Rozmiary polskiego pecha

Dla polskich sportowców ZIO w Pjongczangu nie mogły zacząć się gorzej. A że lubimy się z nimi utożsamiać, zamiast mówić o porażkach skoczków, używamy określeń sugerujących, że to my skakaliśmy, nam wiatr psuł skoki. I to nas, Polaków, zabrakło na podium, nas z medali, które już sobie zwizualizowaliśmy, ograbiono.

11.02.2018

Czyta się kilka minut

Stefan Hula podczas konkursu skoków na skoczni normalnej HS 109 m w kompleksie Alpensia w Pjongczangu, 10.02.2018 r. / Fot. Bob Martin/SilverHub/REX/Shutterstock/EAST NEWS
Stefan Hula podczas konkursu skoków na skoczni normalnej HS 109 m w kompleksie Alpensia w Pjongczangu, 10.02.2018 r. / Fot. Bob Martin/SilverHub/REX/Shutterstock/EAST NEWS

W dniu rozpoczęcia Igrzysk pisałem o wietrze presji i oczekiwań, który może skoczkom, ogłoszonym medalowymi pewniakami już przed rozpoczęciem imprezy, wiać w plecy mocniej niż ten realny, przed którym obawy wyrażali jeszcze przed udaniem się do Korei. Niestety dobrze wiedzieli, o czym mówią. Sobotni konkurs skoków na skoczni normalnej HS 109 m w kompleksie Alpensia w Pjongczangu w ogóle nie powinien się odbyć. Powinien zostać przełożony ze względu na panujące warunki podobnie, jak zaplanowany na niedzielne przedpołudnie narciarski zjazd mężczyzn oraz kwalifikacje do zawodów w snowboardowej konkurencji slopestyle kobiet. Ten pierwszy przełożono na czwartek. Wiatr w Korei, zgodnie z przewidywaniami, jest największym rywalem organizatorów odbywającej się raz na cztery lata najważniejszej zimowej imprezy sportowej. Gorzej, gdy staje się także rywalem sportowców, wypaczając ich wyniki.

Skok z workiem cementu

Ale mogło być pięknie, mimo że psuł on zawody już w pierwszej serii skoków. Dawid Kubacki, który jak strzała przelatywał przez serie treningowe i kwalifikacje, wyrastając po Kamilu Stochu na jednego z głównych faworytów, mówił, że w powietrzu poczuł, jakby nagle, mimo dobrego odbicia, ktoś zarzucił mu na plecy worek cementu. Wylądował zbyt blisko, by zakwalifikować się nawet do drugiej serii konkursu. Mimo to zasiadaliśmy do niej w znakomitych nastrojach. Po pierwszej serii zawodów prowadził Stefan Hula, drugie miejsce zajmował Kamil Stoch. Perspektywa podwójnego polskiego podium, na którym stanęłoby w dodatku dwóch przyjaciół – ten lepszy, dwukrotny mistrz olimpijski z Soczi, na stopniu niższym, a ten pechowy, pozbawiony jakichkolwiek sukcesów, nawet w Pucharze Świata, na stopniu najwyższym – wydawała się tak piękna, że aż niewiarygodna.

Hula przez lata był skoczkiem, którego kariera składała się niemal z samych niepowodzeń. Gdy Kamil Stoch zaliczał pierwszy znakomity sezon 2011/2012, stając siedem razy na podium, m.in. w Zakopanem i zajmując piąte miejsce w klasyfikacji generalnej PŚ, jego starszy kolega nie był w niej nawet sklasyfikowany, nie zdołał ani razu wskoczyć do drugiej serii zawodów. Późniejsze lata były także bardzo słabe, o czym świadczą miejsca w generalnej klasyfikacji (54., 79., 78.)

Przyjęło się kojarzyć nawet nazwisko Hula z określeniem „bula”, wybrzuszeniem zeskoku, na którym kończą się czasem najbardziej nieudane skoki. Niesprawiedliwie, bo zapewne nikt wcześniej nie potrafił odnaleźć w słabo radzącym sobie z napięciem rywalizacji skoczku jego talentu. Udało się to dopiero jego imiennikowi, trenerowi Horngacherowi, który z każdego ze swoich kadrowiczów uczynił potencjalnego mistrza. 31-letni zawodnik ze Szczyrku stanął przed taką szansą po raz pierwszy w karierze. I kto wie, czy nie jedyny, bo igrzyska odbywają się co cztery lata, a kariery skoczków – jeśli nie nazywają się oni Noriaki Kasai – po trzydziestce najczęściej powoli gasną. Dość powiedzieć, że gdyby się powiodło, zostałby najstarszym w historii medalistą konkursu indywidualnego.

