Rozdarte języki

Nowomowa narzucona przez władzę dzieli ludzi w sposób najgorszy z możliwych. Wypowiadamy te same słowa, lecz znaczą one coś przecistawnego.

12.11.2018

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Kiedy dwóch ludzi albo dwie grupy ludzi używają tych samych słów w odmiennym czy nawet przeciwstawnym znaczeniu, komunikacja między nimi staje się niemożliwa. Wydaje się, że mówią o tym samym, a mówią o czymś innym.

Łączenie w jednym zdaniu lub kontekście tak samo brzmiących słów, mających różne znaczenie, to zmora licealnych wypracowań, ale i postrach początkujących naukowców. Okazuje się jednak, że może być także chorobą narodową. Na taką chorobę zapadł język publicznej dyskusji, którą od 2015 r. toczą Polacy.

Dwa pierwsze z brzegu przykłady to „dobra zmiana” i „gorszy sort”. Dla jednych „dobra zmiana” to zmiana rzeczywiście dobra, a więc na lepsze. To wstawanie z kolan, to koniec pedagogiki wstydu, to nowa, jaśniejsza Czwarta Rzeczpospolita. Dla innych „dobra zmiana” to zmiana na gorsze. Co ciekawe, dla tych samych, dla których dobra zmiana to zmiana zła, gorszy sort wcale nie jest gorszy. Jest lepszy. Mimo że w intencji tych, którzy termin „gorszy sort” ukuli, miał on być powodem do wstydu, ci, których tak nazwano, posługują się nim z dumą. To, co złe, i to, co dobre, zamienia się miejscami, choć słowa te same.

Ten proces dotknął tak podstawowych dla wspólnoty słów jak „polskość” czy „chrześcijaństwo”. Dla jednych polskość to zamknięcie na świat, dla drugich otwarcie. Dla jednych to przeszłość, dla drugich przyszłość. „Chrześcijanin” to dla części Polaków obrońca wiary, rodem z krucjat, traktujący uchodźców jak najeźdźców. Dla innych chrześcijanin to ktoś utożsamiający się z miłosiernym Samarytaninem i troskliwie pochylający się nad cierpieniem innych, choćby byli mu obcy.

„Lech Wałęsa” w zależności od mówiącego może oznaczać bohatera bądź zdrajcę. I nie chodzi tutaj o różnice znaczeniowe czy spory o treść niejasnych pojęć lub historyczne fakty. W sensie ścisłym Polacy wypowiadają identyczne słowa – a słowa te znaczą coś przeciwstawnego.

Słowa takie jak „polskość” i „chrześcijaństwo” są używane w odmiennych znaczeniach, bo ci, którzy ich używają, chcą zdefiniować na swój sposób wspólnotę, którą tworzą. Problem w tym, że każda definicja wyklucza. Jeśli polskość to zamknięcie na świat, z polskości wyklucza się otwartych. Ale i na odwrót – jeśli polskość to otwartość na świat, zdaje się, że nie ma w niej miejsca na zamkniętych. Jak pogodzić te dwa spojrzenia?

Szukajcie w tradycji

Aby odpowiedzieć na to pytanie, najlepiej wyobrazić sobie używanie języka jako sięgający w przeszłość ciąg zastosowań danego słowa do rzeczywistości. Każde nasze słowo, którego używamy dzisiaj, ma swoją historię. Składa się ze wszystkich przypadków jego użycia w przeszłości. Słowo „pies” zostało w języku polskim użyte w przeszłości zapewne miliardy razy i za każdym razem w jakiś sposób odnosiło się do rzeczywistości – do czworonożnego stworzenia, które (zazwyczaj) szczeka i (zazwyczaj) macha ogonem na powitanie. Nie wszystkie jednak psy szczekają i nie wszystkie mają ogon, którym można pomachać. Dlaczego więc także te stworzenia nazywamy psami? Co decyduje o istocie psa?

Według niektórych o istocie nazywanej rzeczy decyduje jej wewnętrzna struktura, umożliwiająca pełnienie określonej funkcji. Nieszczekający czy niemachający ogonem pies nadal nazywany jest psem, ponieważ ma psią naturę, wyprodukowaną przez geny, i psią kulturę, polegającą na wypracowanym przez wieki udomowieniu. Dzięki temu nadal może pełnić funkcję najlepszego przyjaciela człowieka. Inne zwierzę np. wilk, ma odmienną naturę i kulturę i na najlepszego przyjaciela człowieka się nie nadaje.

