Scholl – wędrowiec, nasz współczesny

Nagrywał z największymi tuzami wykonawstwa odkrywczego, z ludźmi, którzy w ostatnich dekadach XX wieku nadawali nowe oblicze muzyce dawnej.

02.09.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. James McMillan / DECCA
/ Fot. James McMillan / DECCA

Muzyka jest autentyczna wtedy, gdy jest prawdziwa i szczera. Nie ma znaczenia, czy gra się na współczesnych, czy barokowych instrumentach. Można śpiewać pieśni Dowlanda z fortepianem, jeśli tylko umie się dotrzeć do sedna tej muzyki i poruszać ludzi” – dla ortodoksyjnych zwolenników „wykonawstwa historycznego” opinie wypowiadane przez Andreasa Scholla w rozmowie z Agatą Kwiecińską na antenie radiowej „Dwójki” były niby odbezpieczony granat, rzucony w uporządkowany wreszcie świat, w którym niepodzielną władzę sprawują przeszłe traktaty muzyczne, odcyfrowywane i przyswajane z należną czcią przez rzesze akolitów. A właściwie władza nie jest domeną samych traktatów, czy raczej „uczonych w piśmie”, mistrzów interpretacji. Czy więc niespodziewane słowa śpiewaka to obrazoburstwo à rebours? Zresztą, czy rzeczywiście niespodziewane? Proponuję prześledzenie twórczej drogi artysty, którego już wkrótce gościć będzie dziewiąty Festiwal Goldbergowski w Gdańsku.

Gwiezdny czas

Andreas Scholl ma obecnie 46 lat, a na estradach koncertowych i scenach zaistniał na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Gdyby jednak do jego dorobku wliczyć lata spędzone w chórze chłopięcym Kiedricher Chorbuben, w którym znalazł się jako siedmiolatek, za rok mógłby obchodzić czterdziestolecie pracy artystycznej. To brzmi dumnie. Sukces niemieckiego śpiewaka zrodził się równie z jego niewątpliwego talentu, inteligencji i walorów wokalnych (na które składają się świetna technika i piękna barwa głosu), jak z niezmiernie ciekawej sytuacji na rynku muzycznym. Scholl trafił w swój czas.

Lata 80. XX wieku to interesujący okres. Muzyka dawna z nieubłaganą konsekwencją wychodziła z kazamatów, pozyskując sobie kolejne rzesze wielbicieli. Firmy fonograficzne (a, przypominam, zaczął się właśnie pierwszy, bohaterski okres płyt kompaktowych) kierowane nieomylnym węchem jęły ją publikować w ilościach dotąd nieznanych. Słuchacze mieli więc znacznie ułatwiony dostęp do swoich artystów, a ci zaczęli być rozpoznawalni na skalę, o której wcześniej się im nie śniło. To był mechanizm samonapędzający się – popularność muzyki dawnej i jej wykonawców, w większości wykształconych specjalistów od wykonawstwa historycznego, skutkowała zapraszaniem ich do współpracy przez najsłynniejsze zespoły filharmoniczne czy festiwale.

Andreas Scholl, współpracujący między innymi z Berliner Philharmoniker, New York Philharmonic, Akademie für Alte Musik Berlin, występujący – w repertuarze barokowym – na scenach francuskich, duńskich, szwajcarskich, a nawet na deskach nowojorskiej Metropolitan Opera, zapraszany na Salzburg Festival, mógłby coś na ten temat powiedzieć. Swego rodzaju potwierdzeniem pozycji Scholla jako artysty wykonawczego mainstreamu było zaproszenie go (jako jedynego do tej pory kontratenora) do udziału w „Last Night of the Proms”; sztuka ta nie udała się nigdy ani Alfredowi Dellerowi, ani Paulowi Esswoodowi, ani Jamesowi Bowmanowi – najbardziej „angielskim” z angielskich kontratenorów.

Najlepsza obsada

Droga Scholla do osiągnięcia tego statusu była stosunkowo niedługa (nie przesadzajmy z tym wspomnianym wcześniej czterdziestoleciem...). Jako wokalistę kształtował go najpierw chór, potem, w latach wczesnej dojrzałości, słynny wówczas kontratenor Richard Levitt. Studia pod jego kierunkiem odbył w Bazylei, oczywiście w znanej wszystkim miłośnikom muzyki dawnej Schola Cantorum Basiliensis (studiowała tam i Montserrat Figueras, współtwórczyni triumfów Jordiego Savalla), gdzie zetknął się między innymi z René Jacobsem. Los wiele razy skrzyżował twórcze drogi obu artystów, co dokumentują nagrania.

Po takiej szkole, po tak specyficznym ukształtowaniu muzycznego „kośćca” Andreasa Scholla, nie popełni błędu nikt, kto zaliczy go w poczet wybitnych przedstawicieli sztuki historycznej interpretacji. Żeby nie być gołosłownym, proponuję rzut oka na niepełną nawet listę jego nagrań: ważne jest nie tylko, co nagrywał, ale – z kim. Nagrywał bowiem z tuzami wykonawstwa odkrywczego, u których każda interpretacja wsparta jest dogłębnymi studiami i analizami, z ludźmi, którzy w ostatnich dekadach XX wieku nadawali nowe oblicze muzyce dawnej (jak byśmy jej nie definiowali).

