Rozedrgane królestwo

Minął rok od referendum, w którym nieco ponad połowa Brytyjczyków powiedziała „nie” Unii. Tymczasem wciąż nie wiadomo, jak Brexit ma wyglądać. A kraj jest coraz bardziej podzielony.

04.07.2017

Czyta się kilka minut

Londyńskie lotnisko Heathrow: Brytyjczycy i mieszkańcy kontynentu jeszcze w jednej kolejce. / PAP / ALAMY
Londyńskie lotnisko Heathrow: Brytyjczycy i mieszkańcy kontynentu jeszcze w jednej kolejce. / PAP / ALAMY

Oficjalne negocjacje między Zjednoczonym Królestwem a Unią Europejską rozpoczęły się dopiero niedawno. Strona unijna wydaje się być do nich dobrze przygotowana i trochę zniecierpliwiona chaosem, który najwyraźniej panuje po drugiej stronie La Manche.

Na razie premier Theresa May przedstawiła swoje stanowisko w sprawie ważnej także dla prawie miliona Polaków – przyszłego statusu obywateli krajów unijnych, którzy mieszkają w Wielkiej Brytanii. Jednak to dopiero początek. Lista tematów jest długa i trudna. Czas jest zaś ograniczony: Brytyjczycy mają opuścić Unię już za niespełna dwa lata, w marcu 2019 r. Chociaż... Pojawiają się też opinie, że do Brexitu wcale nie musi dojść.

Ale na razie fakty są takie, że negocjacje powoli ruszają, a życie toczy się dalej.

Nie znaczy to jednak, że Wielka Brytania jest tym samym krajem co przed rokiem.

Maraton wyborczy

Nieczęsto się zdarza, aby niemal rok po roku obywatele jakiegoś państwa musieli podejmować decyzje w sprawach mających fundamentalne znaczenie dla ich losu. Tymczasem właśnie to stało się udziałem Brytyjczyków – mimo widocznego już znużenia kolejnymi głosowaniami i poprzedzającymi je emocjonalnymi kampaniami.

W 2015 r. przyszło im głosować w wyborach parlamentarnych – wtedy zwyczajnych, w terminie. Potem, w czerwcu 2016 r., głosowali nad Brexitem. Teraz, na początku czerwca, znów w wyborach parlamentarnych – tym razem przedterminowych. Ponadto mieszkańcy Szkocji w 2014 r. mieli referendum niepodległościowe (wygrane niewielką większością przez zwolenników pozostania w Unii z Anglią, Walią i Irlandią Północną).

Za każdym razem musieli opowiedzieć się po którejś ze stron, przy okazji zadając sobie pytanie: kim są i kim chcą być? Brytyjczykami i obywatelami Unii Europejskiej? Tylko Brytyjczykami? Szkotami? Konserwatystami? Socjalistami? I tak dalej... Na nieoczekiwaną decyzję premier May o przeprowadzeniu przedterminowych wyborów wielu zareagowało więc niedowierzaniem i frustracją.

A jednak poszli... Frekwencja sięgnęła niemal 70 proc., czyli była wyższa niż podczas poprzednich wyborów. Zmobilizowali się m.in. młodzi wyborcy – tacy, którzy nigdy wcześniej nie głosowali. Tym razem zarejestrowali się (aby uczestniczyć w wyborach, trzeba tutaj najpierw zadać sobie trud zarejestrowania się) i potem oddali głos. W ich przypadku był to prawdopodobnie głos na Partię Pracy – lub raczej na osobę Jeremy’ego Corbyna, jej przewodniczącego i nową (choć w istocie opatrzoną przecież) gwiazdę brytyjskiej sceny politycznej.

Stare bastiony i nowe przyczółki

W efekcie labourzyści odnotowali lepszy wynik, niż sami się spodziewali – mają o 30 mandatów więcej. Natomiast konserwatyści Theresy May – wręcz przeciwnie. Niby wygrali, nadal mają rząd. Ale stracili w parlamencie 13 mandatów, a co za tym idzie – większość. Zaś ich nowy rząd będzie musiał polegać na wsparciu unionistycznej partii z Irlandii Północnej (DUP).