O centymetry

Jednak w drugiej serii skoków powiało niepokojem już od samego początku, gdy pierwsza trzydziestka zawodów w odwróconej kolejności przystąpiła do skakania. Wiatr się wzmagał, co drugi zawodnik był zdejmowany z belki po tym jak, po przekroczeniu przepisowego czasu 40 sekund oczekiwania na zielone światło, warunki nie ulegały stabilizacji. Dyrektor zawodów Walter Hofer i kontroler techniczny Sepp Gratzer okrywali kocami zziębniętych zawodników oczekujących czasem nawet po pięć czy dziesięć minut na oddanie skoku. Skoczkom nie tylko przeszkadzał bowiem wiatr, ale i doskwierał mróz. Obrazki z Walterem Hoferem przytulającym i ogrzewającym Macieja Kota, wyglądały może pięknie, wręcz ojcowsko, ale w ogóle nie powinny mieć miejsca. Rozsądni opiekunowie nigdy nie narażaliby zdrowia swoich podopiecznych, zmuszając ich do skakania w takich warunkach. Na twarzy Szwajcara Simona Ammanna, czterokrotnego indywidualnego mistrza olimpijskiego z Salt Lake City i Vancouver malowała się irytacja i wściekłość. Miałem wrażenie, że z jego ust padają w odniesieniu do kierownictwa azjatyckich zawodów jakieś przekleństwa. Zawodnicy oczekujący na swoją kolej w ciepłym pomieszczeniu na wieży skoczni kręcili głowami. To był jeden z najdłuższych, najbardziej przeciągających się, irracjonalnie kontynuowanych konkursów w historii. Zwłaszcza, że rozpoczęte i tak o absurdalnej porze – o 21.30 lokalnego czasu – zawody zakończyły się, gdy w Korei było już kwadrans po północy.

To nie miało nic wspólnego ze sportem, jak podkreślał później Adam Małysz. – Tak krzywdzący konkurs nie powinien mieć miejsca – mówił z wściekłością. 

Ten konkurs musiał się zakończyć jakąś katastrofą. I skończył się taką dla Stocha i Huli. Właściwie nie wiadomo, co się stało. Właściwie to nic wyraźnie złego się nie stało. Śledzenie skoków narciarskich jest dziś bardzo skomplikowaną dyscypliną. Komputery przeliczają nie tylko punkty za odległość, i styl, jak było przed laty, ale także za belkę startową, którą podczas szalonego konkursu zmieniano wielokrotnie oraz za wiatr, dodając punkty tym zawodnikom, którym powieje on niekorzystnie, odejmując zaś tym, których poniesie nadspodziewanie daleko. Problem w tym, że to dane uśrednione – przy wietrze, który wieje ze zmienną siłą w różnych częściach skoczni, dmucha po odbiciu i nagle ustaje w trakcie lotu, właściwie nie ma mowy o sprawiedliwych kompensatach punktowych.

Stefan Hula prowadził w pierwszej serii po skoku na odległość 111 m z dużą, jak na skocznię normalną, sześciopunktową przewagą nad Stochem i Norwegiem Forfangiem (zdobywcą srebrnego medalu). Dlatego mimo rekordowych skoków w drugiej serii na odległość 113,5 m zwycięzcy zawodów Niemca Andreasa Wellingera i zajmującego dopiero 9 miejsce po pierwszej serii Norwega Roberta Johanssona (ostatecznie został on brązowym medalistą), przewaga Huli nawet po drugim, krótszym skoku na 105,5 m wydawała się wystarczać na medal. Koledzy podbiegli do Stefana. Wiedzieli, że sprawa złota jest przegrana. „Będzie medal, srebro albo brąz” – wyrokowali.

Na tablicy wyników wyświetliła się liczba punktów. I piąte miejsce. Zaraz za Stochem, który uzyskując taką samą odległość w drugiej serii, zajął czwarte miejsce. Świadomość, że było blisko, właściwie o włos, o centymetry, o dziesiąte kilometra w pomiarze wiatru, które przełożyły się na stratę 0,4 u Stocha i 0,9 punktu u Huli do pozycji medalowej, nie pomaga.

Wiatr, który ustawia zawody

Oczywiście to nie koniec igrzysk. I nie koniec szans dla skoczków. Jest jeszcze konkurs na dużej skoczni, 17 lutego, jest konkurs drużynowy dwa dni później, w którym brak jakiegokolwiek medalu można by dopiero uznać za totalną katastrofę. Zwłaszcza, że liczą się właściwie tylko trzy drużyny, Niemcy i Norwegowie. Austriacy są – poza Stefanem Kraftem – wyraźnie słabsi, Słoweńcy – nierówni. Ale jeśli wiatr będzie nadal ustawiał zawody tak, jak w minioną sobotę, może zdarzyć się wszystko. Jeden jego podmuch jest w stanie zniweczyć wysiłki całej drużyny.

