Rozłąka z uogólnieniem

Im bardziej jakiś zakątek świata jest odległy, tym bardziej jego mieszkańcy wydają nam się niewolnikami reguł. Zakładnikami sytuacji, pozbawionymi osobowości, wolności wyboru własnej ścieżki, indywidualnych trajektorii...

13.07.2010

Czyta się kilka minut

Zawód reportera

Reportaż ma się w Polsce, zdawałoby się, znakomicie. Pojawia się na listach bestsellerów i w nominacjach do prestiżowych nagród. Bez oparcia w mediach jest jednak kolosem na glinianych nogach, a oparcie to poważnie nadwątlił kryzys prasy.

Również i rola reportera w redakcjach zmieniła się zasadniczo. Niegdyś to właśnie reporter przynosił do redakcji większość wiadomości. To on nadawał ton i komentarze obierały kierunek według jego relacji. Dziś króluje błyskawiczna informacja agencyjna, poparta analizą redakcyjną. Reporter, jak mówi Jean Hatzfeld, służy bardziej za ilustratora - ma szkicować obrazy, wzbudzać emocje. Coraz mniej gazet stać zresztą na jego wyjazdy. Mniej też jest dla niego miejsca, zwłaszcza gdy pisze o "zagranicy". Czytelnicy wolą teksty o tym, co dzieje się wokół nich.

Reporter bardziej niż kiedykolwiek czuje potrzebę, by dowieść - również i sam sobie - że jednak jest istotny. Niezastąpiony. Może stąd czasem pokusa wzniesienia się do rangi eksperta, myśliciela wypowiadającego głębokie prawdy ogólne? Może stąd większy nacisk na styl i flirty z fikcją?

Zerkając a to w stronę analizy czy eseju, a to w stronę powieści, reportaż się bogaci. Jego siła leży jednak gdzie indziej. Jak każdy sposób opisu świata, niesie bowiem ze sobą własne pułapki - ma na nie jednak także całkiem własne metody.

Narzędzie do zadawania pytań

"Dwie rzeczy w życiu naukowca są pewne - żartował antropolog Marshall Sahlins. - Pierwsza, że umrze, druga, że ktoś udowodni mu, iż się mylił. Udana kariera naukowa to ta, kiedy pierwsze następuje przed drugim". Antropologia, socjologia, politologia nie mogą rozwijać się bez stawiania ogólnych tez - tez, które inni próbują podważyć.

W reportażu chodzi jednak o coś innego.

Reporter powinien umieć przyznać, że świat go przerasta, powiada Jean Hatzfeld. Jego prawem jest nie rozumieć. Reportaż obywa się bez tez i nie musi kończyć się konkluzją. Świadome sprzeczności nie są w nim wadą. Może przeplatać punkty widzenia, przeciwstawiać różne dyskursy. Ten potencjał sprawia, że reportaż jest wręcz stworzony, by iść za dynamiką rzeczywistości - różnorodnej, zmiennej, przemawiającej wieloma głosami. Za wszystkim, co wymyka się ogólnym twierdzeniom. Za wydarzeniami, których nikt jeszcze nie pojmuje, za pojedynczym doświadczeniem. Za wyjątkiem.

Prawda, reporter piszący o Polsce ma jakby prostsze zadanie. Zwykle nie musi bliżej zarysowywać tła. Może skupić się na frapującym detalu, niecodziennej historii. Szperać po marginesach. Pisząc o Haiti albo Luizjanie, czujemy się jednak w obowiązku nakreślić szerszy kontekst. Uporządkować trochę ten świat, znaleźć w nim jakąś regułę. Zaproponować czytelnikowi jakieś wyjaśnienie. Dlatego też rzadziej szukamy wyjątków, a częściej ogólnych zasad.

Tu leży właśnie największy dylemat zagranicznego reportażu. Jak uniknąć bolesnych uproszczeń? Jak nie wpaść w pułapkę opisywania tylko tego, co się nam wydaje "typowe", a często po prostu jest tym, co odmienne? Jak rozpoznać z daleka, co jest uogólnieniem niezbędnym, a gdzie wkraczamy na ruchome piaski?