Choć więc na wyborczej mapie Wielkiej Brytanii dalej dominuje błękit, kolor konserwatystów, to jednak padły ich bastiony – jak np. okręg Kensington w ekskluzywnej londyńskiej dzielnicy Kensington i Chelsea, znanej nie tylko z muzeów i parków, lecz również wyjątkowo drogich mieszkań, gdzie ceny idą w miliony funtów.

Do dzielnicy wciśnięto też co prawda osiedla komunalne, ale nadal jest to najbogatszy okręg wyborczy w Wielkiej Brytanii. Dotąd należał do konserwatystów. Teraz błękit zastąpiła czerwień – w tym jednomandatowym okręgu wygrał polityk Partii Pracy. Takich okręgów, które labourzyści odbili konserwatystom, jest ponad 20.

Pewien sukces konserwatyści odnieśli natomiast w Szkocji, gdzie nieoczekiwanie ciężki cios otrzymała Szkocka Partia Narodowa, wcześniej mająca niemal monopol. Teraz straciła ponad 20 miejsc w parlamencie w Westminsterze na rzecz konserwatystów i labourzystów.

„Kraj się jednoczy, teraz musi się zjednoczyć Westminster” – mówiła w kwietniu premier May, ogłaszając przedterminowe wybory. Nie było to prawdą wtedy, a teraz jest nią jeszcze mniej: parlament jest zbyt poszatkowany, by stary-nowy rząd May mógł funkcjonować pewnie i stabilnie.

Nowe i stare podziały

A co z Brytyjczykami?

– Trudno wskazać jednoznaczne linie podziału, jakie miałyby ujawnić się w ostatnich wyborach. Wiadomo, co nie było linią podziału: nie była nią Europa! To nie było głosowanie na temat Brexitu, bo obie główne partie przyjmują, że Brexit jednak nastąpi – mówi „Tygodnikowi” brytyjski politolog Richard Washington.

– Wyborcami kierowało raczej zmęczenie cięciami budżetowymi i programem oszczędności, i w ogóle siedmioletnimi rządami konserwatystów – ocenia Washington. – Do pewnego stopnia jest to powrót do tradycyjnego podziału z lat 70. XX w., gdy Partia Pracy miała program socjalistyczny, a konserwatyści dbali o interesy wielkiego biznesu i aspirującej klasy średniej. Ale jednocześnie w pewnych okręgach na konserwatystów głosowali wyborcy z niskim wykształceniem, których tradycyjnie przypisalibyśmy do labourzystów, i którzy wcześniej istotnie głosowali właśnie na nich.

Ze statystyk wynika, że największe poparcie konserwatyści mają wśród wyborców starszych, po 50. roku życia, a także wśród tych z niższym wykształceniem. Natomiast Partia Pracy może liczyć na młodych oraz na ludzi z wyższym wykształceniem. Pokrywa się to do pewnego stopnia z podziałem na zwolenników i przeciwników wyjścia z Unii Europejskiej.

Richard Washington wskazuje na jeszcze jedną linię podziału: na nacjonalistów i zwolenników otwartości. – Ci o nacjonalistycznym nastawieniu są często dość ubodzy. To sprawia, że jednocześnie są bardziej podatni na antyimigracyjną propagandę. Tęsknią do starej dobrej Anglii – mówi politolog.

Brexitowe paradoksy

Tę nostalgię za imperialną świetnością, za czasem, gdy Wielka Brytania była naprawdę wielka, widać u wielu zwolenników Brexitu – również tych zamożnych. Dla nich wyjście z Unii oznacza swego rodzaju odzyskanie suwerenności.

Choć teraz, w rok po brexitowym referendum, niektórzy byliby skłonni zrewidować swój wybór. Ostatnio w mediach na konsekwencje Brexitu utyskiwał jeden z producentów truskawek i malin, Harry Hall. Obawia się on, że jeśli pracownicy z unijnych krajów nie będą mogli – bądź chcieli! – u niego pracować, wtedy jego dynamicznie rozwijająca się firma zniknie. Hall mówił, że nie tego się spodziewał po Brexicie. Wszak chodziło „tylko” o suwerenność. „Jako biznesmeni potrzebujemy pewności” – podkreślał przedsiębiorca. A w jego przypadku pewność znaczy tyle, że musi on wiedzieć, czy będzie mieć pracowników nie tylko w tym roku, ale też za dwa-trzy lata.