Na dużej skoczni w konkursie indywidualnym konkurencja będzie znaczenie większa. To skocznia o rozmiarze 140 metrów, a tam, gdzie można polecieć daleko, prym zaczynają wieść Norwegowie. Zrehabilitować się będą próbowali także Niemiec Freitag i Austiak Kraft.
W dodatku z wymienianych przez znawców sześciu szans medalowych, realne pozostają właściwie tylko te w skokach narciarskich, czyli co najwyżej cztery. Choć to także w wersji ze sfery marzeń.

Rozmiary tej sportowej porażki, polskiego pecha na starcie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pjongczang, nie są jednak mierzone jedynie niepowodzeniem w nienormalnym konkursie na skoczni normalnej, niewystarczającymi odległościami i niekorzystnymi punktami za wiatr.
Ten przeszkadzał także biathlonistkom podczas strzelania. Krystyna Guzik, faworyzowana Weronika Nowakowska, Monika Hojnisz i Magdalena Gwizdoń zajęły w sprincie na 7,5 km miejsca znacznie poniżej oczekiwań i możliwości (odpowiednio 28., 34., 45. i 56.), które przed poniedziałkowym biegiem pościgowym stawiają je na przegranej pozycji. A w konsekwencji także być może w całych igrzyskach, bo kwalifikacja do biegu masowego następuje na podstawie wcześniejszych wyników.

Justyna Kowalczyk w biegu łączonym na 15 km pobiegła dobrze tylko jego pierwszą część, klasykiem. W drugiej połowie biegu nielubianym stylem dowolnym spadła aż na 17. pozycję. Trudno jednak oczekiwać, by najbardziej utytułowana polska zimowa sportsmenka, która niedawno ukończyła już 35 lat i niechybnie żegna się z olimpijską rywalizacją, nawiązała do swoich największych sukcesów, choćby w konkurencjach w stylu klasycznym (sprincie i biegu na 30 km).

Wyniki indywidualne panczenistek także nie rokują na to, by mogły one powtórzyć drużynowy sukces sprzed czterech lat z Soczi.

Sport jest okrutny

Jednak na sumę polskiego pecha złożył się jeszcze jeden. Najboleśniejszy. Bo choć masowej, kibicowskiej świadomości najmocniej żal Stefana Huli, to jednak dla niego igrzyska się nie kończą. W przeciwieństwie do Karoliny Riemen-Żerebeckiej, naszej jedynaczki w ski crossie, która w zeszłym roku miała bardzo poważny wypadek podczas treningu przed mistrzostwami świata w Sierra Nevadzie. Doznała urazu głowy, była w stanie śpiączki farmakologicznej, groziło jej nie tylko zakończenie sportowej kariery, ale nawet niepełnosprawność czy kłopoty z powrotem do normalnego funkcjonowania. Po wybudzeniu ze śpiączki pytała najpierw o to, czy zdąży przygotować się do igrzysk. Historia zmierzała do happy endu, choć w przypadku Riemen-Żerebeckiej, która jeszcze w ubiegłym sezonie mogła być postrzegana jako nasza potencjalna nadzieja medalowa w Pjongczangu, już sam udział w nich miał być sukcesem, spełnieniem marzenia o powrocie do rywalizacji na najwyższym poziomie. To, że wznowiła treningi i zapewniła sobie udział w igrzyskach, było już uznawane za przejaw niesamowitej determinacji, siły charakteru, ale i fizycznych możliwości zawodniczki. Niestety w sobotę przyszła informacja o tym, że Riemen-Żerebecka nabawiła się kontuzji kręgosłupa. Podczas treningu przed wyjazdem na igrzyska wypadł jej dysk – konieczna była natychmiastowa operacja.

Na myśl przychodzi jedynie parafraza tytułu książki Michała Okońskiego, redakcyjnego kolegi, który na sportach zimowych wprawdzie się nie zna, ale pisze od lat w podobnym duchu o futbolu. Sport jest okrutny.

Chociaż nie dla wszystkich. Na podium kobiecego wyścigu panczenistek stanęły same Holenderki, wszystkie trzy stopnie w narciarskim biegu łączonym mężczyzn zajęli Norwegowie, a wśród pań miejsca podzieliły reprezentantki trzech krajów Skandynawskich.

Sport jest więc okrutny, ale w niektórych dyscyplinach, wygrywają ci, co zawsze.


CZYTAJ TAKŻE:

Olimpiada miłości i atomu: Na zimowych igrzyskach w Pjongczangu, w Korei Południowej, sportowcy z obu krajów podzielonego Półwyspu wystąpią wspólnie. Kto na tym zyska, a kto może stracić?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej