Rzeczpospolita dezinformacji

Polskie media wkroczyły w fazę autodestrukcji. Niszczą je sami dziennikarze, zamieniając czwartą władzę w festiwal chciwości i arogancji.

08.10.2012

Czyta się kilka minut

 / il. Marcin Wicha
/ il. Marcin Wicha

Większość dziennikarzy zgadza się dziś tylko w jednej sprawie: medialny Titanic nabiera wody i w końcu pójdzie na dno. Woda zalała już dolne pokłady: pierwsi ucierpieli autorzy prasy, wielu nie przetrwało fali zwolnień. Tylko niektórzy salwowali się ucieczką i przycupnęli razem z twórcami portali internetowych. Co prawda jest ciaśniej i skromniej, ale da się przeżyć. Na razie. Na pokładzie radiowym nigdy nie było szczególnych luksusów, ale za to względny spokój. I choć pomruki o całkowitej katastrofie dochodzą i tutaj, powodując mniej lub bardziej sensowne przetasowania, panika jeszcze nie wybuchła. W części salonowej orkiestra wciąż gra i zabawa toczy się w najlepsze – lajfstajlowo-telewizyjny światek trzyma fason i tańczy, choć pantofelki już zamokły. Sztucznym uśmiechom nie ma końca, bo zatoną tylko ci, którzy przestaną emanować atmosferą sukcesu. Reszta odpłynie wygodną, ubawioną szalupą.

SEPPUKU

Kiedy medialny Titanic wypływał z portu w 1989 r., wydawał się niezatapialny. Szybko nabrał mocy – lata 90. były złotą erą dziennikarstwa, także ze względu na jego jakość, ale przede wszystkim – wynagrodzenia. Rosły pensje, poczucie władzy i niezależności. A wraz z nimi kwitły ważne gatunki: reportaż społeczny i zagraniczny, dziennikarstwo śledcze, krytyka, sztuka wywiadu. Dziś te opowieści brzmią jak odległa baśń, bo nie ma w Polsce dziennikarza, który nie bałby się, że wkrótce straci pracę.

Ciekawe, że taki obrót spraw zaskoczył ich samych – ludzi zawodowo zajmujących się analizowaniem rzeczywistości, opisywaniem mechanizmów, którym podlega. Nie rozumieją zmian, których częścią się stali. Dlatego skupiają się na poszukiwaniu winnych. Wśród przyczyn katastrofy najczęściej wymienia się zmianę technologiczną, czyli rozwój internetu, zmianę upodobań odbiorców, czyli ich zamiłowanie do sensacji, kryzys rynku reklamy, który osłabił kondycję finansową wielu redakcji, wreszcie upolitycznienie i tabloidyzację mediów.

Wszystko to zjawiska bez wątpienia ważne, ale są jedynie objawem załamania. Przyczyna leży gdzie indziej. Polscy dziennikarze pogrążyli się na własne życzenie. Postępujący konsumpcjonizm i ostra walka o uwagę odbiorców odsłoniła słabość intelektualną i moralną tej części polskich elit, które odpowiadały za wysokie standardy czwartej władzy. Odpowiadały, bo tych standardów już nie ma. Rozgrywające się na łamach konflikty pomiędzy redakcjami opiniotwórczych tygodników i dzienników czy między grupami interesu w anachronicznej organizacji, jaką jest Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, to spektakl pozorów. Przedstawienie mające udowodnić, że toczy się dyskusja o jakości polskiego dziennikarstwa.

Podobny, symulujący debatę charakter miał środowiskowy sąd nad Ryszardem Kapuścińskim po opublikowaniu przez Artura Domosławskiego biografii ojca polskiego reportażu. Wówczas, tak jak i teraz, padały wielkie słowa o wiarygodności i niezależności dziennikarskiej, o dążeniu do prawdy, obiektywnym opisie świata. Nie wiadomo tylko, dla kogo to przedstawienie. Wydaje się, że twórcy mediów usiłują ratować swe dobre samopoczucie, wmawiając samym sobie, że wciąż reprezentują szlachetną profesję. Bicie na alarm i wzywanie do poprawy standardów etycznych jest już tylko próbą odwrócenia uwagi od prawdziwej diagnozy: polscy dziennikarze nie poradzili sobie z odpowiedzialnością za wolność słowa. Odbiorcy to wiedzą – od dekady odczuwają spadek jakości i stronniczość publikowanych informacji. I coraz mniej ufają mediom.

SKŁÓCONE STOLIKI

Perspektywy są ponure. Nie sposób wskazać takiej grupy dziennikarzy, która mogłaby autorytatywnie wyznaczyć nowy, szanowany przez konkurencję kodeks. Na porozumienie różnych środowisk także nie ma nadziei. Polskie media przypominają dziś wielką salę balową, w której przy oddalonych stolikach siedzą różne towarzystwa. Nie lubią się nawzajem i nie proszą do tańca. Bawią się świetnie, ale osobno. I w gronie potakiwaczy – jednomyślnych ekspertów, publicystów i jurorów – przyznają sobie nagrody, produkują własne wizje świata. Po czym przekazują je odbiorcom, którzy podzielają ich poglądy. Rynek mediów podzielił się na subkultury, radykalne i wzajemnie wrogie.

Dziennikarze, zapatrzeni w swoje racje, coraz słabiej rozumieją otaczającą ich rzeczywistość. Coraz rzadziej ją dostrzegają, czego dowodem jest choćby zanikanie tematyki międzynarodowej. Jeśli za granicą nie dzieje się coś, co bezpośrednio dotyczy polskiego podwórka – nie zostaje odnotowane. Mapa świata jest pełna dziur – Kuba pojawia się na niej, gdy leci tam papież; Jemen, gdy trzeba odwrócić uwagę od problemów gospodarczych; a Indie, gdy w zamachu giną Europejczycy. Polscy dziennikarze prezentują coraz węższe horyzonty, żyją historiami, do których im najbliżej: aferami politycznymi, mrocznymi przepowiedniami gospodarczymi, medialnymi sporami. Jedynym punktem odniesienia jest dla nich bezpośrednia konkurencja, a nie renomowane redakcje zagraniczne. Zbyt zajęci sobą, przyćmiewają prawdziwie fascynujący świat.

WIDZ WIE WIĘCEJ

Stąd wzięła się wielka dysproporcja – teraz czytelnicy i widzowie, samodzielni i mający dostęp do różnych treści, wiedzą więcej niż dziennikarze. Coraz wyraźniej dostrzegają braki merytoryczne, błędy i miałkość publikowanych materiałów. O ile odbiorcy szybko nauczyli się poruszania w nowym pejzażu medialnym, o tyle sami dziennikarze okazują się nieporadni, a swe słabości kryją arogancją.

W medialnym salonie wszyscy mówią naraz. Mnożą się programy publicystyczne, dyskusje o poranku, cykle wywiadów. Nieustannie słychać gwar i można pomyśleć, że z tylu wypowiedzi musi narodzić się debata, że tak realizuje się demokratyczna idea wolności słowa i lada moment przyniesie ważne odpowiedzi. W rzeczywistości jest odwrotnie – nie dochodzi do dialogu, a do coraz głębszych podziałów niszczących szanse na debatę publiczną. Nie sposób jej prowadzić bez udziału mediów, one jednak nie są nią zainteresowane. Zależy im na polaryzowaniu odbiorców, na przyciąganiu ich bulwersującymi okładkami, prowokującymi hasłami, na straszeniu i wskazywaniu przeciwników.

Dziennikarze nie zajmują się już opisem świata, ale kreowaniem jego fikcyjnej wersji. Odgrywają przed nami telenowelę o zwaśnionych medialnych rodzinach, rzekomo spierających się o prawdę i ideały. W ich wspólnym interesie jest, by kłótnie i podziały wyglądały dramatycznie – to elektryzuje publiczność, nie pozwala przegapić kolejnego epizodu.

Identyczny mechanizm wykorzystują polscy politycy. Symulując podział na Polskę PO i Polskę PiS, utrzymują elektorat w ciągłym pobudzeniu. O ile jednak polityka jest sztuką wymagającą popisów retorycznych i prowokowania zdarzeń, o tyle dziennikarstwo powinno się zajmować ich demaskowaniem.

Tylko dociekliwi reporterzy mogą objawiać istotę rzeczy. Niestety zarazili się zamiłowaniem do widowiska i dziś z zapałem tworzą prawdy stylizowane. Zapragnęli pierwszoplanowych ról, splendoru i fleszy. W ciągu zaledwie dekady polskie dziennikarstwo z obszaru zaufania publicznego zostało przeniesione na orbitę rozrywki. Czytanie wiadomości „na żółtym pasku”, przerzucanie rubryk towarzyskich, śledzenie wojenek felietonistów i doniesień anonimowych informatorów, wreszcie dorzucanie swoich pięciu groszy na forach – to dziś potężny segment branży rozrywkowej. Z dyskusją ani dobrem publicznym nie ma to nic wspólnego. Rozróżnienie na media tabloidowe i opiniotwórcze także przestało obowiązywać. Twórcy tytułów uchodzących za poważne, stosują te same zabiegi i schematy działania, co redaktorzy bulwarówek i portali plotkarskich. W modzie jest powoływanie się na anonimowe źródła i ostre wywiady na czołówkach. Liczy się nie wymiana myśli, a szybka wymiana ciosów, punktowanie przeciwnika aż do puenty dającej wyraźne zwycięstwo jednej ze stron. Konieczne są duże zdjęcia: teksty ulegają skróceniu, myśli – uproszczeniu, zostaje wyraźna teza, umierają niuanse. Obowiązują krzykliwe okładki: mogą być całujący się księża albo atakujący bolszewicy. W środku klarowne tezy zakończone kropką – odbiorca nie może wątpić w to, co przeczytał. Prasa nie promuje samodzielnego myślenia, produkuje gotowe opinie. Konieczne są też wyraziste sylwetki, bo celebryci stanowią motor wszystkich typów mediów. W branżowym slangu nazywa się to „jazda na celebach”.

TRZEBA UMIEĆ STAĆ

Galopująca wulgaryzacja i trywializacja mediów wyniszcza je od środka. Właśnie upada drugi z najważniejszych dzienników opinii – potężna fala zwolnień w „Gazecie Wyborczej” usuwa substancję intelektualną niezbędną do tworzenia gazety codziennej. Pozostanie elewacja medialnego gmachu i marka, warta znacznie więcej niż to, co się za nią kryje. Podobny demontaż nastąpił przed rokiem w „Rzeczpospolitej”. A ponieważ to właśnie gazety codzienne pozostają najważniejszym ogniwem w obiegu informacji, dziennikarze innych redakcji mogą już wkładać kamizelki ratunkowe.

Bez rzetelnych, sprawnych reporterów, którzy co dzień zajmują się pozyskiwaniem, sprawdzaniem i opracowaniem wiadomości, nie może być mowy o wolnych mediach. To na doniesieniach dzienników bazują serwisy informacyjne stacji radiowych, portali i telewizji. W tej kwestii nawet technologia niczego nie zmieniła – dziennikarstwo jest zawodem całkowicie zależnym od osobistych kompetencji reporterów i redaktorów, ich uczciwości i wytrwałości w ustalaniu zdarzeń, ich precyzji i instynktu.

