Samotny tata

Jest przezroczysty. Egzystuje tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Prawdopodobnie z poczucia klęski, a i dlatego, że nie był wychowywany do użalania się nad sobą.

19.06.2017

Czyta się kilka minut

 / Il. Joanna Rusinek
/ Il. Joanna Rusinek

Anka zamknęła temat w kilku zdaniach: – Tato kategorycznie nie zgadzał się ani na mówienie o sobie, ani na to, by o nim mówiono. Dawniej miałam o to żal, a teraz wiele rzeczy rozumiem. Po śmierci mamy musiał znieść falę ataków ze strony rodziny: że powinien nas oddać babci, że sam sobie nie poradzi. Przyjaciele i sąsiedzi mówili podobnie. Kilka tygodni po pogrzebie ktoś nam zostawił kartkę na wycieraczce: „Teraz już nikt ich nie wychowa”. Mama była wierząca, tata ateista, mama – prawicowa, tata – lewicowy. Potem doszły ataki księdza i siostry na katechezie. Zaczynały się lata 90. i generalnie wszyscy uważali, że teraz to tylko syf i perzyna zostanie w naszym domu bez Boga. W dodatku tato nigdy nie zajmował się gospodarstwem, nawet makaronu nie gotował: z siostrą musiałyśmy go uczyć. Zawodowy żołnierz, uczył się też, że dziecko to nie podkomendny – niestety, poniósł wiele klęsk po drodze... W każdym razie, nie mogę mu tego zrobić: mówić o nim bez jego zgody. Za dużo poświęcił.

Sprawdzając, czy istnieje „dom samotnego ojca”, natknęłam się tylko na ten we Włoszech. Otwarto go w 2004 r. w Bolzano. Spełnia rolę tymczasowego kwaterunku dla mężczyzn w finansowych tarapatach, niemogących pozwolić sobie na wynajęcie mieszkania, a pragnących utrzymywać kontakty z dziećmi. W Polsce o podobnym obiekcie trudno marzyć, istnieje za to kilkadziesiąt domów samotnej matki, prowadzonych przez zakony i organizacje pozarządowe. Czy oznacza to, że samotna matka jest zapraszana pod socjalny parasol, a ojca w identycznej sytuacji wysyła się na społeczną pustynię?

Ten stan rzeczy można próbować usprawiedliwiać statystykami. W Polsce jest 11 razy więcej samotnych matek niż samotnych ojców. W całej UE samotni ojcowie to 0,5 proc., podczas gdy samotne matki – 3,7 proc. populacji rodziców. Trzeba jednak pamiętać, że liczba samotnych ojców zwiększa się z roku na rok. Z przeprowadzonego w USA w 2010 r. spisu powszechnego wynika, że w ciągu ostatnich 10 lat wzrosła o 27,3 proc.

Istnieją fora internetowe z wpisami ojców, toczących przed sądem zażarte walki z byłymi żonami o prawo do opieki nad dziećmi. Mało jest miejsc, w których wypowiadają się ojcowie wdowcy czy porzuceni przez kobiety. Na jednym z portali czytam kilka wypowiedzi.

Dario 555: „Mam 32 lata i w zeszłym roku żona odeszła do Pana, zostawiając mnie z 3-letnim synkiem. Na razie jest mi bardzo ciężko, czuję ból i cierpienie, bezsenność mi doskwiera, a synek jest bardzo smutny i nerwowy”.

Radara: „Ja już rok zadaję sobie pytanie... dlaczego? Wszystko muszę robić sam. Piorę, gotuję, sprzątam, pomagam w lekcjach, bawię się. Córka we wrześniu miała debiut w przedszkolu, a syn ma w maju pierwszą komunię. To ja musiałem im wytłumaczyć sytuację, ustalić nowe reguły. Choć często się gubię, to udowadniam dookoła, że umiem i nie chcę porad, pomocy i tych miłujących westchnień! Oczywiście nachodzą mnie dni, że już mam dość, że chcę być z kimś... ale cóż... nawet nie mam czasu na znajomych, a co dopiero coś/ktoś. Praca-dom-lekcje-czytanie-rozmawianie-tłumaczenie-spanie... Dzień świstaka!”.