Co zrobić, aby odkryć naturę i funkcję, która stoi za słowem „pies”? Trzeba badać tradycję użycia tego słowa, analizować rzeczywistość, do której słowo to było odnoszone, oraz skutki prawidłowego albo nieprawidłowego odnoszenia. Prawidłowe użycie to takie, które prawidłowo kwalifikuje rzeczywistość ze względu na jej funkcję dla człowieka. Jeśli kupiłeś na targu puszystą kulkę, jak zdarzyło się to pewnemu Rosjaninowi, i przyniosłeś ją do domu, informując rodzinę, że kupiłeś psa, to jeszcze nie wiesz, czy dobrze zastosowałeś to słowo do rzeczywistości. O tym, że zrobiłeś to źle, dowiadujesz się w momencie, kiedy z tej kulki wyrasta niedźwiedź brunatny. Raczej nie zostanie najlepszym przyjacielem twoich dzieci, bo ze względu na swoją naturę będzie dla nich niebezpieczny.

Używanie języka to metoda prób i błędów. Chodzi o to, aby nasze dzisiejsze nazywanie rzeczywistości było ­powtórzeniem prawidłowych zastosowań nazwy z przeszłości. Aby tak było, musimy wiedzieć, do jakich stanów rzeczy dane słowo było tradycyjnie odnoszone i jaki był tego skutek. Musimy analizować tradycję języka.

Zbiorowa hipnoza

Właśnie dlatego każdy, kto chce na nowo zdefiniować rzeczywistość, ma problem z tradycją, bo ta go ogranicza. Kiedy ktoś wypowiada słowo „pies”, w naszych umysłach pojawia się dosyć stabilny obraz. Podobnie jest z bardziej abstrakcyjnymi słowami, takimi jak „okrutny”, „niezależny” czy „wolny”.

Podobnie jest z polskością i chrześcijaństwem. Mimo że natura rzeczy, do których te słowa się odnoszą, nie jest tak łatwa do zbadania jak natura czworonożnego ssaka, zasada jest podobna: jeśli chcesz wiedzieć, co naprawdę znaczy okrucieństwo czy wolność, badaj tradycję użycia tych słów i skutki prawidłowego i nieprawidłowego użycia. Wtedy zobaczysz, że byli np. ludzie, którzy uznawali, że narkotyki dają wolność. Ale kiedy przeanalizujesz skutki takiego użycia słowa „wolność” w związku z narkotykami, zobaczysz także, że z wolnością nie miały one nic wspólnego, ponieważ prowadziły do zniewolenia nałogiem. Ostatecznie to konsekwencje decydują o prawidłowym bądź nieprawidłowym nazwaniu świata.

Ponieważ tradycja ogranicza, ci, którzy chcą urządzić świat na nowo, ją zwalczają. Nie bez powodu każdy autorytarny reżim odcina się od tradycji prawdziwej i tworzy nową. Nie bez przyczyny każdy rząd mający autorytarne zamiary tworzy swoją nowomowę. Łatwiej jest bowiem zmienić nieograniczany tradycją język niż twardą rzeczywistość. Dlatego w PRL-u strajki były nazywane „nieuzasadnionymi przerwami w pracy”, a demonstracje „niepokojami inspirowanymi przez zachodnie ośrodki dywersji propagandowej”. Z podobnego powodu w 2017 r. przegrane 1 do 27 głosowanie w sprawie przewodniczącego Rady Europejskiej zostało nazwane zwycięstwem. Język w takich wypadkach staje się automistyfikacją, rodzajem zbiorowej hipnozy.

Jedynym sposobem obrony przed taką zbiorową językową hipnozą jest przywoływanie tradycji i wykazywanie konsekwencji takich, a nie innych zastosowań słów w przeszłości. Musimy ciągle dyskutować, które chwile z naszej historii były przykładami prawidłowego użycia słowa „polskość”. Czy polskością był zbiór naszych XVI-wiecznych cech, na które składała się otwartość, tolerancja i gościnność? Czy może polskością była tradycja II Rzeczypospolitej, której ważnym elementem była niezbyt gościnna i tolerancyjna endecja? Do tego, aby się spierać, potrzeba jednej ważnej rzeczy: nieograniczonej wolności słowa i swobody wyrażania poglądów, w tym równego dostępu do mediów, które współcześnie są głównym miejscem publicznej debaty.

