Serce, czyli cień ojca

Ulubiony i czytany przez szerokie koła publiczności, której mierny gust oraz uczciwe i roztropne dążenia do podniesienia moralnego i intelektualnego wspierał z brawurą" - pisze Natalino Sapegno w swojej "Historii literatury włoskiej" o Amicisie, zaliczając autora "Cuore" do "pomniejszego manzonianizmu", czyli poślednich naśladowców mistrza włoskiego romantyzmu Alessandra Manzoniego.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Poczytaj mi mamo

Wspomnienia podpowiadają mi jednak bez żadnych wątpliwości, że to właśnie "Serce" uważałem przez całe dzieciństwo za swoją ulubioną książkę. Tłumaczy mnie trochę fakt, iż była to bardzo wczesna lektura. Jej okoliczności przypominam sobie jak przez mgłę; jestem jednak pewien, że przeczytałem "Serce" zaraz, jak tylko dostałem je w prezencie, mało tego - pochłonąłem je z absolutnym zachwytem. Niewykluczone, co prawda, że na moje własne wspomnienie mógł się z latami nałożyć sugestywny wstęp Mariana Brandysa, którego nigdy podczas kolejnych lektur nie opuszczałem.

Autor "Wyprawy do Arteku", którego książki zacząłem w związku z tym wkrótce kolekcjonować ("Honorowy łobuz" też należał przez chwilę do moich ulubionych), zwierzał się mianowicie, że książkę Amicisa dostał od ojca w dziesiąte urodziny i przeczytał ją, kiedy zaraz po urodzinach zachorował na grypę. "Nie, drodzy czytelnicy, dzisiaj już nie potrafię opisać wam wzruszeń, jakich doznawałem przy pierwszym czytaniu tej książki! - pisał Brandys. - Przeczytałem ją jednym tchem, z płonącymi policzkami, a natychmiast po przeczytaniu zacząłem ją czytać od początku po raz drugi. Czytałem »Serce« bez przerwy przez dwa dni i dwie noce i nasz stary doktor nie mógł się nadziwić, dlaczego bez żadnej widocznej przyczyny gorączka skoczyła mi nagle w górę o kilkanaście kresek".

Przecież jednak pamięć podpowiada mi okoliczności i mojej własnej lektury: wiem, że była zima i przypominam sobie ogromne wrażenie po rozpakowaniu książki z ozdobnego papieru. To ten sam egzemplarz, który leży teraz przede mną: pierwsze powojenne wydanie Naszej Księgarni. Może Mikołaj, ale chyba raczej Gwiazdka 1955 roku. Miałem więc sześć lat i od kilku miesięcy chodziłem do pierwszej klasy. Co mogłem wtedy czytać? - bo pamiętam, że czytywałem sporo. Głównie duże wydania wierszy dla dzieci z ilustracjami Szancera: Tuwim, Brzechwa, rytmiczny "Mister Twister" Samuela Marszaka, już nie pamiętam w czyim przekładzie, Minkiewicza chyba. Jakieś baśnie oczywiście - Andersena i braci Grimm, a także antologia baśni francuskich "Miłość trzech pomarańcz"; jakieś dziecięce radzieckie fabułki - Nosow? A także, nie ma co ukrywać, książeczki z serii "Poczytaj mi mamo" na czele z "Trójką murarską", przy której nauczyłem się czytać, z liter "d", "o" i "m" ułożywszy swoje pierwsze słowo.

Piękna lekcja

Na takim tle "Serce" było rzeczywiście kompletną nowością. Była to zresztą nowość zapowiedziana. Domowa fama już od wczesnej jesieni przygotowywała mnie na zbliżającą się lekturę inicjacyjną. "Wydali »Serce«! Z tymi czarno-białymi miedziorytami! W tym przekładzie, co trzeba, Marii Konopnickiej, naszej poetki, której grób pozostał w naszym mieście, na cmentarzu Łyczakowskim, niedaleko grobu dziadka!" Dochodzące do mnie wieści potwierdziły się natychmiast, jak tylko zacząłem czytać, zaraz po tym Mikołaju czy Gwiazdce. Nawet gdyby chciał się we mnie odezwać jakiś duch przekory, zaraz go uciszał zachwyt tą charakterystyczną frazą, odrobinę staroświecką, brzmiącą jednak swojsko. Od razu na początku pierwszego rozdziału dawny nauczyciel z drugiej klasy zagadywał do bohatera rozpoczynającego właśnie rok szkolny w klasie trzeciej: "No, Henryku! Rozłączamy się tedy na zawsze!". Jakbym słyszał dziadka, który od "tedy" chętnie zaczynał zdanie! Także inne słowa z książki, których nie słyszało się już na co dzień: kajet, pedel (każdego dnia dzwoniący "na finis"), miarkować (w sensie "orientować się") - to były wyrazy, których używały moje babki i ciotki.