Maria Peszek śpiewa o samotnym tacie, który nie szuka lali z portali, szuka mamy dla Ali, samotnej jak on. W filmie „Biutiful”, wyreżyserowanym przez Alejandra Gonzáleza Iñárritu, samotny ojciec, chory i świadomy rychłej śmierci (fenomenalny Javier Bardem), skupia się w ostatnich momentach życia na tym, by trafić na osobę, która będzie potrafiła przygarnąć jego małe dzieci. Ponosi same porażki, w tym największą – była żona, a przecież nadal matka, kompletnie się do tej roli nie nadaje.

Doświadczeń samotnego ojcostwa jest wiele. Poprosiłam o wypowiedź dwie osoby: Marka, z zawodu muzyka, człowieka ekspresyjnego, obdarzonego ogromnym poczuciem humoru, i Monikę, brunetkę do złudzenia przypominającą Marinę Abramović, pracującą jako przewodniczka wycieczek po Krakowie, córkę Michała, wdowca po Halinie.

MAREK: DZIECKO JAK PORSCHE

Ożeniłem się jakoś tak mimochodem. Bo tak wypadło, bo taki był czas – początek lat 80. – że wszyscy się wcześnie żenili, a ona jeszcze taka biedna. Nie, nie przez ciążę. Raczej przez ambicję, że z czegoś, co jest z góry beznadziejne, z dwojga ludzi, którzy kompletnie do siebie nie pasują, zrobię coś.

A jak się urodziła Zośka, to okazało się, że moja żona ma jeszcze siłę zajmować się nią za dnia, choć też ją to męczyło, natomiast w nocy już nie za bardzo. Przykład? Proszę: godzina piąta rano, w łóżeczku kwili niemowlę, ja o dziewiątej mam próbę, ale do Zośki się zrywam, bo matka nie ma siły jednej powieki unieść. Dla Izy w ogóle zajęcia przy dziecku były jak szychta w kopalni. Od początku to ja kąpałem, wstawałem w nocy, robiłem jedzenie, do tego spacery. Potem odprowadzanie do przedszkola i przyprowadzanie, jeśli nie miałem próby lub nie byłem w trasie czy na wyjeździe. Co zresztą akurat lubiłem. Mam sporo pary, potrafiłem to ogarnąć.

Dziś wiem, że Iza cierpiała na kliniczną depresję. Ale wtedy to było po prostu lenistwo, ospałość, gnuśność. Nikt nie myślał, że na to są tabletki czy nawet szpital i nie ma co się wstydzić. Jak Zośka miała trzy lata, już było oczywiste, że dalej tak nie pociągniemy. I nie chodziło wyłącznie o ten brak opiekuńczości, tylko o to, co na rozprawach rozwodowych definiuje się jako „niezgodność charakterów”. Powiedziałem jej: „Rozstańmy się, to jedyne sensowne rozwiązanie”. Ona na to: „A gdzie ja pójdę? Przecież nie wrócę z dzieckiem do rodziców”.

W końcu wróciła, bez dziecka oczywiście, bo oddanie Zośki nie wchodziło w rachubę. W świetle tego, co powiedziałem wcześniej, powinno to być jasne. W gruncie rzeczy byłem w tym związku i ojcem, i matką, i gdyby oddać sprawiedliwość, to należy o mnie nie jak o samotnym ojcu mówić, tylko jak o matce. Choć to wcale nie wyglądało tak różowo, to matkowanie.

Kolejne trzy lata to nieustająca przepychanka między nami, sytuacja niezmiernie szkodliwa dla Zośki co, niestety, ona świetnie pamięta. My z Izą byliśmy przecież kulturalnymi, miłymi, dobrymi ludźmi, tyle że znaleźliśmy się w sytuacji dwóch szczurów w przyciasnej klatce. Co może zrobić szczur drugiemu szczurowi, gdy są gdzieś, gdzie jest miejsce dla jednego? Zagryźć go. No i w końcu szczur zagryzł szczura. Nie chcę opowiadać o szczegółach, bo na myśl o sobie z tamtego czasu dostaję mdłości. Choć powtarzam w duchu, że Pac był wart pałaca, że to wszystko dla Zośki, bo każda alternatywa była gorsza. Jednak mdłości i już.

