Rzadko słońce, częściej deszcz

W czerwcu lało przez 18 dni, w lipcu przez 22. W sierpniu mokra ziemia zaczęła pod własnym ciężarem wyjeżdżać spod szałasów uchodźców. Dziś nad obozy Rohingów zagląda słońce, ale wkrótce nadciągną cyklony.
z Bangladeszu

09.10.2018

Czyta się kilka minut

Obóz Balukhali, widok ze szczytu jednego wzgórza na zbocza sąsiedniego, z widocznymi osuwiskami gruntu. 2 października 2018 r. /
Obóz Balukhali, widok ze szczytu jednego wzgórza na zbocza sąsiedniego, z widocznymi osuwiskami gruntu. 2 października 2018 r. /

Przy głównej drodze prowadzącej do obozu w Balukhali kilkuletni chłopiec próbuje wypuścić na sznurku latawiec, sklecony z torby foliowej rozpiętej na skrzyżowanych patykach. Za jego plecami, ponad wzgórzami pokrytymi gęsto szałasami uchodźców, niebo pociemniało w granat, zwiastując początek kolejnej burzy. Wiatr już się wzmógł, drobne śmieci zalegające między domami fruwają w jego podmuchach. Tylko latawiec nadal nie podrywa się do lotu. Zniecierpliwiony chłopczyk podnosi go i wtedy dostrzega, że folię oblepiła od spodu ciężka błotna maź, biegnie więc z zabawką w stronę najbliższej kałuży.

Kilkanaście sekund później latawiec jest już czysty. Wtedy z nieba spada deszcz.

Rohingowie mówią na niego „Zor”

Nieważne – krótki czy długotrwały, lekki czy intensywny, prosto z nieba czy wpadający zdradziecko z ukosa do domu wraz z podmuchami wiatru. Deszcz: jedno słowo na wiele pogodowych scenariuszy, a raczej na 12-14 letnich tygodni, gdzieś od połowy czerwca aż po październik, gdy róża azjatyckich wiatrów sprowadza nad Bangladesz najpierw deszczowe chmury znad Himalajów, a potem od południowego wschodu, znad parnego Morza Andamańskiego, nad kraj nadciąga monsun.

Temperatura, która w maju dobijała w południe do 43 stopni Celsjusza, stabilizuje się wówczas na poziomie 30-32 stopni w dzień i 26 w nocy. Przez grubą warstwę chmur słońce pali po prostu słabiej. O ile w styczniu bezchmurne niebo widać tu średnio przez 9 godzin na dobę, to w lipcu i sierpniu – tylko przez dwie.

Największe opady monsunowe biuro meteorologiczne Bangladeszu notuje od lat na południowym wschodzie kraju. Ściślej: w wąskim pasie lądu od miasta Cox Bazaar po Teknaf, którym Ludowa Republika Bangladeszu wciska się na południe między brzeg Zatoki Bengalskiej i rzekę Naf, wyznaczającą też granicę z Birmą.

W czerwcu średnio co 41 godzin spada tu 60 cm deszczu na metr kwadratowy, czyli dwa razy więcej niż w centrum kraju. W lipcu opady osiągają roczne maksima, przekraczając już średnio 73 cm na metr kwadratowy w każdy z 22 deszczowych dni.

Opady na zbliżonym poziomie notuje o tej porze roku także Polska – ale w przeliczeniu na cały miesiąc i aż 312 tys. kilometrów kwadratowych powierzchni kraju. Dystrykt Cox Bazaar liczy tymczasem niespełna 2,5 tys. kilometrów kwadratowych. To mniej więcej tak, jakby wszystkie lipcowe ulewy nad Polską spotkały się na wspólnych trzytygodniowych wakacjach w południowej Małopolsce.

Dlatego przez ostatnich kilkanaście tygodni w obozach dla Rohingów, rozciągających się na południe od Cox Bazaar, nie było ważniejszego tematu. Zor podmywał tu zbocza, które przez ostatnie miesiące ogołocono z roślinności, by zrobić szybko miejsce dla 716 tys. uchodźców, przybyłych od jesieni 2017 r. z Birmy, skąd wygnały ich czystki etniczne.

