Rozchwiany porządek

Decyzja Trumpa o cłach na import do USA stali i aluminium nie oznacza wojny handlowej ze światem. Ale pokazuje, że wolny handel – jeden z filarów liberalnego ładu globalnego – jest tak samo zagrożony jak jego polityczny fundament.

19.03.2018

Czyta się kilka minut

Port przeładunkowy w Bostonie, USA, listopad 2016 r. / ISTOCK GETTY IMAGES
Port przeładunkowy w Bostonie, USA, listopad 2016 r. / ISTOCK GETTY IMAGES

Na dobrą sprawę trudno traktować wolny handel i instytucje stojące na jego straży oddzielnie od systemu sojuszy i instytucji, które gwarantują bezpieczeństwo Zachodu. Światowa Organizacja Handlu (WTO) jest – obok Międzynarodowego Funduszu Walutowego – drugą stroną monety, której awersem jest system Narodów Zjednoczonych. A w skali regionalnej – NATO, Unia Europejska czy amerykańskie sojusze polityczno-wojskowe w regionie Azji i Pacyfiku.

Mimo sieci powiązań, wykraczających poza sferę politycznego Zachodu, wszystkie te instytucje są (choć w różnym stopniu) produktem liberalnej wizji świata, czyli wizji opartej na prawie i współpracy. Jej praktyczna realizacja nie byłaby możliwa bez globalnej amerykańskiej potęgi po roku 1945, która wraz z końcem zimnej wojny w latach 1989-91 przerodziła się w dominację USA. Paradoksem dzisiejszej sytuacji jest więc amerykańskie wezwanie do zmiany reguł, których bronią obecnie Chiny. Oczywiście werbalnie, bo praktyka Pekinu wygląda inaczej.

Jak to się stało, że kryzys świata Zachodu, który odciska swe piętno na polityce w Europie i Stanach Zjednoczonych oraz na stosunkach euroatlantyckich, ominął do tej pory kwestie otwartych granic dla towarów i usług? Odpowiedź jest prosta: wcale nie ominął, lecz do czasu wyborów w 2016 r. w USA żaden ze światowych liderów nie włączył go do listy „spraw do załatwienia” – jak uczynił to Donald Trump. A słowa znaczą niekiedy więcej niż czyny.

Oblicza protekcjonizmu

Protekcjonizm nie tylko nigdy nie umarł, on zawsze był i jest nieodłącznym kompanem równoległego procesu znoszenia barier w handlu. I nie ma w tym żadnej sprzeczności.

Według sprawozdań Światowej Organizacji Handlu, która monitoruje przestrzeganie reguł handlu globalnego przez swoich członków, w okresie od połowy października 2016 do połowy października 2017 r. państwa zastosowały 108 nowych środków ograniczających handel, w tym nowe lub podwyższone taryfy celne, zmiany procedur celnych, ograniczenia ilościowe i środki dotyczące tzw. zawartości lokalnej (tj. procentowego udziału produkcji lokalnej w finalnym produkcie). Miesięcznie wprowadzano więc średnio dziewięć przepisów, których efektem był utrudniony dostęp do rynku – w porównaniu z 15 takimi działaniami podejmowanymi co miesiąc w poprzednim okresie (lata 2015-16).

Jednocześnie członkowie WTO wdrożyli 128 środków mających na celu ułatwienie handlu – w tym zniesienie lub obniżenie ceł oraz uproszczenie procedur celnych. Przy prawie 11 środkach miesięcznie mających ułatwić handel pozostaje to znacznie poniżej średniej miesięcznej, odnotowanej w poprzednim rocznym sprawozdaniu przeglądowym – było to wówczas 18 przepisów na miesiąc.

Co wynika z tej statystyki? W konkluzji raport Światowej Organizacji Handlu stwierdza: „Członkowie WTO nadal stosują więcej środków ułatwiających handel niż środków ograniczających handel, co jest tendencją zaobserwowaną w ciągu ostatnich czterech lat”.

Choć poparty liczbami, optymizm nie powinien jednak uspokajać. Po pierwsze, wiele barier ma charakter ukryty i tym samym są one trudne do uchwycenia. Często przeszkodami wcale nie są wysokie cła albo kontyngenty (tj. odgórne limity towarów, które można w ciągu roku sprowadzić na jakiś rynek), lecz tzw. bariery pozataryfowe. To np. różnego rodzaju normy techniczne, które powodują, że prawie niemożliwe staje się otrzymanie zezwolenia na wprowadzenie towarów do jakiegoś kraju. Rynek niemiecki, japoński czy amerykański są tu dobrymi przykładami. To samo dotyczy norm fitosanitarnych dla produktów rolno-spożywczych, które np. Rosja stosuje dla politycznego ukarania „wrogich” państw. Wśród tych karanych krajów czołowe miejsce tradycyjnie zajmowała Polska i Litwa.

W obecności pracowników przemysłu stali i aluminium Donald Trump ustanawia cła zaporowe. Waszyngton, 8 marca 2018 r. / Fot. Joyce N. Boghosian / White House

Renesans tożsamości

Jest też drugi powód, dla którego statystyki nie powinny uspokajać. Żyjemy dziś w czasach renesansu narodowych tożsamości. Jednym z przejawów tego procesu jest patriotyzm gospodarczy, którego praktycznym przejawem jest hasło „kupuj swoje”.