Tajemnicą książek z największej epoki Ryszarda Kapuścińskiego - "Cesarza", "Szachinszacha" czy "Wojny futbolowej" - jest według Przemysława Czaplińskiego właśnie ich wewnętrznie sprzeczna dynamika. Odsyłanie nas do wyrazistych idei i poddawanie tych idei wątpieniu. Tchnące geniuszem odkrycie, że miejsce reportera jest zawsze "pomiędzy". Unikanie syntezy i stopniowe demontowanie całości. Konstruowanie narratora, który jako człowiek odsłania swoją niepewność, a jako autor - niemożność ukończenia dzieła. I namawianie nas do wytrwania w tej dorosłości, której wymaga rozłąka z uogólnieniem.

Sam język, to prawda, nie istnieje bez uogólnień. Z każdym zdaniem tworzymy skróty myślowe, stereotypy, kalki. Reportaż ma na to sposób - opisywać świat stale od nowa. Podważać natychmiast stereotypy, jakie sam wytwarza. Stale szukać nowych kątów widzenia, nowych interpretacji. Ofiarowywać wciąż nowe fragmenty opowieści, które podważają się wzajem, uzupełniają, wchodzą w dialog. Nie budować ogólnych prawd, ale hipotezy robocze. Starać się otworzyć, a nie zamknąć temat.

Nie znaczy to, że żadna prawda nie istnieje, że niemożliwe jest zaangażowanie się po jakiejś stronie, a w każdym konflikcie wszyscy mają zawsze równą rację. To znaczy, że reportaż jest dobrym narzędziem do zadawania pytań. I że chyba lepiej spełnia swoją rolę nie wtedy, gdy ilustruje ogólne teorie, ale gdy poddaje je próbom rzeczywistości. I kiedy jest w nim miejsce dla wyjątku.

Gdzie głowa?

To właśnie szukając tego, co "typowe", najłatwiej też natknąć się na to, co stereotypowe. Zwłaszcza gdy zapuszczamy się na tereny postkolonialne - tu stereotypy sieją największe spustoszenia. Nie ma bowiem spojrzenia niewinnego. Kod pogardy i przemocy, zawarty w ideologii kolonialnej, wpisany jest w historię kultury europejskiej. Nie mieliśmy kolonii? Nie znaczy to, że o nich nie marzyliśmy. Jesteśmy dziedzicami tych samych rasowych metafor, spadkobiercami tego samego orientalistycznego dyskursu.

W Polsce jest to zaś dyskurs szczególnie mało przepracowany.

Wciąż mówi nami język, który nakreśla między "nami" a "nimi" niewidzialną barierę, generuje różnicę. My mamy "wsie", Afrykanie "wioski". My mamy "języki", Indianie "narzecza" lub "dialekty". Europę zamieszkują "narody" i "grupy etniczne", Afrykę zaś "ludy" i "plemiona". Muzułmanie to nadal "wyznawcy Allaha", choć nie powiemy już o Żydach "wyznawcy Jahwe", tak jak o katolikach nie mówimy "wyznawcy Chrystusa".

Ten egzotyzujący, archaizujący język dodaje tekstowi rumieńców. Błyskawicznie sytuuje akcję - nie tyle jednak w rzeczywistym świecie, ile w książkach połykanych niegdyś pod ławką. To język, który pachniał przygodą, musimy się jednak od niego uwolnić. Mieliśmy dwanaście lat i podrapane kolana, gdy nam rozpalał policzki? My może byliśmy niewinni, on nigdy niewinny nie był.

Pieczęć "inności", zakorzeniona w języku, była bowiem warunkiem kolonizacji. Egzotyzujące słownictwo ma krwawe źródła i nie przestało przynosić krwawych konsekwencji. Wciąż używać wobec "nich" wyrażeń, jakich nie używamy nigdy wobec "nas", to tworzyć inną kategorię ludzkości.

Wyciek ropy w delcie Missisipi trafił na pierwsze strony gazet. Nigeryjczycy z niedowierzaniem obserwowali ogólne poruszenie. Co roku w deltę Nigru z rurociągów zachodnich firm wyciekają porównywalne ilości ropy. Zdewastowany ekosystem, zatrute pola, stawy, studnie? Mało kto się jednak interesuje Nigerią - nie należy do naszej rzeczywistości.

Te obszary "inności" mogą zaczynać się bardzo niedaleko. Wojnę w Bośni tłumaczono nagminnie "nawrotem atawistycznych nienawiści etnicznych". To określenie, niczym czarodziejska różdżka, pozwalało dziennikarzom zaoszczędzić sobie wyjaśniania politycznych i ekonomicznych mechanizmów konfliktu. Polityków zwalniało z obowiązku powstrzymania masakry. Czytelników uwalniało od dyskomfortu. Wojna toczyła się wszak w jakiejś obcej czasoprzestrzeni - w niedostępnym nam z definicji świecie, rządzonym jakąś obcą, "atawistyczną" logiką. Mieszkańcy Bośni, jak później mieszkańcy Iraku albo Afganistanu, wydawali się szaleńcami, ofiarami irracjonalnych impulsów.

Nie tylko język pomaga nam trzymać Innych na dystans, poza naszym światem. Ryszard Kapuściński ze smutkiem pokazywał mi okładkę amerykańskiego wydania "Hebanu". Jest na niej piękne zdjęcie - wielka rzeka i atletyczne nagie plecy czarnego mężczyzny schylonego nad wiosłem tak, że głowa znikła całkiem pomiędzy barkami. "Gdzie głowa?" - spytał Kapuścińskiego jego przyjaciel Ugandyjczyk. Zdjęcie, jego zdaniem, niepokojąco wpisywało się w europejskie spojrzenie kolonialne, w którym Afrykanin sprowadzał się do bezimiennej, pokornej masy muskułów, a jego piękno mogło być najwyżej pięknem umięśnionego ciała.

Jedyne wyjście - zachowywać świadomość historii, jaka nas kształtowała.

Nic nie zastąpi nieustannego oglądania się do tyłu, stałego sprawdzania, jaki język przez nas mówi. Podejrzliwości wobec zastanych wyrażeń. Nieufania metaforom, które same cisną się nam na papier. Odszukiwania ich historycznych źródeł. Tropienia w naszych własnych obrazach ukrytych wzorców dominacji. Mozolnie. Tak jak Maria Janion czy Joanna Tokarska-Bakir odcyfrowują wstydliwe ślady antysemityzmu. Tak jak badacze i badaczki gender studies odsłaniają w naszej kulturze struktury patriarchatu. Nikt tego za nas nie zrobi.

W niewoli reguł

Poszukiwanie tego, co "typowe", nawet gdy nie prowadzi na rafy uprzedzeń, ma jednak jeszcze inne konsekwencje.

Pod pewnym względem opisanie jest siłą rzeczy jakimś aktem przemocy. Zamknięciem w granicach naszej wyobraźni, przycięciem do miary naszego języka. Gwałtem na złożoności ludzkiej osoby. W przypadku ludzi z innych kręgów kulturowych gwałt ten idzie często najdalej.

O ile bowiem w Warszawie szukamy zwykle postaci o wyjątkowych losach, w Manili czy Quito odruchowo zaczynamy od szukania postaci o losach, które wydadzą nam się typowe. W osobach z krwi i kości nie dostrzegamy już żywego człowieka, ale przedstawiciela jakiejś kultury, wyznawcę jakiejś religii, przykład jakiejś zbiorowej tragedii. Okaz jakiegoś gatunku. Usłyszymy ich głos tylko wtedy, gdy powiedzą to, co chcielibyśmy słyszeć. Umieścimy ich w naszym reportażu, jeśli jego doświadczenie posłuży nam za ilustrację naszej tezy.