Przede wszystkim jednak, naturalnie, o moim zauroczeniu decydował fakt, że po raz pierwszy rozpoznałem obraz swojego własnego - no, może prawie własnego - świata, który w pełni rozumiałem; więcej nawet, dostawałem do dyspozycji język służący jego wartościowaniu. Trudno mi już teraz stwierdzić, do jakiego stopnia byłem w toku lektury świadom przedustawnej niejako wiarygodności tekstu, zapewnianej przez sposób powstania "Serca". Mianowicie syn autora między jedenastym a dwunastym rokiem życia prowadził szczegółowy dziennik przez cały rok szkolny, od października do lipca 1881/1882, po czym po kilku latach (data pierwodruku "Serca" to rok 1886) Edmondo de Amicis napisał książkę na podstawie tych notatek. Przypominam sobie, że mama zwracała mi na to uwagę, traktuje o tym zresztą wstęp autora - i niewykluczone, że zachwyt "Sercem" utrwalił się we mnie wraz z nieprzekraczalnym zaleceniem: to, co czytasz, to, co oglądasz, ma być uwiarygodnione, to znaczy wzięte z życia. Prawdopodobnie to ten wzgląd spowodował, że kilka lat później, przy pierwszej i jedynej próbie, przerwałem w okolicach dwudziestej czy trzydziestej strony pierwszego tomu lekturę "Winnetou"; czytając, miałem bowiem świadomość, że autor był Niemcem, który wymyślił całą fabułę siedząc w więzieniu, nie zobaczywszy nigdy na oczy Dzikiego Zachodu. W dodatku żadnej książki Karola Maya nie było w domu, a egzemplarz, który pożyczyłem ze szkolnej biblioteki, to była tania broszura na gazetowym papierze, z lichymi ilustracjami; spiętrzenie tandety wydało mi się nie do przyjęcia.

Ulica Zimnej Wody

Co prawda, oprócz całej realistycznej warstwy "Serca", tej prowadzonej z dnia na dzień opowieści o życiu domowym i szkolnym, na tekst książki składa się jeszcze osiem "opowiadań miesięcznych", niby to (a może i to było "z życia wzięte"?) przekazywanych uczniom raz w miesiącu przez nauczyciela, dla wychowawczego przykładu, i relacjonujących za każdym razem "piękny i dobry czyn jakiegoś małego chłopca". Jednak owe "opowiadania miesięczne" bawiły mnie najmniej i niewykluczone nawet, że w toku ponownych lektur (a ile razy w latach 1955-59 mogłem przeczytać "Serce"? - chyba ze cztery) opuszczałem je, robiąc ewentualnie wyjątek dla najdłuższej i najpiękniejszej, "Od Apeninów do Andów".

Krótko mówiąc, za wyłączny oryginał uważałem swój egzemplarz z rycinami Ferragutiego, Nardiego i Sartario. To one w znacznym stopniu uświadamiały mi, że od przedstawionej w książce turyńskiej "szkoły elementarnej" z lat 80. XIX wieku nie było wcale tak daleko do mojej, o 70 lat późniejszej, gliwickiej z ulicy Zimnej Wody (już w samej nazwie ulicy, nadanej przez powojennych przybyszy dla upamiętnienia utraconej na zawsze miejscowości pod Lwowem, był patos z ducha "Serca"). W klasach stały takie same pulpity, na ścianach wisiały podobne tablice i mapy, nie było wprawdzie nauczycieli z brodami, ale i ci nasi, bez bród, zachowywali się podobnie. Do dziś pamiętam scenę z udziałem pani Borowskiej, która była naszą (młodą i ładną) wychowawczynią w drugiej i trzeciej klasie. Jeden z chłopców, "biedny" (używało się wtedy takich kategorii), spóźnił się skandalicznie, przyszedł może w połowie trzeciej lekcji. Wszedł do klasy z ojcem, którego trzeźwości już o tej przedpołudniowej godzinie nie można było gwarantować. Ojciec bez zażenowania, przy całej klasie wytłumaczył spóźnienie syna faktem, że właśnie zbierali razem kasztany, i żeby zwiększyć swoją wiarygodność wydobył z kieszeni kilka dorodnych okazów. Trudno uwierzyć, ale nikt się w klasie nie zaśmiał, zaś pani Borowska oświadczyła bez zmrużenia oka, że nie tylko syn jest oczywiście usprawiedliwiony, ale że ona, wychowawczyni, jest ogromnie wdzięczna ojcu za znalezienie czasu na to wspólne z synem zbieranie kasztanów.