Właśnie dlatego kolejną cechą władz o zapędach autorytarnych jest ograniczanie wolności słowa (np. przez cenzurę) i ograniczanie dostępu do mediów osobom, które mogłyby głosić tezy niezgodne z linią władzy. W ten sposób udaje się wyeliminować dyskusję nad tym, czy nasze nazywanie rzeczywistości jest prawidłowe, czy nie. Tym samym utrudnia się dyskusję nad tym, czy konsekwencje takiego, a nie innego nazywania rzeczywistości prowadzą do katastrofy, czy wprost przeciwnie.

Na wspak

Po roku 2015 obszarem, w którym opisane wyżej choroby zbierają szczególne żniwo, jest prawo. To smutne, ponieważ tradycyjnie język prawny jest uważany za szczególnie precyzyjny. Dlatego m.in. jest tak skomplikowany i niestrawny dla zwyczajnego człowieka. Wynika to z tego, że nie wystarczy w nim po prostu nazwać rzeczy. Trzeba ją od razu zdefiniować oraz wskazać, jakich elementów dana nazwa nie obejmuje, a także wyłączyć przez liczne zastrzeżenia wszelkie możliwe nieporozumienia.

Ten z natury precyzyjny język w ostatnich latach stał się kopalnią dwuznaczności. Właściwie cały polski kryzys praworządności, zapoczątkowany atakiem na Trybunał Konstytucyjny, przez likwidację niezależności Krajowej Rady Sądownictwa, aż po próbę usunięcia sędziów Sądu Najwyższego na czele z I prezes Małgorzatą Gersdorf, można by przedstawić jako próbę zmiany rzeczywistości przez zmianę języka.

W tym zmienionym świecie Trybunał Konstytucyjny z roku 2016, ten kierowany przez prof. Andrzeja Rzeplińskiego, a więc Trybunał, który sprzeciwia się władzy politycznej, jest „upolityczniony”. Ten natomiast Trybunał, którym w roku 2017 kieruje Julia Przyłębska, a w którego progach coraz częściej goszczą politycy i który w żadnej ważnej sprawie tym politykom nie umie się sprzeciwić, jest „apolityczny”. KRS jest oczywiście „najbardziej niezależna”, kiedy jest najbardziej zależna, i wtedy „najskuteczniej chroni niezawisłość sędziów”, kiedy milczy. Wreszcie sędziowie Sądu Najwyższego – „arystokraci nadzwyczajnej kasty i wrogowie ludu” – po błyskawicznie przeprowadzonym naborze stają się „ostoją i uosobieniem wszelkich cnót”.

Podobnie zredefiniowano masę innych, ważnych prawniczych słów. „Wyróżnianie się wiedzą prawniczą”, warunek niezbędny do zajmowania najwyższych stanowisk sędziowskich, w niektórych przypadkach należy chyba obecnie rozumieć jako wyróżnianie się in minus. Niewykonanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego kiedyś oznaczało pełne uznanie wyroku, jego publikację w Dzienniku Ustaw, wyrzucenie do kosza niekonstytucyjnej ustawy bez zastępowania jej nową (do czego i tak parlament nie jest zobowiązany). W nowym wspaniałym świecie dobrej semantycznej zmiany oznacza kwestionowanie wyroku, odmowę jego publikacji i dalsze stosowanie niekonstytucyjnej ustawy. Te dwa „niewykonania” są jak dzień i noc, ale ich pokrętne zrównanie pozwoliło obwieścić światu, że obecna władza nie robi niczego nadzwyczajnego, bo poprzednicy też nie wykonywali wyroków TK.

Postegipski Dekalog

Najbardziej bolesna dla praworządności zmiana dotyczy korony porządku prawnego – Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Akt prawny, którego nazwa jest synonimem fundamentu, synonimem czynnika podtrzymującego wspólnotę, został przez rządzących zdegradowany do roli obelgi, a więc słowa, które jakąkolwiek wspólnotę i solidarność niszczy.

To tak, jak gdyby przypominane grzesznikowi słowo „Dekalog” zostało potraktowane przez niego nie jako upomnienie i nawoływanie do nawrócenia, ale jako wyzwisko rzucone pod jego adresem. Dzięki takiej degradacji znaczeń łatwiej było Konstytucję zlekceważyć – i tak przecież była „konstytucją postkomunistyczną” (podobnie jak Dekalog był postegipski). Ponownie zmiana językowa pociąga za sobą zmianę w podejściu do rzeczywistości.

