Rzeczpospolita niesolidarna

Karol Modzelewski: Gdy plan Balcerowicza zaczął zmieniać słowo w czyn, ludzie poczuli się zawiedzeni. Wszystkie toksyny, które do dziś trawią polskie życie, zrodziły się z przekonania, że „ktoś ukradł nasze zwycięstwo”.
w wydaniu specjalnym "SMAK WOLNOŚCI"

06.05.2019

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

RAFAŁ WOŚ: Dlaczego Wam się nie udało?

KAROL MODZELEWSKI: Nam, czyli komu?

Panu i innym przedstawicielom pokolenia opozycjonistów, które 30 lat temu miało szansę ułożyć Polskę na nowo i po swojemu.

Ale co nam się nie udało?

Na przykład zbudować w wolnej Polsce lewicy. Dlaczego?

Moim zdaniem przez stan wojenny.

Ale stan wojenny był niemal dekadę wcześniej.

Niech pan poczeka, ja to chętnie wyjaśnię. Aż do wyjścia z więzienia w roku 1984 [KM został internowany 13 grudnia 1981 r., później aresztowano go pod zarzutem zamiaru obalenia przemocą ustroju PRL, wyszedł na mocy amnestii w lipcu 1984 r. – red.] ulegałem złudzeniu, że oto mamy w Polsce rewolucję. I to lewicową. Tak właśnie interpretowałem ten fenomen, jakim była Solidarność z lat 1980–1981.

Dlaczego lewicową?

Bo to była rewolucja oddolna, ludowa i niezaplanowana. Miliony ludzi chciały zrzucić z siebie ciężar konformizmu i urządzać własne życie, własny zakład, własny związek, własny kraj i co tam jeszcze? Strach pomyśleć, co tam jeszcze! Te masy chciały zrobić coś po swojemu. To przecież zjawisko na wskroś lewicowe.

Wyklęty powstań, ludu ziemi.

Takim powstaniem trudno zarządzać. Wiedzieli o tym komuniści, którzy przecież mieli doświadczenie w pacyfikowaniu konkurentów cieszących się społecznym zaufaniem. W okresie powojennym dali sobie radę i z ludowcami, i z socjalistami. A z Solidarnością dość szybko stało się jasne, że to się nie uda. Moim zdaniem z powodu jej autentycznie lewicowego ducha.


Rozmowa z Karolem Modzelewskim pochodzi ze "Smaku wolności", wydania specjalnego "Tygodnika Powszechnego" przygotowanego na 30-lecie nowej Polski, które do salonów prasowych i punktów z dobrą prasą trafiło 24 kwietnia.


Mnie się to kojarzyło zawsze z Joanną D’Arc. Albo z obrazem „Wolność wiodąca lud na barykady” Delacroix. Solidarność też wiodła ludzi na barykady. Nikogo nie chciała słuchać. Z nikim się układać.

Byli liderzy. Wałęsa.

Teraz wybiega pan w przyszłość, do roku 1989. Wtedy faktycznie liderzy grali swoje polityczne gry, a ludzie czekali na ich wynik. Zaraz do tego dojdziemy, ale na razie jesteśmy jeszcze w 1980 i 1981 r. Wtedy „solidarnościowa” Joanna D’Arc nikogo nie chciała słuchać. Nawet Wałęsy, którego uwielbiano, ale też walono w niego jak w bęben.

Czyli dla Pana pierwsza „S” była lewicowa z powodu swojego anarchistycznego pazura. Niepokorności.

Panowało przekonanie, że to nie związek jest dla kierownictwa, tylko kierownictwo dla związku. A precyzyjniej mówiąc: dla ludzi, którzy ten związek tworzą. Kierownictwo jest od tego, żeby robiło to, co my tutaj, w naszym zakładzie, w naszej gminie chcemy.

Przede wszystkim jednak ta pierwsza „S” była egalitarna, kolektywistyczna i spontanicznie żądająca od PRL, żeby wywiązała się z socjalistycznych haseł, które głosi. Wystarczy przyjrzeć się postulatom strajkowym.

To musiało być dziwne uczucie. 15 lat wcześniej (w 1964 r.) napisaliście z Kuroniem słynny „List otwarty do Partii”, w którym krytykowaliście PZPR właśnie za odejście od ideałów wolności, równości i braterstwa. Postulowaliście więcej samostanowienia, również na poziomie zakładu pracy – przyszedł rok 1980 i właśnie to dostaliście. Reprezentant mojego pokolenia Jan Sowa nazwał nawet pierwszą „S” jedynym momentem autentycznego komunizmu w historii Polski.