Usunięcie z dwóch ogólnopolskich dzienników niemal całej profesjonalnej kadry i zastąpienie jej niewykwalifikowanymi producentami treści daje podwójny efekt. Z obiegu znikają pełnowartościowe informacje, a tym samym rodzi się ostateczne przyzwolenie na niby-treści. Przyjęta przez wielu dziennikarzy wersja wydarzeń mówi, że to kłopoty na rynku reklamy spowodowały załamanie systemu finansowania redakcji. Mniejsze wpływy z reklam silniej uzależniły prasę od wyników sprzedaży, stąd kompromisy: więcej lekkich tematów, krótsze teksty, podkręcane tezy i sugerujące tytuły. W telewizji i radiu rzecz miała się podobnie – programy rozrywkowe miały przyciągnąć widzów i wyższe wpływy z reklam. Nigdzie ten zabieg nie przyniósł trwałej poprawy – pomógł jak zatykanie palcem dziury w pokładzie.

Wiadomo, że odbiorcy odpływają, nie jest jednak jasne dokąd, bo portale internetowe nie kwitną na taką skalę, jaką jeszcze niedawno im wróżono. Modna teza, że za „pięć, dziesięć lat papier zniknie, a telewizory wyrzucimy na śmietnik” – coraz bardziej blednie. Rewolucja, o ile w ogóle się dokonuje, to niespiesznie. A dziennikarze popełniają podstawowy błąd zakładając, że ktoś, kogo nie interesują bzdury w wersji papierowej, pokocha ich wirtualne wydanie.

Twórcy polskich mediów nie po raz pierwszy źle oceniają swą sytuację. W chwili, gdy trzeba było stać twardo na nogach, zaczęli podrygiwać w takt tabloidowej piosenki. Pojawienie się w Polsce „Faktu” i rosnąca w tym samym czasie popularność serwisów internetowych nie skonsolidowały zawodowych dziennikarzy, nie doprowadziły ani do spotkań branżowych, ani dyskusji o tym, jak utrzymać pozycję mediów opiniotwórczych. Teraz już na nią za późno.

Dziesięć lat temu zamiast robić to, w czym są najlepsi, dziennikarze zaczęli się ścigać na newsy, coraz bardziej banalne, obraźliwe i pozbawione sensu. Wraz z pojawieniem się TVN24 na rynek dziennikarski wbiegło pokolenie młodych reporterów – pozbawionych warsztatu, wiedzy, zdolności krytycznego myślenia. Politycy szybko zdominowali grę w gorące newsy, a niedoświadczeni reporterzy spijali im z ust kolejne oświadczenia. Na początku XXI wieku polscy dziennikarze wspólnie wdrożyli krótkowzroczną i, jak się dziś okazuje, fatalną strategię walki o uwagę odbiorców.

ŚWIAT SIĘ BRONI

Z podobną presją – siłą tabloidów i serwisów internetowych – zmagają się poważne tytuły na całym świecie. Radzą sobie z nią na różne sposoby. „New York Times” właściwie ignoruje zmieniający się świat – wychodzi wciąż na nieporęcznej płachcie, schudł tylko trochę, wydania weekendowe wciąż są opasłe, a cięcia – niewielkie. Strona internetowa dziennika jest nieporęczna, a na dodatek za dostęp do większości tekstów trzeba zapłacić. „International Herald Tribune” ukazuje się tylko w wybranych kioskach na świecie i nadal kosztuje majątek. Natomiast wszystkie brytyjskie gazety przeszły na mniejsze formaty, a liderem zmian jest „Guardian”, który stworzył całkowicie otwartą mutację redakcji papierowej i wydania on-line. Żelazne zasady „The Economist” ani drgnęły: autorzy wciąż nie podpisują się pod tekstami, anonimowo tworzą siłę tytułu. Relatywnie dobra kondycja tych gazet wynika nie tylko z ich historii czy światowego zasięgu. Rzecz w tym, że ich twórcy nie zrezygnowali z wysokiej jakości, choć wszystko wokół mówi im, że powinni.