To zor zmiatał wraz z monsunowymi wichurami dachy szałasów skleconych z bambusa i płacht folii, a część dróg dojazdowych do obozu zmienił w grzęzawiska, przez które mogły się przedrzeć z dostawami żywności i leków jedynie wojskowe pojazdy gąsienicowe. I to przez niego zmoczone ubrania butwiały w zawilgoconych szałasach, a zziębniętymi lokatorami targały gorączkowe dreszcze.

Rohingowie nazywają je „Dzor”

Dreszcze: słowo to brzmi podobnie jak deszcz. Pewnie nieprzypadkowo, bo gdy są deszcze, prędzej czy później złapie się przeziębienie przez wiecznie mokre ubranie i wiatr, który potrafi wychłodzić także przy plus 30 stopniach. Albo przypałęta się ostra wirusowa biegunka od wody z najbliższego ujęcia, do którego spłynęły zanieczyszczenia z najniżej położonych terenów obozu, wypłukiwane teraz przez deszcz.

Pomiędzy pagórkami, na których stoją szałasy Rohingów, w porze suchej zebrały się stosy śmieci zmieszanych z ludzkimi ekskrementami i resztami wnętrzności kur, które trafiły pod kuchenny nóż. Ci, dla których miejsca na dom zabrakło w najwyżej położonych partiach obozów, postawili szałasy w obniżeniach terenu, czasem tuż przy takich śmietniskach – i od pierwszych dużych opadów w czerwcu mieszkają praktycznie spakowani, w gotowości do natychmiastowej ewakuacji. W Balukhali niemal cały blok nr 10 (jednostka administracyjna), położony w wąskim i głębokim wąwozie, znalazł się pod wodą po jednej kilkugodzinnej nocnej ulewie. „Dach” nad głową straciło wtedy 500-600 osób.

– Padać zaczęło zaraz po wieczornych modłach, po ósmej – wspomina 60-letnia Noor Hanar. – Około dziesiątej woda wlewała się już do szałasów. Półtorej godziny później sięgała za kolana, o, mniej więcej potąd – kobieta wskazuje na ścianie domu wciąż wyraźny błotny ślad, 60-70 centymetrów nad ziemią. – Dziewięć dni przemieszkałam z sześcioosobową rodziną u krewnych. Wcześniej się tu nie dało nawet dojść. Błoto było po kolana.

Kilka kilometrów na północny wschód, w nieco wyżej położonym obozie Kutupalong, sytuacja była lepsza. Odrobinę.

– O tutaj, spójrz, tak jak wyrosły te rośliny – 25-letnia Shamsunnahar wyciąga rękę w stronę pasa rachitycznych krzaczków, rosnących może metr od drzwi jej szałasu. – Przez cały lipiec woda sięgała aż tam, a nie to było najgorsze. Po zboczu za chatą spływał potok błota. Musieliśmy co kilka godzin wychodzić przed dom i zgarniać je, inaczej by nas przywaliło.

W północnej części obozu Kutupalong, gdzie mieszka Shamsunnahar, najgorszy był koniec lipca. Po dwóch dobach ciągłej ulewy jej rodzina, złożona z ośmiu osób, musiała się wynieść z szałasu na podest z bambusowej kraty, który jej mąż przed monsunem zbudował na zadaszonym ganku chatki. – Siedzieliśmy na niej jak rozbitkowie, z dziećmi, jedzeniem, wodą i rzeczami w nogach – wspomina. – Noc, dzień, noc, dzień, jeszcze jedną noc; i dopiero nad ranem odważyłam się wrócić do środka. Woda już nie płynęła, ale wszystko było zabłocone. Także drewno, więc nie mogłam zapalić ognia.

Pod koniec kwietnia Shamsunnahar urodziła pierwsze dziecko: córkę, której dała na imię Layla. 53-letniemu mężowi pomaga wychować piątkę dzieci z pierwszego małżeństwa. Spotkaliśmy się w lutym, podczas mojej pierwszej wizyty w Kutupalong, kiedy kobieta oczekiwała porodu. Shamsunnahar twierdziła wówczas, że planowanie nawet najbliższej przyszłości to luksus, na który uchodźców, zależnych całkowicie od innych ludzi, po prostu nie stać.

– Cofam to! – twierdzi teraz kategorycznie. – To był mój pierwszy monsun w obozie i już wiem, że do przyszłorocznego trzeba się przygotować, zrobić jakieś zapasy, umocnić dom.

Najważniejsze, bo najtrudniejsze do zgromadzenia, będą zapasy suchego drewna. Przed sezonem deszczowym można było pójść po nie do pobliskiego lasu. To z przydziału od władz obozu wystarcza na 10 dni gotowania. Las jest już jednak przeczesany przez tysiące Rohingów, a w głębi, gdzie łatwiej znaleźć suche patyki, czają się mieszkańcy lokalnych wiosek.

Bandyci po prostu, bo żądają pieniędzy, a jeśli ich nie dostaną, biją do nieprzytomności. Rohingowie pieniędzy nie mają, płacą więc ryżem z obozowych przydziałów: kilogram za pięć kursów po drewno. Do publicznego lasu!

– Od prawie miesiąca palimy tym – Shamsunnahar bierze do ręki brykiet z drobno zmielonych łupin ryżowych, które władze wydają teraz rodzinom z niemowlętami. – Pali się to szybko, ale jeszcze szybciej łapie wilgoć z powietrza i wtedy nie nadaje się na ogień. Mąż do lasu nie pójdzie, złamał rękę, a dzieci boję się puszczać przez tych zbirów. Zresztą na ścieżce do lasu jeszcze tydzień temu człowiek zapadał się po kolana. Takie tam jest błoto.

Rohingowie mówią na nie „Pfont”

Błoto: z najwyżej położonych partii obozów dobrze widać, gdzie jest go wciąż sporo. Osuwiska na tle pagórków odcinają się wyraźną żółcią. Ulice zalane przez błotne potoki wyglądają z daleka jak fragmenty, które na mapie ktoś pogrubił flamastrem. Blok H23 w obozie Balukhali niemal w całości zaznaczyły takie osuwiska gruntu. Ostatnie miało miejsce w połowie września. W sierpniu 650 mieszkańców bloku H23 cztery razy odkopywało sąsiadów zasypanych przez zwały błota.

– Mieszkaliśmy tam – mówi Muhammad Shorif i prosi syna, żeby za niego pokazał miejsce na szczycie stromej skarpy, jakieś 20 metrów powyżej dachu ich nowego szałasu. – Bóg był na tyle dobry, że to się stało rano i wnuki już poszły do szkoły. W pewnej chwili dom jakby przykucnął. Doszedłem do drzwi i zobaczyłem, że ziemia pod nami i obok płynie jak woda. Nagle coś ciężkiego uderzyło mnie w plecy i straciłem przytomność.

Muhammad Shorif spędził pod osuwiskiem ok. 50 minut. Sąsiedzi byli pewni, że go nie odratują. Na szczęście fragmenty ścian utworzyły mu nad głową przestrzeń, w której było sporo powietrza. Mężczyzna, oprócz zwichniętego ramienia, wyszedł z tego bez szwanku.

Według miejscowego przedstawicielstwa Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) między 11 maja a 11 września łącznie 51 tys. spośród 919 tys. mieszkańców obozów odniosło obrażenia spowodowane przez trudne warunki pogodowe. Odnotowano 230 przypadków osunięć gruntu, w których 33 osoby zostały ranne, a jedna zginęła. Ponad 29 tys. szałasów uszkodził wiatr lub ulewy, a 2,9 tys. domostw trzeba było przenieść w inne miejsce. Spośród 42 tys. mieszkańców obozów, których jeszcze przed rozpoczęciem sezonu deszczowego władze wytypowały do natychmiastowej zmiany miejsca zamieszkania, udało się jednak przesiedlić jedynie nieco ponad 6 tys. ludzi. Organizacje humanitarne zapewniają, że przyczyna opóźnień nie leży tym razem po stronie urzędników: to sami Rohingowie reagują niechęcią, a czasem oporem na sugestie przeprowadzki.

– W gruncie rzeczy ich rozumiem – kiwa głową Roger Gaertz, wolontariusz WHO pracujący w obozie Kutupalong. – Po zeszłorocznej traumie, gdy wygnano ich z domów, ci ludzie mają obsesję na punkcie stabilizacji. Ponawiązywali nowe znajomości, odnaleźli krewnych. A teraz przychodzimy z informacją, że się mają znowu przenieść, bo jakiś facet kilka miesięcy temu spieprzył robotę i dopuścił do zasiedlenia teren, który się do tego nie nadawał.