Tylko że ja już nie byłem tym człowiekiem, co w roku 1964. Ważne było doświadczenie praskiej Wiosny, którą przeżyłem siedząc w kryminale w poczuciu bezsilności. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nie wystarczy nawet najpiękniejszy zryw w jednym kraju, żeby wprowadzić prawdziwą demokrację robotniczą. I że nie będzie tak, że czołgi radzieckie nic władzy nie pomogą, skoro w nich będą siedzieli robotnicy.

W czasie wielkiej „S” bardzo się bałem radzieckiej interwencji, choć jednocześnie byłem dumny z ruchu, który nie słucha nikogo i niczego. Tak, „S” to było zjawisko najbliższe ideałom lewicy, jakie widziałem. A złudzenie, że w Polsce trwa lewicowa rewolucja, towarzyszyło mi aż do wyjścia z więzienia. Więzienie w ogóle sprzyja życiu złudzeniami. Zwłaszcza jak się żyje w pełnej izolacji – a taki był mój mokotowski areszt.

W 1984 r. Pan wychodzi i co?

I jest szok. Nagle widzę, że tamtej „S” już nie ma. Niby są podobni ludzie, ale nie ma tego ducha. Rozjechał go gąsienicami czołgów Wojciech Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny.

Od 13 grudnia 1981 r. nie mieliśmy już w Polsce Solidarności. Istniała antykomunistyczna konspira, wprawdzie dużo szersza niż opozycja lat 70., ale jednak niemasowa. I zupełnie inna pod względem składu klasowego. Nie było już tego organicznego związku z zakładami pracy, które były faktycznym sercem „S”.

Tak jak aktywny wyborca jest suwerenem w demokracji liberalnej, tak załoga zakładu pracy była suwerenem w polskim eksperymencie z demokracją pracowniczą w latach 1980–1981?

Tylko że ten suweren został zastraszony. Do niektórych faktycznie strzelano, jak w kopalni Wujek. Pozostałych spacyfikowano bez pociągania za spust, ale celując z karabinów do bezbronnych robotników okupujących swoje fabryki. Dając się wyprowadzić z okupowanego zakładu, robotnicy postępowali rozsądnie, ale mieli poczucie, że ustąpili przed zbrojną przemocą. Odtąd inaczej patrzyli na siebie samych. W ten sposób Jaruzelski złamał robotniczej części „S” kręgosłup. Wskazał tradycyjne miejsce w szeregu. Z dala od polityki i decydowania o swoich sprawach. Zabrał solidarnościowym proletariuszom wiarę w siebie. A od wiary w siebie zależy przecież prawie wszystko.

Czyli jaka była Solidarność po stanie wojennym?

Przede wszystkim bardziej inteligencka i kadrowa. Pojawił się też antykomunizm. W pierwszej „S” tego nie było. Nie skandowano „precz z komuną” nie tylko ze względu na rozsądek – przede wszystkim dlatego, że nikomu to do głowy nie przychodziło. Jak „Trybuna Ludu” pisała, że jesteśmy „siłą antysocjalistyczną”, większość uważała to za obelgę.


Polecamy: specjalny serwis "TP" po śmierci Karola Modzelewskiego


W Szczecinie „S” wydawała pismo „Jedność”, ale inaczej niż inteligencki „Tygodnik Solidarność”, robili je inżynierowie, technicy i robotnicy. Pamiętam dobrze, jak oni w swoich wstępniakach odpowiadali na ataki komunistycznej prasy: „Nie, to wy jesteście siłą antysocjalistyczną! Bo wy jesteście przeciwko nam, klasie robotniczej”. Gdy w 1984 r. wyszedłem z więzienia, takie głosy po stronie konspiry były już nie do pomyślenia. Opozycja wprawdzie nie wyśmiewała jeszcze słowa „socjalizm”, ale wyraźnie go unikała. A „komuna” była słowem obelżywym.

Czy to dlatego po wyjściu z więzienia nie zaangażował się Pan w opozycję tak mocno?