UCIECZKA W BŁAZENADĘ

Tymczasem w Polsce czytelnicy, słuchacze, widzowie odczuwają jedno: brak zawartości. Media stały się wydmuszką, kuszącą tytułami i migawkami. Wciągani głębiej, napotykamy nonsens. Zapowiadany szumnie wywiad telewizyjny okazuje się banalną wymianą uprzejmości. Po mocnym tytule zaczyna się tekst pozbawiony oryginalnych myśli i wniosków. A po radiowym dżinglu rozemocjonowany głos prowadzącego zagaduje pustkę. Nawykli do poszukiwania wiadomości wciąż kupujemy gazety, włączamy radia, telewizory i komputery, ale coraz mniej się dowiadujemy, rośnie rozczarowanie. Gazety służą do przerzucania stron, telewizory – do przerzucania kanałów. Wreszcie, jeden po drugim, rezygnujemy. Spada sprzedaż, słuchalność, oglądalność. Tylko klikalność rośnie, ale ten wskaźnik więcej chyba mówi o naszej desperacji niż rzeczywistym potencjale informacyjnym internetu.

Kierunek przemiany polskich mediów to wynik słabości tych, którzy nimi kierują. Wpływowym redaktorom zabrakło przenikliwości, a nawet zdrowego rozsądku. Zgadzając się na bezpardonową konkurencję o uwagę odbiorców, porzucili najważniejszy wymiar funkcjonowania mediów: odpowiedzialność za jakość debaty publicznej i kontrolowanie sprawujących władzę. Sfrustrowani utratą unikatowych pozycji dziennikarze, czujący na plecach oddech celebrytów i internautów, rozpoczęli festiwal autopromocji. Zaczęli używać mediów, w których pracowali, jako trampoliny do popularności. Stanęli w pierwszym szeregu, przesłaniając bohaterów swych materiałów, głośno manifestowali swoje sympatie polityczne, wreszcie – grupowali się w kręgi wzajemnej adoracji i potraktowali redakcje jak tuby promocyjne swych poglądów. Zamiast utrzymać poważny ton, a przy okazji klasę i prestiżową pozycję, dołączyli do barwnego korowodu. Teraz już nie wybrzydzają: wezmą i martwą Madzię, i ślub panny Kwaśniewskiej. Bo teraz już pozostaje im tylko nadymać się i co dzień ogłaszać definitywne przełomy, ostateczne rozłamy, powtórne narodziny, szczęśliwe zakończenia i nagłe dramaty. Pozostaje mielić pseudotreści w wielkim bębnie.

Żadni odbiorcy nie cenią takiej pracy. Ani ci, którzy kochają krzykliwe tytuły – bo to oni zostawiają na forach najbardziej nienawistne i prymitywne komentarze. Ani ci, którzy oczekują materiałów wysokiej jakości, bo dla własnego dobra unikają mediów.

„Nie czytam gazet, nie oglądam telewizji” – to nowe credo polskich inteligentów. Jeszcze niedawno takie wyznanie byłoby równoznaczne z kompromitacją: człowiek obyty i oczytany musiał być także poinformowany. Teraz musi aktywnie separować się od głupoty i dezinformacji mediów, bo ich oferta go obraża. Szuka więc specyficznych publikacji w internecie, ściąga ambitne seriale, chodzi do kina, zamiast gazet kupuje książki. Rezygnuje z niekompetentnych przewodników i wkłada wiele wysiłku w samodzielne poszukiwanie wartościowych treści. A jeśli chce podyskutować, zaprasza do domu znajomych. Bo przestrzeń prywatna jest też jedyną, w której toczy się dziś ważna rozmowa o Polsce.


PAULINA WILIK (ur. 1980 r.) jest reportażystką. Od 2003 r. do końca 2011 r. pracowała w „Rzeczpospolitej”, teraz współpracuje m.in. z magazynem „Kontynenty”. Jej książka „Lalki w ogniu” (wyd. Carta Blanca) została nominowana do tegorocznej nagrody im. Beaty Pawlak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2012