No i potem się zrobiło cudnie. Idyllicznie, rzekłbym. Następnych osiem lat przeżyliśmy jako małżeństwo formalne, w separacji. Ona u rodziców, a potem, jak rodzice zmarli, to we własnym, odziedziczonym mieszkaniu. Ja z Zośką w mieszkaniu wynajmowanym. Iza znalazła się w klasycznej roli ojca po rozwodzie i chyba w końcu nieźle się z tą rolą ułożyła, a dla mnie znów rola matki to nie było nic nowego – ćwiczyłem ją, odkąd Zośka jest na świecie.

Tyle że akurat zaraz po śmierci rodziców Izy naszła mnie ochota, żeby się ponownie ożenić, a skoro tak, to trzeba było się rozwieść. Dla faceta w mojej sytuacji to, jak się okazało, rzecz ryzykowna. Ja z Zośką w dwóch wynajętych pokojach, a eks niebędąca eks – pani na włościach. Trzypokojowa chata na Ursynowie, przy metrze, pensja – pracowała w instytucie... no, nazwijmy go instytutem – może marna, ale od czego są alimenty? A ile zarabia skrzypek w orkiestrze?

I na rozprawie rozwodowej, jak już przyszło do kwestii zamieszkania dziecka, to pani sędzia pyta Izę: „Czy chce pani, żeby córka zamieszkała z panią?”. Ścierpła mi skóra. Kurczę, osiem lat córka jest ze mną, a ta pyta, jak gdyby nigdy nic. I gdyby Iza powiedziała, że tak, to pewnie by ciupasem Zośkę przenosiła na ten Ursynów. Bo dziecko powinno być z matką. Potem się dowiedziałem, że to nie takie proste: że Zośka skończyła już 13 lat, więc ma prawo się wypowiedzieć, no ale wtedy nie miałem pojęcia, bo nasz rozwód był polubowny, bez adwokatów, całe szczęście. Iza – też całe szczęście – nie widziała powodu, żeby dać pani sędzi satysfakcję. Zośka bywała u niej, ile razy chciała, miała tam swój pokój, jeździły razem na wakacje, na tydzień, dwa, czasem dłużej, jeśli się dołożyłem. Choć z tym dokładaniem nie byłem zanadto szczodry – sam wolałem mieć na wyjazdy z dzieckiem. A Zośka chodziła do prywatnej szkoły, więc i tak musiałem nieźle się zwijać, by na wszystko zarobić.

Moja córka pozbawiona była wzoru kobiecości, przynajmniej dopóki nie pojawiła się Gertrude. Zaraz o niej będzie, najpierw o mnie. Tak, to z Gertrude chciałem się żenić, ale na razie powiem o tym, że jestem specyficznym facetem. Sporo jest skrzypków idiotów, muzyka wręcz utrudnia pogłębianie wykształcenia, ale ja mam taki bagaż rodzinny, że za dużo czytam, coś tam pisuję i w ogóle jestem przemądrzały. Proste, ludzkie rozrywki mnie nudzą. No to w wieku czterech lat nauczyłem córkę czytać, zamiast np. grać w planszówki. A później, jak nieco podrosła, to wsiadaliśmy w samochód i jechaliśmy do Wiednia – więc oczywiście do Staatsoper, do Kunsthistorisches Museum – albo dalej, do Florencji, Sieny. Potem jeździliśmy do Salzburga, do Gertrude, i wracaliśmy, a Gertrude jechała nieraz z nami. I było słuchanie na przemian Brela, którego Gertrude jest fanką, i Kaczmarskiego, którego fanem jestem ja. Skutek jest taki, że moja córka jest jak bohater „Zbyt głośnej samotności” – mimowolnie wykształcona. Wepchnąłem ją do jaskini poezji, malarstwa, filmu, filozofii, nauki.