Faktycznie, nie był to już tak do końca mój ruch. W Okrągły Stół – powiem szczerze – nie bardzo wierzyłem. Wiedziałem, że opozycja jest słaba, i nie spodziewałem się wiele. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że byłem przeciwko rozmowom. Patrzyłem na to z życzliwością, ale bez dawnego entuzjazmu. Do samych rozmów mnie nie powołano, chyba z powodu mojego sceptycyzmu, choć poproszono, żebym po ich zakończeniu wziął udział jako reprezentant „strony opozycyjno-solidarnościowej” w redagowaniu końcowego komunikatu.

Jak Pan zapamiętał rok 1989?

Pamiętam świadomość, że tym, co zostało z Solidarności, jest tylko mit. Wspomnienie, że przez 16 miesięcy byliśmy wolni. Zbiorowo i aktywnie wolni. Tego się zapomnieć nie da.

Ten mit był naszą siłą, ale była to siła wyłącznie duchowa. Nie szła za nią siła materialna. Bywało, że ten mit potrafił się zmaterializować i doprowadzić do zbiorowego wystąpienia – np. do strajku. Jednak to były pojedyncze przypadki. Tak naprawdę wielkie ożywienie mitu „S” miało miejsce dopiero przy wyborach 4 czerwca. I to ten mit wygrał wybory. Ludzie dali mu oficjalną legitymację. Choć przecież – jak mówiłem – nie była to już ta sama „S”.

W roku 1989 z tria „wolność, równość, braterstwo” została już tylko „wolność”?

Stało się tak właśnie dlatego, że wskrzesicielem mitu stała się sama inteligencja. A skład zasad, które miała wtedy w głowie inteligencja, był skopiowany z Zachodu.

Liberalny w ogóle, a neoliberalny i radykalnie wolnorynkowy, gdy chodzi o sprawy ekonomiczne i społeczne. Gdy plan Balcerowicza zaczął zmieniać słowo w czyn, ludzie poczuli się gorzko zawiedzeni. Wszystkie toksyny, które do dziś trawią polskie życie, zrodziły się z przekonania, że „ktoś ukradł nasze zwycięstwo”.

Inteligenckie elity – również te wywodzące się z naszej strony – lubiły wtedy przedstawiać robotnika jako nienadążającego za nowoczesnością prostaka w kufajce. „A Balcerowicz wyciął nam numer i różnicować dochody chce” – śpiewano w kabarecie Olgi Lipińskiej. To zresztą dla inteligencji uważającej się za kontynuatora tradycji szlachty coś stałego. Zazwyczaj, jak trwoga i zabory, to „z szlachtą polską polski lud”. A jak czasy spokojniejsze, szlachcie bardziej odpowiada „Satyra na leniwych chłopów”.

W 1990 r. Lech Wałęsa miał takie słynne zdanie, że trzeba wzmocnić lewą nogę. Myśli Pan, że wyczuwał ten problem? Intuicji politycznej odmówić mu nie można.

Ale on nie miał na myśli tego, o czym rozmawiamy. Chodziło mu o znalezienie miejsca na scenie politycznej dla SLD.

A jak mówił, że za Balcerowiczem powinien iść jego lewicowy brat bliźniak, który będzie równoważył negatywne społecznie skutki terapii szokowej?

Wałęsa to wyjątkowa postać, która ma wiele swoich osobliwości. Jak on coś mówi, to niestety często nie ma tego domyślanego do końca. Poza nastrój chwili raczej nie wykracza. Co zamierzał zrobić z Balcerowiczem, okazało się, jak został prezydentem i miał wpływ na to, kto będzie wyznaczał kierunek polskich przemian. Jak pamiętamy, w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego Balcerowicz zachował pozycję wicepremiera. I brata bliźniaka mu nie wymyślono.

Jacek Kuroń mógł odegrać taką rolę?

W ubiegłym roku wyszła jego biografia, a w niej wspomnienie prawie osobistego konfliktu pomiędzy nami. Jacek był u Mazowieckiego ministrem pracy i polityki społecznej...

…i rozdawał bezrobotnym zupę, a potem zasiłki. Obrońcy logiki polskich przemian powiedzą, że Balcerowicz miał jednak socjalnego bliźniaka!

Ja bym raczej nazwał rolę Jacka „zderzakiem Balcerowicza”. Mówiłem mu o tym zresztą.

Historia, o której wspominam, dotyczyła ustawy o związkach zawodowych, którą wtedy nasza strona przygotowała [została uchwalona w połowie 1991 r. – red.]. Dla mnie jej zapisy wyglądały jak klasyczne prawo antystrajkowe. Stało tam, że aby strajk był legalny, musi zostać ogłoszony przez oficjalny związek zawodowy i spełniać mnóstwo proceduralnych warunków, co w zasadzie wykluczało strajk jako autentyczne zjawisko psychospołeczne, odruch oburzonej załogi.

Przez całą III RP legalnie zastrajkować jest niezwykle trudno. I nie brakuje komentarzy, że skoro ludzie nie strajkują, to widocznie wszystko jest świetnie.

Oczywiście Jacek chciał osłaniać trudne reformy. I uważał, że klasa robotnicza strajkami mogłaby je wykoleić. Wtedy znaleźliśmy się na przeciwstawnych pozycjach.

Wygląda to na częste w polityce zjawisko „odkopywania drabiny”. Ktoś wchodzi po drabinie na wyższy poziom i w pierwszym ruchu likwiduje możliwość, by z tego samo narzędzia skorzystali kolejni.

Tego nie da się odnieść do Jacka. On dał się szczerze przekonać Jeffreyowi Sachsowi i zobaczył siebie w roli agitatora przekonującego ludzi do wspaniałej przyszłości. A potem nie szczędził sobie samemu gorzkich słów – bił się we własne, a nie w cudze piersi.

Wracając do regulacji antystrajkowej z 1991 r. – podczas debaty nad nią w Senacie zwróciłem uwagę, że prawo do strajku to prawo człowieka, a nie jakiejś instytucji czy organizacji. Zgłosiłem poprawkę, wedle której strajk może być legalnie ogłoszony nie tylko przez związek, ale także przez samorzutnie utworzony komitet strajkowy, jeżeli uzyska on poparcie załogi w zakładowym referendum. Senat przyjął poprawkę, wskutek czego antystrajkowa ustawa wróciła do Sejmu. Jako wnioskodawca brałem udział w posiedzeniu komisji sejmowej, razem z przedstawicielami central związkowych. OPZZ było za moją poprawką, a Solidarność przeciw! Poprawka upadła.


Czytaj także: Karol, historia rodzinna - Kalina Błażejowska po śmierci Karola Modzelewskiego


Puenta tej historii jest taka, że gdy parę lat później zaczęły się mnożyć sytuacje, w których pracodawcy wykorzystywali antyzwiązkowe ustawy, to Jacek zmienił zdanie. Pamiętam taką głośną sprawę, gdy dyrektor Stoczni Gdynia Janusz Szlanta postanowił obciąć wydatki na BHP, np. na kufajki albo ciepłe posiłki regeneracyjne dla spawaczy, którzy zimą leżą parę godzin między dwiema warstwami blachy budowanego statku. Załoga zwołała wiec protestacyjny, a w nocy dyrektor kazał dostarczyć mówcom z tego wiecu zwolnienia dyscyplinarne. Oczywiście w obronie zwolnionych wybuchł strajk, a związek zawodowy Stoczniowiec poparł strajkujących i udzielił komitetowi strajkowemu swojego lokalu na siedzibę. Następnego dnia dyrektor, łamiąc ustawę o związkach zawodowych, zwolnił dyscyplinarnie z pracy cały zarząd Stoczniowca.

W obronę bezprawnie usuniętego ze stoczni związku zaangażowało się grono historycznych postaci pierwszej „S”: Wałęsa, Gwiazda, Anna Walentynowicz, a także Jacek Kuroń i ja. Obaj z Jackiem zainicjowaliśmy wtedy list protestacyjny intelektualistów i związkowców (podpisał go m.in. ks. Adam Boniecki). Prosiłbym nie upraszczać wizerunku Jacka.

Na przełomie lat 80. i 90. było dość prężne środowisko Polskiej Partii Socjalistycznej, skupione wokół Jana Józefa Lipskiego. Postaci ciekawej także dlatego, że do jego spuścizny odwołują się dziś zarówno Adam Michnik, jak Jarosław Kaczyński. Od ludzi zaangażowanych w tamten projekt słyszałem, że Lipski miał żal do Kuronia, bo ten miał mu obiecać, iż swoim autorytetem wesprze właśnie PPS, on zaś wybrał osłaniającą neoliberalne przemiany Unię Demokratyczną. Słyszał Pan o tej obietnicy?