To była scena z "Serca", bez wątpienia! Gdybym po powrocie ze szkoły opowiedział ją w domu, może nie ojcu, który nie miał głowy do takich rzeczy, ale gdybym opowiedział ją dziadkom w Krakowie, to babcia mogłaby sformułować wypowiedź idealnie pasującą do kart Amicisa, jakąś frazę w rodzaju:

"Widzisz, Henryku, jaką piękną lekcję dała wam dzisiaj szlachetna panna Delcati (tak nazywała się nauczycielka młodszego brata głównego bohatera). Ktoś bezduszny i działający bez zastanowienia może nawet zbeształby biednego ojca twego kolegi. Ona zaś nie tylko ani jednym słowem nie zadrasnęła jego godności, ale jeszcze pochwaliła go za to, że ten niewykształcony zapewne robotnik poświęcił trochę czasu swojemu dziecku. Jakże roztropne zachowanie! Na całe życie zapamiętaj tę lekcję!".

Derossi czy Garrone?

Przykłady tego rodzaju pouczeń były w "Sercu" dlatego tak skuteczne, że wynikały w sposób naturalny z opisu codziennego życia. Właśnie z obserwacji szkolnej codzienności wyłaniało się też główne pytanie, jakie pozostało mi w pamięci jeszcze na wiele lat po lekturze "Serca". Pytanie jest proste: Derossi czy Garrone? Garrone czy Derossi? Czytelnik książki Amicisa zrozumie jego sens w pół słowa; temu, kto "Serca" nie zna, trzeba wyjaśnić, że chodzi o wybór między dwoma wzorami osobowymi, jakie fabuła książki podpowiada.

Bo jednak nie sposób wypełnić obydwu jednocześnie; być naraz i Derossim, i Garronem - po prostu się nie da. Są to nazwiska dwóch "najlepszych kolegów" głównego bohatera, dwóch klasowych osobowości, których on sam najbardziej podziwia i których zarazem - wypełniając swoją funkcję narracyjnego autorytetu - podsuwa mu do podziwiania ojciec.

Derossi to urodzony prymus, przy tym piękniś, wybraniec losu. Proszę tylko posłuchać: "Jest pierwszy w arytmetyce, w gramatyce, w ćwiczeniach, w rysunku; w lot wszystko pojmuje, ma zadziwiającą pamięć, wszystko mu się udaje bez żadnego trudu, a nauka zdaje się być dla niego zabawą. A przy tym postać piękna, wysoka i te śliczne blond włosy w lokach całe! A tak jest lekki, zręczny, że przeskakuje ławkę, jedną tylko ręką oparłszy się o nią. Umie się już nawet fechtować. Ma lat dwanaście, jest synem przemysłowca, zawsze rześki, wesół, uprzejmy dla wszystkich, przy egzaminach pomaga, jak może, i nikt nigdy nie ośmielił się być dla niego niegrzecznym lub powiedzieć mu jakie brzydkie słowo. Nobis tylko i Franti patrzą na niego krzywo, a Vatini zazdrości ukryć nie może. Ale on sobie z tego nic nie robi".

Garrone zaś to niezawodny opiekun, spolegliwy pomocnik, syn maszynisty na kolei. "Biedak, późno zaczął chodzić do szkoły, bo przez parę lat był chory. Najwyższy jest i najmocniejszy z całej naszej klasy. Ławkę jak nic podniesie jedną ręką. O co go tylko poprosić - o ołówek, o gumę, o papier, o scyzoryk - wszystko zaraz pożyczy albo da. W szkole nie śmieje się, nie gada, tylko siedzi nieruchomo w ławce trochę dla niego przyciasnej, z pochylonymi plecami i głową wtuloną w ramiona. Pozwala z siebie nieraz żartować i nikomu żartów za złe nie bierze; ale jak mu kto powie nieprawda na to, co on mówi, że prawda, to mu aż skry z oczu lecą, a pięści tak ściska, że o mało nie połamie ławki. W sobotę rano dał solda jednemu z pierwszej wyższego oddziału, bo go malcowi ktoś zabrał i dzieciak beczał na ulicy, że nie ma za co kupić kajetu. Przysiągłbym, że naraziłby życie dla ocalenia kolegi, żeby się dał zabić za niego; jasno to widać w jego oczach; a choć raz wraz coś mruczy swoim grubym głosem, znać, że głos ten idzie z szlachetnego serca."