W rezultacie im bardziej jakiś zakątek świata zdaje nam się odległy, tym bardziej jego mieszkańcy wydają się niewolnikami reguł. Zakładnikami sytuacji, pozbawionymi osobowości, wolności wyboru własnej ścieżki, prawa do indywidualnych trajektorii, dziwactw, niedopasowania.

Kłopoty z kulturą

Gdy Hegel nazywał Afrykę "kontynentem poza historią", wierzono, że mogą być grupy ludzi żyjących w jakimś etnograficznym bezczasie, zanurzonych w pierwotnej Kulturze, która nigdy nie ulega zmianom. W epoce, gdy kolonie wybijały się na niepodległość, przeciwnie - z entuzjazmem witano tworzenie się Historii, rozumianej jako droga ku demokracji liberalnej lub socjalizmowi.

Jedni i drudzy bywali zaślepieni - i ci, co widzieli tylko jarzmo Kultury, i ci, którzy dostrzegali jedynie uniwersalne mechanizmy Historii. Pierwsi zamykali azjatyckie czy afrykańskie narody w skansenach egzotyki, drudzy patrzyli na nie przez zachodnie okulary, lekceważąc lokalne praktyki.

Gdy skończyła się zimna wojna i jej podziały ideologiczne, wraz z rewolucją w Iranie czy konfliktem w Jugosławii dominować zaczęła znowu kulturowa wykładnia świata. Wiara w cywilizacje, religie, tożsamości jako siły napędowe ludzkości.

Tej wizji nie należałoby jednak bezgranicznie ufać - jak żadnemu jednostronnemu spojrzeniu na świat.

Gdy Ryszard Kapuściński nazywał reportera "tłumaczem kultur", była to piękna, lecz utopijna metafora. Wyrażenie poruszyło jednak naszą wyobraźnię. Kultury fascynowały nas bardziej niż kiedykolwiek - przerażały swoim potencjałem wybuchowym, pociągały obietnicą konsumpcji nowych doznań, otwierały fantazmatyczne alternatywy. Marzyliśmy, by znalazł się ktoś, kto wreszcie je nam wytłumaczy.

Reporterzy piszą, owszem, o doświadczeniach ludzi żyjących w innych kręgach kulturowych. Fragmenty tych kultur znajdują w reportażach swój przekład z "obcego" na "nasze". Reporterów, którzy rzeczywiście mogliby tak rozumieć swe zadanie, jest jednak bardzo niewielu. Choćby dlatego, że bardzo niewielu dogłębnie zna kulturę ludzi, o których pisze. Wysyłany to tu, to tam korespondent nie ma na to szansy - zwykle nie zna nawet lokalnych języków. Kapuściński też nie rozmawiał z dworzanami cesarza po amharsku.

Specyfika lokalnej kultury jest jednak zawsze tylko częścią kontekstu. Ludobójstwo w Rwandzie nie wynikało z jakiejś cechy kultury rwandyjskiej. Próba szukania wyjaśnień dla 11 września w Koranie prowadzi donikąd, podobnie jak próba tłumaczenia wojen krzyżowych za pomocą cytatów z Ewangelii. Potrzeba zwykle całego splotu czynników społecznych i politycznych, lokalnych i globalnych, by niektórzy ludzie nagle w taki, a nie inny sposób zaczęli odczytywać elementy swojej religii czy tradycji.

Niezachodnie kultury nie są enigmatycznymi systemami, których "człowiek Zachodu nigdy do końca nie pojmie". Wiara, że da się opisać w kilku zdaniach "esencję" danej kultury, prowadzi jednak zwykle na manowce. Kultury to łączące się ze sobą kaskady - dynamiczne, pełne subkultur i zapożyczeń. Mają swoje zasady, co do których rzadko panuje pełna zgoda, i praktyki, które często od tych zasad odbiegają, bo w końcu życie, wiadomo, jest życiem. Ludzie kłócą się o ich kształt, obchodzą je, przekształcają, porzucają. W łonie wszystkich kultur istnieją napięcia. Czemu tylko nasza miałaby być pełna sprzeczności?