To jeden z paradoksów przedbrexitowej Brytanii. Okazuje się, że aż 95 proc. pracowników sezonowych stanowili głównie obywatele unijnych krajów Europy Środkowej i Wschodniej, np. Polski, Bułgarii czy Rumunii. Jeśli ich zabraknie, brytyjscy producenci owoców i warzyw wpadną w tarapaty. Tymczasem głównym impulsem w opowiedzeniu się za Brexitem były zarzuty, że imigranci zabierają Brytyjczykom pracę.

Poza tymi podziałami są jeszcze i te wcześniejsze – jak na „kosmopolityczny” ­Londyn i „zachowawczą” prowincję. A także coraz bardziej uwypuklony rozdźwięk między Anglią i Szkocją. Szefowa szkockiego rządu lokalnego Nicola Sturgeon uznała wprawdzie, że odłoży drugie referendum niepodległościowe do czasu, aż bardziej jasne będą warunki Brexitu (w referendum znacząca większość Szkotów była przeciw Brexitowi). Ale to nie znaczy, by zmniejszyła się determinacja zwolenników oderwania Szkocji od Zjednoczonego Królestwa.

Czarne chmury zawisły też nad Irlandią Północną. Tu, na podstawie tzw. porozumienia wielkopiątkowego – kończącego wojnę partyzancką prowadzoną przez Irlandzką Armię Republikańską – władzą dzielą się unioniści i republikanie. W sytuacji, gdy ci pierwsi zyskują status partii, na której ma polegać rząd całej Wielkiej Brytanii, delikatna równowaga w Irlandii Północnej może zostać zachwiana.

Pożar w cieniu polityki

Gdy w czerwcu spłonął wieżowiec Grenfell Tower – położony właśnie w tej mniej ekskluzywnej, bo komunalnej części bogatej londyńskiej dzielnicy Kensington – ogrom tragedii był przytłaczający. Zginęło co najmniej 80 osób, większość ofiar nadal nie została zidentyfikowana.

Tragedia wywołała wybuch społecznego gniewu – bo ofiarami byli raczej ubodzy mieszkańcy lokali komunalnych. Wprawdzie dopiero co je wyremontowano, ale podejrzewa się, iż użyto materiałów tańszych i łatwopalnych. Blok miał ładnie wyglądać, bo i dzielnica ładna. Bezpieczeństwo ludzi miało zejść na dalszy plan, a na niepokoje mieszkańców nie zwracano uwagi.

Co więcej, zaraz po pożarze uratowani ludzie czuli się opuszczeni. To lokalne społeczności i kościoły zaczęły pierwsze organizować dla nich pomoc. W przeciwieństwie do ­Jeremy’ego Corbyna, Theresa May początkowo nie chciała spotkać się z ocalonymi mieszkańcami wieżowca, za co spadła na nią olbrzymia krytyka.

Tymczasem poczucie bycia zepchniętym na margines jest udziałem nie tylko mieszkańców tego komunalnego osiedla (podobnych bloków jest więcej), ale również ludzi w innych częściach kraju.

Podział na biednych i zmarginalizowanych oraz na bogatych i uprzywilejowanych – tak widoczny w Kensington – nie jest problemem tego jednego miejsca. W Londynie coraz więcej ludzi śpi na ulicach. Można ich spotkać również w prestiżowych miejscach miasta. W całej Brytanii działają banki żywności, a korzystających z nich jest coraz więcej. Dla rządu May brexitowe negocjacje są – i muszą być – priorytetem. Ale wydaje się, że inne problemy, jak np. właśnie kryzys mieszkaniowy, też nie mogą czekać.