Dość będzie powiedzieć, że jak miała osiem lat, do poduszki zaczęliśmy czytać „Czarodziejską górę”, a dwa lata później znała spore fragmenty na pamięć. Nie stawiałem jej żadnych granic, nie nauczyłem takiej życiowej, w szerszym sensie, kindersztuby. I to przez moje lenistwo, bo nie chciało mi się zniżyć do roli „zwykłego rodzica”. Teraz, gdy ma już lat 30 i jej życie nie polega na studiowaniu wyrafinowanej literatury, tylko na noszeniu CV do różnych firm – kompletnie sobie nie radzi. Wywalają ją z kolejnej pracy za spóźnianie, niesubordynację albo za zauważanie tego, co nie powinno być zauważone.

A Gertrude? Może najpierw o tym, jak kobiety reagują na samotnego ojca? Przez cztery lata ich nie było. Albo inaczej: nie widziałem ich. Bo z jednej strony opowiadam, jakim to byłem dla byłej żony skurwysynem – de facto wyrzuciłem ją z domu – a z drugiej, wpadłem w potworny psychiczny dołek. Miałem 27 lat i uważałem, że jestem facetem, dla którego wszystko się skończyło. Ważyłem 120 kg, życie ograniczało się do domu, roboty i dziecka. Powoli docierało do mnie, że zagryzłem swojego szczura z klatki i mam dla siebie jaką taką przestrzeń. A potem zobaczyłem, że żadnej klatki nie ma. Odbudowałem się, schudłem, i okazało się, że samotny ojciec jest dla kobiet bardzo atrakcyjny. Dziecko działa jak afrodyzjak, więc hulaj dusza.

Mówiąc brutalnie: korzystałem z tego. Zośka oczywiście była nadal najważniejsza, ale nagle, po tylu latach, przynosiła mi całkiem przyjemne profity. Bo o ile samotna matka na rynku erotycznym jest handicapped, wybrakowana jakoś, to facet robi za bohatera, dziecko jest dla niego jak Porsche 911 z roku 1967, a jeszcze jak jest przystojny, to nie ma wagonu nie do wyhaczenia. I tak sobie razem w tej misji wzajemnych dobrych usług trwaliśmy przez parę lat – byłem cały czas fajnym tatusiem, nie zaniedbywałem i, wtedy tak myślałem, dobrze nam się razem żyło – aż pojawiła się Gertrude. Tak mniej więcej się pojawiła, kiedy ja zaczynałem eksperyment z „Czarodziejską górą”...

W każdym razie zaczęliśmy jeździć do Salzburga. No i Gertrude weszła jakoś w rolę matki, czy może, jak u Sapkowskiego, pani Yennefer. Mistrzyni.

Tyle że przez te lata wszystko się sfilcowało. Gertrude jest teraz z kimś innym w swoim Salzburgu, a Zośka twierdzi, że wepchnęliśmy ją do tej jaskini sztuk i nauk, czego ona wcale nie chciała. I dziś mówi, że w czasie, kiedy katowałem ją „Czarodziejską górą” – ona wolałaby bawić się z koleżankami na podwórku. Że prawie nie ma przyjaciółek ze szkoły i że praktycznie całe dzieciństwo i nastoletniość była dziwakiem.

Kiedy Gertrude odeszła, miałem kolejną zapaść. U Zośki zaczęły się kłopoty na studiach, a mnie to niespecjalnie interesowało. Odbywałem żałobę po utraconej narzeczonej. I Zośka chyba mnie wtedy znienawidziła na moment. Potem się wyprostowało, ale zadra pozostała i o dawnej bliskości nie ma co mówić. Ale może to naturalna kolej rzeczy? Nie ma łatwego życia i w jakiejś mierze zawdzięcza to mnie. Czasem myślę, że Schopenhauer, gdy mówi, że największym nieszczęściem jest się urodzić, to wie, co mówi. Starasz się, masz dobre intencje, robisz, jak najlepiej umiesz i jak ci się wydaje, że jest dobrze i cudownie, a okazuje się, że wcale cudownie nie jest: że brukujesz drogę do piekła tymi intencjami.