Napisałam kiedyś w korespondencji z Bośni o tym, jak po wojnie odżywać zaczęły tam praktyki religijne. Redakcja poprosiła Beatę Pawlak, świetnie obeznaną z zasadami islamu, o kilka zdań o święcie Ofiary. "Na święto Kurban Bajram rodziny muzułmańskie kupują i zarzynają barana" - napisała Beata. Miała rację. Tak wyglądała doktryna. Tak też wciąż było na wsi. W moich sarajewskich rozmówcach, nawet najbardziej wierzących, myśl, że mieliby poderżnąć gardło zwierzęciu sporych rozmiarów, budziła jednak konsternację podobną, jaką obudziłaby w mieszkańcach Warszawy. Ich religijność wyrażała się już na inne sposoby, lepiej przystosowane do życia w kamienicach.

"Nie jestem dobrym przykładem" - powiedziała mi libańska pisarka Hoda Barakat, kiedy wybierałam się do Libanu i prosiłam, by opowiedziała mi swoją historię. Kto jest jednak "dobrym przykładem"? Hoda Barakat, wychowana w przywiązanej do tradycji rodzinie maronitów, libańskich katolików, poślubiła szyitę - człowieka z przeciwnej strony kraju i drugiego krańca wachlarza libańskich wyznań. Jej opowieść o nieprzystosowaniu do żadnego z libańskich etosów, o uwieraniu etykietek, mówiła więcej niż większość opowieści o przystosowaniu.

Być może więc paradoksalnie właśnie to, co w człowieku wyjątkowe, stanowi lepszy punkt wyjścia, by czegoś się dowiedzieć?

Suwerenny głos

Reportaż jest bowiem po to, by informować - ale zarazem wprawiać w ruch mechanizmy czucia i myślenia. Jak sztuka teatralna, ma sens, gdy napięcie rodzi się z wielu głosów, nawet jeśli są to głosy wewnętrzne tej samej osoby. Jego magia działa, gdy ludzie, z którymi rozmawiamy, przestają być przedmiotem opisu, a stają się jednym z podmiotów opowieści. Kiedy słyszymy ich osobny, suwerenny głos.

Pod każdą szerokością geograficzną ludzkość wytwarza zwyczaje niosące przemoc, niesprawiedliwość, cierpienie. Jak pisać o praktykach, które wzbudzają w nas bunt, i nie stygmatyzować zarazem całych społeczności? Chyba tak właśnie - nie tracąc z oczu podmiotowości innego człowieka. Wydobywając dynamikę sprzecznych interesów i ewoluujących praktyk. A przede wszystkim powstrzymując się od poczucia kulturowej wyższości - po dziś dzień żyją między nami ludzie z numerem na przedramieniu.

Sprawa jest szczególnie delikatna, gdy mowa o kobietach - a zwłaszcza o kobietach muzułmańskich. To ich głosy, paradoksalnie, docierają do nas najczęściej. Spalona żywcem, obrzezana, sprzedana... Zabójstwa honorowe w Pakistanie, przymusowe małżeństwa tureckich dziewcząt z Hamburga. Nigdy tak chętnie nie czytamy o cudzym barbarzyństwie, jak wtedy, gdy godzi ono w seksualność kobiet. Możemy oto zarazem napiętnować obcych mężczyzn - wiedzieliśmy, do czego są zdolni - i symbolicznie zawłaszczyć sobie ich kobiety. Wszystkie ofiary są bowiem już na pewien sposób nasze, oczyszczone ze swoich kultur. Dlatego chętnie słuchamy ich głosu - w ich świadectwach widzimy akty oskarżenia wobec ich społeczeństw i cichy hołd dla naszej moralnej wyższości.

Jak zatem opisywać tę przemoc? Informować - obrzezanie dziewczynek nie jest, na przykład, nakazem islamu. I może jeszcze widzieć obraz danej kultury nie tylko w oprawcy, ale i w ofierze. Patrzeć na daną społeczność jako splot zazębień i tarć, gdzie cierpi nie zawsze tylko kobieta, a mężczyzna nie zawsze jest potworem. I gdzie każdy ma własną historię.

Kim jesteśmy, kim nie

Poczucie tożsamości nie leży bowiem nigdy jedynie w ciągłości jakiejś kultury czy tradycji, powiadają antropolodzy. Tożsamość zależy od okoliczności, a nie od "esencji". Wszystkie obrazy Innych, które płyną z gazet czy telewizji, w istotny sposób pomagają nam określać, kim jesteśmy, kim nie.

Dlatego właśnie wciskając Innych w szufladkę, zaciskamy gorset na sobie samych.

Oficjalna debata nad francuską tożsamością, zainicjowana niedawno przez polityków u władzy, musiała spełznąć na niczym. Tożsamości narodowe, jak wszystkie inne, są bowiem zawsze w ruchu, wielowarstwowe i wieloznaczne. Uciekają z szufladek, nakładają się na siebie - każdy z nas może czuć się Polakiem w różnych momentach z różnych powodów i na różne sposoby. Jeżeli jednak część Francuzów dała się przekonać tej kurczowej próbie zdefiniowania "narodowej tożsamości", to dlatego, że Inny, jakiego obraz oglądamy co dzień w mediach, wydaje się właśnie taki - zdefiniowany, okopany na swoich pozycjach. Być może, myślą ludzie z przestrachem, my też winniśmy się jakoś okopać?

Jedyne głosy, które dały się słyszeć we francuskiej debacie, były zatem głosami przeciwko. Przeciwko temu, co postrzegane bywa jako tożsamość obca, arabska czy muzułmańska - jakby wielka liczba osób nie czuła się zarazem w pełni Francuzami i w pełni muzułmanami, każdy na swój sposób.

Ludzie w Algierii, Iraku, Meksyku czy Japonii nie mają tożsamości mniej zróżnicowanych niż nasze - dopóki, podobnie jak my, nie zderzają się ze stereotypem Innego. Wszyscy Chińczycy wydają nam się tacy sami? Chińczykom wydaje się, że identyczni jesteśmy my.

Reportaż może pozwolić zniuansować ten obraz. Przyjrzeć się bliżej napięciom, jakie istnieją wewnątrz innych tożsamości, mieszankom kulturowym, diasporom, pograniczom. Pokazać ludzi w ruchu, nie w zaskorupieniu. I raz jeszcze - pozwolić na spotkanie pojedynczego człowieka.

Odmowa jednoznaczności

A ten punkt, w którym do reportażu wkracza literatura...? Nie, nie może tu przecież chodzić tylko o kwestię stylu. Sprawa nie sprowadza się też do pytania o fakty i fikcję. Musi chodzić o coś istotniejszego. A jeśli tym, co najlepiej literaturę definiuje, jest odmowa jednoznaczności?

Być może to właśnie ten moment, w którym fakt wchodzi w rezonans, kiedy wibruje wielością znaczeń i nie jesteśmy pewni, o czym mówi.

Odmowa jednoznaczności zatem. I znowu - rozłąka z uogólnieniem.

Ten detal - jak powiada Małgorzata Szejnert - jest zarazem szczeblem drabiny, na którym może oprzeć się ludzka pamięć.

Dla Mariusza Szczygła najlepszym przykładem było tutaj spostrzeżenie Hanny Krall, że książki Mandelsztama szły na przemiał wzdłuż, zaś jej własne w poprzek.

Olga Stanisławska jest dziennikarką, reportażystką, laureatką Nagrody Kościelskich (2002), którą otrzymała za książkę "Rondo de Gaulle’a" (2001), zapis samotnej wędrówki przez Afrykę, od Casablanki do Kinszasy. W swych reportażach zajmuje się głównie problemami Afryki. Mieszka we Francji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 02 (29/2010)