Poczucie zagrożenia? To, jak zauważa Roger, rzecz subiektywna. Dla Amerykanina nocowanie u podnóża kilkunastometrowej piaszczystej skarpy, w której z daleka widać pęknięcia, to szaleństwo. Ale dla kogoś, do kogo strzelano? – Na tamtym wzgórzu – wskazuje Roger – mieszka człowiek, któremu wiatr już dwa razy demolował szałas. On jest przekonany, że Bóg ma wobec niego plan, bo w zeszłym roku birmańscy żołnierze dwa razy wrzucali go do dołu z trupami, ale za każdym razem coś przeszkadzało im dokończyć egzekucję.

Podchodzimy zboczem w stronę chaty mężczyzny. Ziemia o konsystencji kruchego ciasta osypuje się pod stopami przy każdym kroku. Dopiero gdy docieramy do schodów, uformowanych jeszcze w porze suchej, idzie się wygodniej po czymś, co przypomina twardy materac gimnastyczny. Nawet grunt ubity tysiącami stóp po czterech miesiącach ulew nie jest całkowicie twardy.

Mężczyzna, którego dwukrotnie próbowano zabić, siedzi w kucki przed szałasem, rozmawia z żoną skuloną w drzwiach. Gdy podchodzimy z powitaniem, kobieta pozostaje w niezmienionej pozycji. On wstaje. Sura – wyjaśnia wskazując małżonkę – w trakcie ucieczki do Bangladeszu poślizgnęła się na stromym zboczu i spadając, uderzyła plecami w pieniek. Odtąd jest sparaliżowana od pasa w dół. On, Meher Ali, miał jednak dużo szczęścia, bo nie tylko dwukrotnie uszedł z życiem, ale zdołał wraz z krewnymi dotransportować żonę do granicy. A przecież sam ma niesprawną prawą rękę, którą kilka lat wcześniej uszkodzili mu policjanci uderzeniem kolby w bark.

Ich dom jest w opłakanym stanie. Po przybyciu do obozu Meher Ali dostał, jak każdy Rohinga, materiały. Ale budową musiał – również podobnie jak reszta – zająć się samodzielnie. Ciężko buduje się jedną ręką. Pomogli sąsiedzi, ale wiadomo: inaczej człowiek stawia dom dla siebie, a mniej się przykłada do czyjegoś.

– Pierwszy raz zdmuchnęło dach w lipcu, na szczęście w stronę tego szałasu nad nami i wszystkie rzeczy odratowaliśmy – opowiada Sura. – Za to w sierpniu w nocy przyszedł taki wicher, że nagle zatrzeszczało, usłyszałam huk i w tej samej chwili poczułam, jak deszcz zalewa mi twarz. Dobytek poleciał hen, w głąb obozu. Kto znalazł, ten miał szczęście.

– Ale Bóg – włącza się do rozmowy Meher Ali – jest wielki. Zsyła cierpienia, ale daje też pocieszenie. – Kiedy dotarliśmy do obozu przejściowego dla tych, co jeszcze nie mają papierów i przydziału na stałe, przyszedł do mnie starszy człowiek i zapytał, czy nie poślubię jego córki, która właśnie straciła męża – mężczyzna z dumą spogląda na drugą, znacznie młodszą kobietę, która zaciekawiona pojawiła się właśnie za plecami Sury. – Z początku trudno było się moim kobietom dogadać, bo starsza była zależna od młodszej. Teraz jednak, dzięki Najwyższemu, znalazły wspólny język, prawda? – rzuca w stronę żon.

Młodsza kobieta demonstracyjnie znika w głębi domu. ©℗

Rozmowy z Rohingami tłumaczył MOSTAFA SHIAFUL

Wyjazd Marka Rabija współfinansowany jest z darowizn, które Fundacja Tygodnika Powszechnego otrzymała bezpośrednio oraz za pomocą widżetu FaniPay na stronie ­­­www.TygodnikPowszechny.pl. Dzięki szczodrości Darczyńców powstałe reportaże będzie można za darmo czytać pod adresem ­ powszech.net/bangladesz.

O projektach, które Fundacja TP finansuje z ­darowizn, a także o tym, jak wspierać Fundację, mogą Państwo przeczytać pod adresem powszech.net/fundacja

Dziękujemy!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2018