Nie. Co może oznaczać, że Jan Józef mi o niej nie mówił. Inna sprawa, że ja w reaktywację PPS-u nieszczególnie wierzyłem. Wszystko przez ten antysocjalistyczny zwrot w retoryce drugiej połowy lat 80., o którym już rozmawialiśmy. To było skazywanie się z góry na marginalizację.

Najbardziej konkretną próbę stworzenia postsolidarnościowej lewicy podjął Pan z Ryszardem Bugajem, tworząc jesienią 1989 r. w kontraktowym parlamencie Grupę Obrony Interesu Pracowniczego (GOIP). Niewielu już o tym pamięta.

Chcieliśmy to nazwać Solidarność Pracy, ale komisja krajowa „S” krzywo na takie świętokradztwo patrzyła. Stąd po pewnym czasie zmieniliśmy nazwę na Unię Pracy.

Gdyby UP się zakorzeniła, to dziś mogłaby odgrywać rolę taką jak PiS w 2015 r. Reprezentować i dawać nadzieję tym wszystkim, którzy czują, że z wielkiego tortu cudu gospodarczego III RP przypadł im zbyt mały kawałek.

Ale się nie zakorzeniła. Chyba dlatego, że zbyt mocno działał mit Solidarności, który wciąż jeszcze osłaniał logikę balcerowiczowskich przemian. Może gdyby to wtedy poświęcił któryś z kapłanów Solidarności…

No, ale przecież poświęcił Karol Modzelewski.

Owszem, tak. Ale moje pokropienie nie wystarczyło.

W ramach wyjazdów parlamentarnych pojechałem kiedyś do zakładów PZL Hydral. To była jedna z bardziej tragicznych ofiar planu Balcerowicza. Kiedyś 6 tys. ludzi i ważna pozycja na rynku produkcji maszyn, później zlikwidowana. Gdy tam dotarłem, trwały już zwolnienia. Wystąpiłem z krytyką planu Balcerowicza. Żeby pan widział twarze tych ludzi... Kompletne zdumienie. Dysonans poznawczy. Ja przecież jestem swój, a mówię, że ich własny rząd robi źle. Gdyby coś takiego się zdarzyło w 1981 r., toby rząd wygwizdano. Ale był rok 1991. Ludzie – zwłaszcza w fabrykach – byli skołowani i przestraszeni. Efektem był rodzaj kompletnego zawierzenia rządowi i bierności, gdy chodzi o formułowanie własnego interesu.

I Pan ich nie umiał porwać.

Wtedy nie. Potem Hydral oczywiście strajkował. Ale było za późno. Bo był sam. Solidarności w sensie symbolicznym, ale również dosłownym już nie było. Każdy zakład w pojedynkę stawał oko w oko z presją rynku. I upadał. Aż przykro było patrzeć, jak im odmawiano pomocy. „Bo to jest wbrew prawom rynku i wbrew kierunkowi przemian”.

Za pierwszej „S” takie rzeczy byłyby nie do pomyślenia. Nikt by wtedy planu Balcerowicza nawet nie odważył się pomyśleć. A jakby pomyślał, toby nie odważył się powiedzieć. Uświadomił mi to Lionel Jospin.

Francuski polityk socjalistyczny i były premier Francji w latach 1997–2012.

Jospin był wtedy trochę na bocznym torze. Spotkaliśmy się w Paryżu i opowiadał mi, że jego wywrotowe pokolenie czytało mój i Jacka „List otwarty” z zapartym tchem. A potem zaczął wypytywać, jak „S” mogła poprzeć coś takiego jak plan Balcerowicza. Więc ja mu wydukałem, że mogła, bo już wtedy nie istniała. Jemu się to w głowie nie mieściło, bo akurat Solidarność była wtedy w zachodniej Europie jednym z tematów, o które musiała zahaczyć każda z politycznych rozmów.

Na prawicy popularna jest teza, że szansą na budowę postsolidarnościowej lewicy patriotycznej był rząd Olszewskiego.

To był faktycznie moment nieco innej retoryki wobec wolnorynkowych przemian: zaczęto zwracać uwagę, że „niewidzialna ręka rynku zbyt często okazywała się ręką aferzysty”.