MONIKA: NIE TRUŁ, TYLKO PROSIŁ

Świadoma, że umiera, ograniczała kontakty ze mną – nie chciała, bym cierpiała, gdy jej zabraknie. Wymyśliła sobie, że jak będzie mnie odzwyczajać od siebie, to mi będzie potem łatwiej. Z jej pogrzebu pamiętam tylko, w co byłam ubrana: ceglasty płaszczyk. I jeszcze jeden obraz: gdy już było wiadomo, że żadne leczenie nie pomoże, została wypisana ze szpitala. Mama w łóżku, w mieszkaniu, w którym teraz mieszkam, a tata z ciotką w przedpokoju dyskutują o przyszłości. Zmarła na raka – była przed czterdziestką, tata trochę po czterdziestce, ja miałam trzy lata.

Tatę otaczali życzliwi ludzie. Szef pozwalał mu do pracy przychodzić później, a wychodzić wcześniej, sąsiadka odprowadzała mnie do szkoły, była jeszcze starsza pani ze wsi, z której tata pochodził – przez jakiś czas zajmowała się domem. Gdy wychowawczyni w drugiej klasie podstawówki zapytała, czy tatuś mnie kocha, ponoć oburzona odpowiedziałam: „Proszę pani, tatuś kocha mnie nad życie!”.

Drugi raz się nie ożenił. Ale znałam trzy kobiety, które chciały wyjść za niego. To były przyjaciółki – do końca życia pozostawał z nimi w dobrym kontakcie. Czy miał kobiety? Nie mam pojęcia.

O mamie opowiadał rzadko. I zawsze wspominał ją imieniem, że Halina to, Halina tamto, nigdy: „mama”. Byłam dość rozpuszczona – tata niczego mi nie nakazywał ani zakazywał. Gdy wypiłam sok, potrafiłam rzucić szklanką o ziemię, a on wtedy: „Halina miała rację, mówiąc, że sobie z tobą nie poradzę”. Cóż, to raczej mało pedagogiczne. Ale potem ta jego postawa obróciła się na moją korzyść. Gdy pod koniec liceum zaczęłam o dwudziestej drugiej wychodzić do Piwnicy pod Baranami, tata nie truł: „Nie pij”, tylko prosił: „Uważaj, byś nie wpadła pod auto”. Dawał mi zupełną swobodę, granice musiałam sobie wyznaczać sama. Nie chciałam go zawieść. Czasami zazdrościłam rówieśnikom, że mają wyraźnie powiedziane, o której godzinie powinni wrócić do domu.

Nie przytulał mnie i nie chwalił. Od innych wiem, że mówił o mnie jak najlepiej, ale ja tego nie słyszałam, a przyznaję: chciałabym. Zawsze jednak czułam, że jest za mnie odpowiedzialny. Miałam już 30 lat, auto mi się psuło, dzwoniłam i natychmiast jechał 80 km.

Ukształtował mnie intelektualnie. Kiedy byłam mała, nie wyszedł z domu, zanim nie opowiedział mi bajki, a to trwało i półtorej godziny. Do lektury podrzucał mi książki zupełnie nieoczywiste – gdy miałam 20 lat, podarował mi „Drugą płeć” Simone de Beauvoir. W ogóle poświęcał mi dużo uwagi. Rzucał hasło: „Jedźmy w góry na Słowację”. Miał świetną kondycję, jako 72-latek zasuwał bez zadyszki, a ja, 30-latka, wlokłam się za nim z trudem. Był fizycznie aktywny, w zimie narty, w lecie żagle, jesienią góry, a córka – niedojda. Ani mnie na nartach nie nauczył jeździć, ani pływać, ani żeglować, bo obrażałam się, gdy coś mi nie szło. Moja trauma z dzieciństwa polega na tym, że gdy tata widział jakąś górę, to musiał na nią wyjść. Przykład – jedziemy do Drezna, po drodze jest Śnieżka i on proponuje: „Zatrzymajmy się i wejdźmy na nią”. No i ja z nim lazłam; alternatywą było czekanie w małym fiacie. Serdecznie tego nie cierpiałam.