W poszukiwaniu wspólnoty

Tragedia Grenfell Tower pokazała jednak coś jeszcze: siłę lokalnej społeczności. Bo pomagać przyszli ludzie wszystkich ras i religii, mieszkający w okolicy. Byli zwykli mieszkańcy stolicy, były gwiazdy – jak piosenkarka Adele.

To, co się wtedy działo, było takim samym wyrazem potrzeby wspólnoty u ludzi dotkniętych tragedią, jak słynny już charytatywny koncert Ariany Grande w Manchesterze, zorganizowany po tym, doszło tam do zamachu terrorystycznego.

Natomiast największą gwiazdą niedawnego festiwalu Glastonbury był... Jeremy Corbyn. Festiwal bywał już odwiedzany przez specjalnych gości, np. Dalajlamę. Ale entuzjazm, z jakim witano lidera Partii Pracy, był zdumiewający. Tysiące ludzi skandowały „Oh Jeremy Corbyn” na melodię „Seven Nation Army” White Stripes; były transparenty i koszulki z jego podobizną.

On sam, świetnie radzący sobie w tłumie, w bardzo politycznym wystąpieniu mówił o budowaniu mostów i cytował wiersz romantycznego poety Shelleya. A potem apelował w rewolucyjnym tonie: „Bądźmy razem i uznajmy, że inny świat jest możliwy, jeśli tylko będziemy razem. Czy rozumiecie to? Czy rozumiecie siłę, jaką mamy?”.

Poglądy Corbyna – bardzo lewicowe – można podzielać lub nie (niektórzy komentatorzy twierdzą, że gdyby został premierem, miałby problem z uzyskaniem certyfikatu dostępu do tajnych informacji...). Ale faktem jest, że to jemu udało się zmobilizować i przekonać młodych wyborców, że ich głos ma znaczenie. Jeszcze w kampanii Corbyna poparło wielu muzyków młodego pokolenia – jak JME, raper nurtu grime, który przyznał, że nigdy wcześniej nie głosował, ale dziś wierzy Corbynowi.

Popularność kogoś takiego jak Corbyn można więc uznać także za sygnał, jak daleko klasa polityczna odsunęła się od młodych wyborców (albo oni od niej) – i jak bardzo ci młodzi obywatele potrzebują kogoś, kto by ich reprezentował. Kogoś, kto daje nadzieję i poczucie, że nie są sami. I kto jest dla nich wiarygodny. Na razie jest to Corbyn.

Czas zmian, czas niepewności

Wielka Brytania się zmienia. Pytanie, czy maraton wyborczo-referendalny stworzył nowe linie podziałów, czy też jedynie unaocznił te, które już istniały. Bo przecież i bez nich współistnieli ludzie obawiający się świata i na świat otwarci, bogaci i biedni, wierzący i ateiści, zwolennicy prawicy i lewicy...

Być może więc konieczność podejmowania ważnych decyzji jedynie wyostrzyła te podziały. Sprawiła, że nie sposób już ich ­zignorować.

Choć zabrzmi to niemal banalnie, nie sposób tego nie powiedzieć: Brytyjczyków czeka kilka trudnych lat. Czy uda im się pozszywać podzielony kraj?

– Konsens z lat 90. XX wieku, łączący thatcherowski nacisk na ekonomię z opieką socjalną czasów Tony’ego Blaira [premiera z Partii Pracy – red.], został zerwany. Musi się pojawić nowe wspólne poczucie sensu. I się pojawi. Ale w jakim kierunku ustawi to Wielką Brytanię? To kolejne pytanie... – zastanawia się politolog Richard Washington.

Na razie jest jedna rzecz, która łączy wszystkich Brytyjczyków: niepewność. Ona dotyka dokładnie każdego. Ludzie nie wiedzą, jak stabilna jest ich praca, czy przetrwa firma, ile będą kosztować zagraniczne wakacje, jak będą podróżować, czy ceny nieruchomości wzrosną (a może spadną?). Trudno zresztą, aby obywatele mieli poczucie stabilności i bezpieczeństwa, skoro niepewność wyczuwają również u swojego własnego rządu.

Jeszcze tylko królowa Elżbieta trwa – jak zwykle spokojna i opanowana, jak zwykle niezmienna. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2017