Tego typu opowieść nawet mi się podobała, a sam Olszewski też był dla mnie postacią sympatyczną. W jego przemówieniach sądowych w czasach PRL [Olszewski jako adwokat bronił opozycjonistów – red.] wyczuwało się ducha przedwojennego PPS. W procesie w Radomiu mówił, że nawet „najbardziej klasowy wymiar sprawiedliwości powinien czymś się różnić od zemsty przerażonego o swoją własność posiadacza”. To było po tym, jak prokurator domagał się kar za podpalenie komitetu PZPR i dowodził, że wywołało to ogromne straty finansowe.

Ale w 1992 r. nie podobało mi się to, że rząd Olszewskiego nie miał żadnego politycznego pomysłu poza tą idiotyczną lustracją. Której, jak wiadomo, nie jestem i nie byłem zwolennikiem.

A Samoobrona? To była lewica?

Miałem wiele sympatii dla tego ruchu. Lepper umiał wejść do Sejmu niesiony poparciem ludzi i powiedzieć elitom, że „Wersal się skończył, bo ludzie na chleb nie mają”.

Dobrze pamiętam oburzenie mediów głównego nurtu na te słowa.

Mnie się to podobało. To był język, do którego przywykłem w lewicowej młodości.

Dziś najwięcej tego typu retoryki jest w PiS.

To nie ulega wątpliwości. I to jest PiS-u najmocniejsza strona. 500 plus było takim odpowiednikiem Lepperowskiego „Ludzie na chleb nie mają”.


Czytaj także: Nic już nie muszę - Danuta Wałęsa w wydaniu specjalnym "Smak wolności"


Wszyscy pamiętamy to załamywanie rąk, że Kaczyński nas zrujnuje. Jak wiemy, do niczego strasznego 500 plus nie doprowadziło. Przeciwnie: udało się znacznie zmniejszyć skalę ubóstwa, które jest przecież skorelowane z wielodzietnością. W mediach odbiły się echem słowa poparcia ze strony kobiet, które uważają, że dzięki 500 plus stały się po prostu… ludźmi. Bo przedtem były pełnoprawnymi obywatelami, ale nędza spychała je do rzędu pariasów.

Wróćmy jeszcze na lewicę. Od czasu, gdy UP została wchłonięta przez SLD i poszła na dno wraz z postkomunistami, czasem pojawia się w Polsce siła polityczna, która chce wypełnić pustą lewą flankę. W większości przypadków te projekty odwołują się jednak tylko do postulatów lewicy światopoglądowej: kwestii tzw. praw reprodukcyjnych kobiet, praw osób LGBTQ, sporu o miejsce Kościoła w życiu publicznym. Dla tematów takich jak wolność od ucisku ekonomicznego albo faktyczna równość różnych klas społecznych nie starcza miejsca.

To prawda. Lewica jest w Polsce skupiona na sprawach kulturowych i obyczajowych. Wyjątkiem była partia Razem, której jednak nie udało się wyjść z marginesu.

Czy to problem?

Problemem jest to, że lewica nie istnieje jako osobny aktor życia politycznego. Jako siła, która potrafi mieć swoje zdanie i to zdanie nie jest samotnym głosem kilku odosobnionych komentatorów albo rozproszonych grup. Siła, która udzieli mocnej odpowiedzi na podstawowy problem.

Jaki?

Neoliberalizm. Dominacja kapitału finansowego i jego swobodnego przepływu przez świat.

Każda próba jego okiełznania na gruncie pojedynczego kraju może się spotkać ze wściekłym kontratakiem tegoż kapitału, co stawia demokratyczne rządy demokratycznych państw wobec straszliwej alternatywy. Albo robisz tak, że kapitałowi jest dobrze i własnymi rękami niszczysz takie wartości jak wolność i równość, albo się buntujesz i ryzykujesz starcie z potężnymi siłami, które mogą cię łatwo wysadzić z siodła, nastawić przeciw tobie opinię publiczną, przykleić łatkę zamordysty.

Skupienie na postulatach kulturowych skazuje lewicę na milczenie w sprawach ważnych dla milionów ludzi. W to puste miejsce wchodzą populiści i udzielają swojej odpowiedzi. Można populistów nie lubić, ale trudno nie zauważyć, że mają odpowiedź na neoliberalizm. Póki lewica nie da tej odpowiedzi, nie będzie lewicą. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2019