Rozmawialiśmy o wszystkim, od filozofii do fizyki. Mówił, że mam potencjał, że mogę dużo osiągnąć, że moje inteligencja i możliwości są równe męskim. Na marginesie – w dorosłym życiu bynajmniej mi to kontaktów z mężczyznami nie ułatwiło, nie tylko na poziomie zawodowym. Wpajał mi, że mam się uczyć – pochodził z ubogiej rodziny, uważał, że wykształcenie jest wartością. Kiedy tuż po studiach uczyłam w liceum, przy maturze chciałam postawić kilka dwój. Powiedziałam o tym tacie, a on na to: „Dziecko, czyś ty zwariowała? Chcesz młodym ludziom życie złamać jakąś gównianą maturą?”.

Na temat dojrzewania nie zagadnął mnie nigdy. Ale na wierzchu leżały książki Lwa Starowicza i Michaliny Wisłockiej – załatwił to w ten sposób.

Kształtował mnie na wyobrażenie faceta o kobiecie. Zwracał uwagę, jak się maluję i czeszę. Potrafił powiedzieć, że jakaś sukienka jest okropna. Efekt jest taki, że nigdy nie wyszłam z domu bez makijażu, nawet do warzywniaka za rogiem. Pokazywał, jak z tych atutów korzystać: gdy za komuny jechaliśmy za granicę i celnikiem był facet, mówił: „Ty idź”.

W nerce miał kamienie. Całe życie towarzyszyła mu wizja tego, że pójdzie do szpitala, umrze, ja zostanę sama i roztrwonię pieniądze, które mi zostawi. Mówił o tym nieustannie. Uważał mnie za osobę niesamodzielną. O dziwo, jakoś sobie w życiu radzę.

Umarł nie na nerki, lecz na raka. 15 lat temu. Odchodził w szpitalu, na który patrzę z okien. Czekał na mnie. Całą noc się męczył, ale wytrwał do rana, by mnie zobaczyć – powiedział mi o tym pacjent, który z nim leżał. Umierał przy mnie. Cierpiałam, ale bardziej bym cierpiała, gdybym nie brała w tym udziału. Zapewne nadal byłabym w żałobie.

Po śmierci taty znalazłam jego listy do mamy. Pięknie pisał: był gawędziarzem, mimo że z wykształcenia inżynier elektryk. W tych listach było dużo czułości, umiał opowiadać o swoich słabościach, widać, że tworzyli bliski związek. Czasem niezręcznie mi było je czytać – niektóre tylko przeglądnęłam.

Śnił mi się często po śmierci. Dziwne to były obrazy, jakby z „Martwych dusz” Gogola: okazuje się, że on żyje, a nie ma dowodu, emerytury, więc nie ma człowieka. Czy mama pojawia mi się w snach? Nigdy.

Najpiękniejsze wspomnienie wiąże się z miejscem jego urodzenia – pochodził spod Limanowej, świetnie mówił gwarą. Gdy tam jeździliśmy, spotykał się z kolegami, ciekawymi ludźmi. Jeden był rzeźbiarzem, drugi aktorem w pantomimie Tomaszewskiego. Uwielbiałam te chwile: piją piwo i gwarą gadają.

Z obrączek po rodzicach zrobiłam u złotnika pierścionek według wzoru Cartier – dwie obrączki połączone trzecim paskiem z białego złota. Noszę go na serdecznym palcu prawej dłoni. Faceci – podkreślam: wyłącznie faceci – pytają, czy miałam trzech mężów. ©

Imiona bohaterów i niektóre szczegóły zostały zmienione.


CZYTAJ TAKŻE:

Jacek Masłowski, psychoterapeuta: Samotny mężczyzna jest dla systemu rodzicem dysfunkcyjnym. Jego rodzicielską samodzielność przedstawia się jak patologię.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2017