Do czego prowadzi nowe nazywanie rzeczywistości prawnej? Czy jest sensowne, czy też groźne? Jak zawsze w języku, należy obserwować konsekwencje takiego, a nie innego użycia języka. Tak jak nazwanie niedźwiedzia psem może być katastrofalne w skutkach dla rodziny, tak nazwanie politycznego apolitycznym może być katastrofalne dla państwa.

Okazuje się bowiem, że wielka rewolucja w języku i w prawie ma opłakane skutki. Apolityczny i rzekomo świetnie funkcjonujący Trybunał Konstytucyjny wspiera realizowany przez polityków demontaż KRS i SN, i jest tak bardzo efektywny, że rozstrzyga o połowę mniej spraw niż ten wcześniejszy. Nowa KRS, która według deklaracji tysiąc razy lepiej i demokratyczniej reprezentuje sędziów niż stara, myśli i mówi jednym głosem z politykami, a sędziów wyrażających swoje opinie atakuje. Wreszcie do Sądu Najwyższego, który miał być podobno moralnie oczyszczony, powołuje się byłego prokuratora, który nakazał przesłuchanie kobiety w czasie porodu, co słusznie zostało uznane przez Europejski Trybunał Praw Człowieka za nieludzkie traktowanie. Jeżeli prawidłowość użycia języka mamy oceniać po owocach, to te powyższe są niestety zgniłe.

Nasza rzeczywistość i nasz język są ściśle powiązane, bo podstawową funkcją języka jest porządkowanie rzeczywistości. Najpierw nazywamy rzeczy i zjawiska, a więc przyporządkowujemy im znaki: nazywamy substancje trującymi, nazywamy ludzi wspaniałomyślnymi, nazywamy miejsca bezpiecznymi. Następnie jako społeczeństwo dbamy o to, aby te znaki stabilnie trwały przy rzeczach i zjawiskach, do których zostały przyporządkowane. Dlatego poprawiamy dzieci, które mylą się w nazywaniu rzeczywistości.

Z tego samego powodu potępiamy kłamstwo – jest ono negatywnie oceniane w każdej kulturze właśnie dlatego, że destabilizuje język. Jeśli to, co czarne, jest nazywane białym, nasz projekt porządkowania rzeczywistości załamuje się i czujemy się zagubieni w świecie. Już nie wiadomo, co jest trujące, i nie wiadomo, co jest bezpieczne. Nie wiadomo, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Świat staje się chaosem.

Zakopać rów

A chaos jest niektórym na rękę. Ponieważ tradycja językowa nie pozwala nazywać białego czarnym, najczęściej tradycja zostaje zakwestionowana. Nazywa się ją np. tradycją burżuazyjną czy postkomunistyczną i w ten sposób odcina się od niej, uzyskując tytuł do ponownego urządzenia świata. Ponowne nazwanie rzeczywistości, stworzenie orwellowskiej nowomowy jest początkiem podboju tej rzeczywistości.

Nie bez przyczyny Józef Stalin był nie tylko wielkim mordercą, ale uważał się także za wielkiego lingwistę. Nie bez przyczyny w „Dyktatorze” Sachy Barona Cohena satrapa rozpoczyna swoje rządy od wyrugowania z języka pary słów „pozytywny-negatywny” i zastąpienia jej jednym, nowym słowem, co powoduje zrozumiałe zamieszanie w komunikacji. Mimo że to komedia, nie jest to w szerszym kontekście śmieszne – gwałt na języku powoduje, że znika różnica między dobrem a złem.

Zniszczenie polskiego państwa prawa powiązane było z rozdarciem na pół języka, którym o prawie i wspólnocie na tym prawie opartej się mówi. Nadanie słowom nowych znaczeń powiększyło chaos i podzieliło ludzi w sposób najgorszy z możliwych. Uniemożliwiło komunikację między dwiema stronami sporu. A strony, które nie mogą się porozumieć, na zawsze w tym sporze pozostaną, bo nie mają narzędzia, którym spór ten można załagodzić – nie mają wspólnego języka.

Muszą go odzyskać, jeśli znowu chcemy ze sobą rozmawiać i jeśli chcemy się zrozumieć – zarówno w ramach języka powszechnego, którym mówimy o polskości, jak w ramach języka, którym mówimy o prawie, bo prawo jest jednym z fundamentów naszej wspólnoty. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Prawnik, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i praktykujący radca prawny. Zajmuje się filozofią prawa i teorią interpretacji, a także prawem administracyjnym i konstytucyjnym. Prowadzi blog UR (marcinmatczak.pl), jest autorem książki „Summa iniuria. O błędzie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2018