Słowem, "Garrone zdobył sobie przywiązanie, Derossi zaś uwielbienie wszystkich". Pierwszy - lider, drugi - mistrz. Pierwszy - typ trybuna przywódcy, drugi - artysty, albo uczonego; obaj nieobojętni. To działało; w każdym razie zawsze pamiętałem oba te nazwiska. Toteż kiedy niedawno, dla potrzeb tego artykułu, po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat wróciłem do lektury "Serca", miałem nadzieję, że oba te wzory osobowe, ukazane zresztą w powieści na tle wielu innych - np. ofiarnego Corettiego czy ambitnego Stardiego, wprowadzone są dyskretnie, bez ostentacji. Nic z tych rzeczy jednak! Włoski historyk literatury wiedział, co robi, pisząc o "miernym guście" i "dążeniu do podniesienia moralnego". Z lekkim zażenowaniem stwierdziłem, że - zachwyciwszy się przed półwieczem "Sercem" - wpadłem w pedagogiczną pułapkę nieomylnie zastawioną na takich malców jak ja ówczesny, na gwałt potrzebujących wzorów. Pamiętałem do dziś o Garronem i Derossim; uszło mojej uwagi, że za każdym akapitem "Serca" czai się nieodłączny cień ojca.

Ani jednego żartu

A ów ojciec - to nie tylko rodzic-autorytet, nie tylko pisarz Edmondo de Amicis. To także przedstawiciel tradycji, stróż prawa, reprezentant państwa. To ostatnie zdanie - jak sugeruje książka - dotyczy też zapewne i Derossiego-seniora, i Garronego-

-ojca. Dla nich wszystkich szkoła była instytucją bezwzględnie zobowiązaną do uformowania obywatela pewnego typu - ofiarnego, karnego, nieskorego do jakichkolwiek prób wyłamywania się z przyjętych ram. Dlatego przywiązywali do niej aż taką wagę, dziś wydaje się, że nadmierną. Stąd najbardziej kiczowata scena w książce - wspólnej wizyty, składanej przez ojca i syna dawnemu nauczycielowi ojca, z patetycznymi przemowami w rodzaju: "Drogi, drogi panie! O tym myśl, ileś uczynił dobrego! Jakim szlachetnym trudem było całe twoje życie!".

Nie zauważyłem też przed laty, że książka Amicisa ma dwa braki trudne do wybaczenia. Nie ma w niej ani krztyny poczucia humoru, ani jednego żartu. Pedagogika była zbyt poważną sprawą, żeby autor mógł sobie pozwolić na chwilę lekkości. I nie ma w niej seksu, choćby aluzji czy wyobrażenia o nim. Nie pojawiają się dziewczynki, chyba że w szkole niewidomych. A nikt mi nie powie, że nie interesował seks i w tamtej epoce dwunastoletnich chłopców. Bo mnie musiał interesować już w chwili czytania; przypominam sobie niejasne plany małżeńskie, jakie snuliśmy w pierwszej klasie z niejaką Natalią Zbiegin (już w drugiej klasie chyba gdzieś znikła). Autor uważał zapewne za swój obowiązek odganianie podobnych myśli z głów czytelników; do tego stopnia, że nie zauważyłem, zdaje się, różnicy między przedstawioną w książce szkołą męską a moją, koedukacyjną, która wydawała mi się naturalna.

Jednak były to braki do nadrobienia gdzie indziej. Niedługo po lekturze "Serca" zacząłem kolekcjonować książki kolejnych swoich ulubionych pisarzy - Ericha Kästnera, Edmunda Niziurskiego (jedne i drugie - koniecznie z ilustracjami Bohdana Butenki), Jaroslava Foglara. De Amicis pozostał dla mnie autorem jednej książki, ale tej jednej nie potrafiłbym się wyrzec. I cieszę się, że zdążyłem ją przeczytać jeszcze w czasach, kiedy robiła tak wielkie wrażenie.

Pamiętam, że kiedy jesienią 1988 roku, w strasznym późnym Peerelu, przyjechałem do Turynu, pewnego niedzielnego popołudnia znalazłem się w śródmiejskim parku, na rozległym skwerze, na którego środku stał pomnik Edmunda de Amicisa. Zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w miejscu akcji książki mojego dzieciństwa. Do dziś pamiętam, co wtedy pomyślałem: że istnienie takiego pomnika musi zapewniać mieszkańcom miasta poczucie bezpieczeństwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2008