Ta dyskografia imponuje: oratoryjne dzieła Händla nagrywane z dobrze znanym polskiej publiczności Paulem McCreeshem (artysta przez kilka lat był dyrektorem artystycznym wrocławskiego festiwalu Wratislavia Cantans), obie Pasje Bacha i Wielka Msza h-moll (pod dyrekcją Philippe’a Herreweghe’a), liczne kantaty lipskiego mistrza (z piękną płytą wydaną w serii nagrań bachowskich Tona Koopmana, gdzie niemieckiemu kontratenorowi towarzyszą Christoph Prégardien i polska śpiewaczka Bogna Bartosz), „Stabat Mater” Pergolesiego (dyryguje Christophe Rousset), „Maddalena ai piedi di Cristo” Antonia Caldary (pod kierunkiem René Jacobsa). Świat barokowej opery na płytach kompaktowych czy w rejestracjach DVD to również Händel, ale i Monteverdi. Sztukę niemieckiego artysty dokumentuje wiele płyt solowych, z pieśniami angielskimi doby elżbietańskiej, z utworami średniowiecznych minnesängerów, z Mozartem, Haydnem, Schubertem i Brahmsem. Zagalopowałem się? A skądże.

Wydana niedawno (w końcu 2012 r. przez wytwórnię Decca) płyta „Wanderer” stanowi najdobitniejszy chyba dowód, że sztuka – także wykonawcza – nie znosi ograniczeń. Przypisywanie głosu kontratenorowego jedynie do dzieł powstałych od średniowiecza do baroku (gwoli sprawiedliwości warto zauważyć wykorzystywanie go jako pociągającego środka wyrazu także w muzyce współczesnej) sprawia, że sto kilkadziesiąt lat historii muzyki „leży odłogiem” z punktu widzenia ambitnego artysty. Klasycyzm i – zwłaszcza – romantyzm, jako okres niebywałego rozkwitu liryki wokalnej, musi być bliski śpiewakowi, który najwyraźniej zmęczony gorsetem „historycznej poprawności” odkrył na nowo uroki interpretacji intuicyjnej.

Przez granice

Polscy melomani już wkrótce będą mieli okazję, by poznać to nowe oblicze Scholla. Na tegorocznym Festiwalu Goldbergowskim niemiecki kontratenor wystąpi z recitalem, którego program niemal w całości pokrywa się z zawartością wspomnianej płyty. Dodajmy, że tak w nagraniu, jak na estradzie koncertowej kreację współtworzy pianistka Tamar Halperin (prywatnie żona artysty). „Wanderer” wzbudził wśród krytyków entuzjazm, podzielany przez rzesze melomanów. Zachwyt budziło zarówno podejście artysty do przedstawianej słuchaczom muzyki, jak brzmienie samego głosu i sposób jego prowadzenia. „Record Review” cytuje głosy recenzentów najpoważniejszych pism muzycznych: „Das Opernglas”, „Opernwelt”, „Opera News” czy „Diapason”. Płyta „przebiła się” i do prasy codziennej – analizy publikowały i „Die Welt”, i „Neue Zürcher Zeitung”. Oczywiście, tytuły można by jeszcze mnożyć, ale już z tych pobieżnych wyliczeń wynika, jak wielkim zaskoczeniem był pomysł Scholla i Halperin.

Publiczność łaknie nowości jak kania dżdżu, inicjatywa obojga artystów, nawet patrząc z tego punktu widzenia, była więc z góry skazana na zainteresowanie. A że odniosła sukces – wynika z niekwestionowanego artyzmu obojga wykonawców. Z przyjętą przez nich koncepcją można się zgodzić albo nie, na pewno jednak jest punktem wyjścia do dyskusji. „Prostota i szczerość” – pojęcia, którymi śpiewak posługuje się jako kluczem do interpretacji – mogą wystarczać Mozartowi i Haydnowi, wobec romantycznego Lied nie muszą być do końca adekwatne (a i tak Schubert z natury znosi to lepiej niż Brahms). Na płycie romantyczny Mozart przypatruje się klasycznemu Brahmsowi, jak będzie zatem na gdańskiej estradzie? Czy Andreas Scholl zaskoczy nowymi środkami wyrazu? Wzbogaci interpretację? I tak od wielu lat, jak kiedyś o nim pisałem, próbuje na koncertach poszerzyć granice tego, co przystoi kontratenorowi. Wespół z Pascalem Bertinem i Dominikiem Visse’em wydał kilka lat temu kompletnie „odleciany” album „The Countertenors”, po który sięgam, gdy mam chandrę. Wolność twórcza jest nieograniczona.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2014

Artykuł pochodzi z dodatku „9. Festiwal Goldbergowski