Jego pojawienie się w państwach zajmujących marginalne pozycje na mapie światowego handlu, które do tej pory więcej importowały niż eksportowały, jest poniekąd zrozumiałe. Wynika nie tylko z potrzeby zaakcentowania własnej suwerenności, lecz jest również oznaką zdrowego rozsądku. Jeśli państwo więcej kupuje za granicą, niż sprzedaje innym, to środki na zakupy muszą być pozyskane w inny sposób – poprzez napływ inwestycji zagranicznych lub pożyczki w instytucjach finansowych. Na długofalową nierównowagę w tym względzie stać tylko nielicznych i potężnych, którzy – tak jak w USA – „wyeksportowali” swój dług na zewnątrz pod postacią globalnej waluty, która jest de facto amerykańskim produktem inwestycyjnym.

W większości państw problem polega na tym, że brak własnej produkcji i ubogi rynek są wynikiem bardziej lokalnych warunków: korupcji, braku wykształconej kadry lub po prostu niewydolnych instytucji państwowych, a nie „spisku” krajów zamożnych.

Puść sąsiada z torbami

Poważne problemy zaczynają się, gdy hasło „kupuj swoje” pojawia się w państwach (lub organizmach ponadpaństwowych) pełniących rolę globalnych punktów odniesienia – takich jak USA, Chiny czy Unia Europejska (która sama w sobie jest mocno podzielona także w sprawach dystrybucji korzyści płynących z jednolitego rynku). System światowego handlu jest bowiem jak naczynia połączone: zmiana w jednym miejscu powoduje przepływy w innych, a ich skalę i konsekwencje trudno przewidzieć.

Niedawna decyzja Donalda Trumpa o wprowadzeniu zaporowych ceł na import wyrobów stalowych i aluminiowych do USA uderzy więc nie tylko w tych producentów, dla których rynek amerykański jest ważny – jak Niemcy, które eksportują np. rury dla amerykańskiego ­przemysłu naftowego. Jej skutki odczują wszyscy inni z branży, gdyż na rynku globalnym pojawi się nadmiar produktów, które producenci pozbawieni dostępu do rynku amerykańskiego będą chcieli umieścić na innych rynkach, aby uniknąć strat.

Tym samym albo wypchną lokalnych producentów, albo rządy innych krajów postanowią także zabezpieczyć własne rynki, na co sąsiedzi zareagują podobnie. Tylko że – w ramach retorsji – może to dotyczyć już nie tylko stali, ale i innych sektorów. Polityka beggar-thy-neighbour – czyli „puszczania z torbami swoich sąsiadów”, aby ratować siebie – była jedną z przyczyn pogłębiających wielki kryzys lat 1929-33. I zarazem lekcją, która legła u podstaw sytemu wolnego handlu po 1945 r.

Czy tak będzie tym razem? Za wcześnie, aby o tym przesądzać. Bez wątpienia ryzyko rozlania się politycznych emocji jest duże. A jak uczy nas historia, wojny – również te celne – nie są wydarzeniami pojawiającymi się z nagła, lecz procesami, które narastają przez lata. Ich „zobaczenie” jest trudne dla współczesnych im obserwatorów, za to dla przyszłych pokoleń są (poniewczasie) oczywistymi świadectwami ludzkiej głupoty.

Hasło nośne, ale...

Decyzja Trumpa jest zatem ryzykowna, ale – z dzisiejszego punktu widzenia – niepozbawiona pewnych racji. Rzeczywiście, kryzys bankowo-finansowy, który zaczął się w 2008 r., pokazał dobitnie, że gospodarki oparte na usługach mają tendencję do niezrównoważonego rozwoju, który najpierw wyklucza rzesze pracowników, a następnie uzależnia pozostałych od importu wszystkiego, co ma wymiar materialny, a nie wirtualny.

Ale pytanie dotyczy tego, czy rzeczywiście to import stali jest głównym problemem. Hasło reindustrializacji, którym posługuje się Trump, jest nośne, lecz budowa czy odbudowa przemysłu wymaga szkół zawodowych, rozwoju technologii i inwestycji lokalnych. Nie trzeba budować łańcuchów produkcyjnych – od hut do firm budowlanych – aby poprawić jakość amerykańskiej infrastruktury drogowej czy amerykańskich aut, które już dawno przegrały wyścig najpierw z Japonią, a następnie Niemcami.

Ilekroć piszący te słowa miał okazję podróżować między lotniskiem Dullesa w Waszyngtonie a centrum stolicy USA, nie mógł wyjść z podziwu nad ślimaczącą się od dekady budową linii kolejowej. Przypominało to późny PRL. W efekcie jedynym dostępnym środkiem komunikacji były busy i taksówki, stojące w korkach na wiecznie remontowanej autostradzie.

Chiny to nie Unia

Drugie pytanie wiąże się z pomysłem wrzucania do jednego worka Chin i Unii Europejskiej. O ile rynek chiński jest dziś symbolem globalnego protekcjonizmu, który pasożytuje na otwartości innych rynków, o tyle rynek unijny jest dla produkcji amerykańskiej otwarty.

Nie jest to (i nigdy nie była) pełna otwartość, ale w drugą stronę jest podobnie. Gdyby ktoś chciał napisać historię współpracy gospodarczej Ameryki i Europy po 1990 r., to np. przemysł lotniczy i zbrojeniowy byłyby ciekawym studium przypadku, jak polityka, biznes i granie regułami prawnymi idą ręka w rękę, by zachować przewagę technologiczną nad sojusznikiem. Europa sprzedaje do Stanów dobra materialne, ale jesteśmy za to odbiorcami amerykańskich technologii. Ten rodzaj „współpracy przez rywalizację” jest obcy zarówno stosunkom amerykańsko-chińskim, jak i europejsko-chińskim.

Polityka Trumpa w sprawie wolnego handlu może być zatem albo wstępem do dyskusji nad nowym kształtem starej idei „rozdawania ról i korzyści” (może bardziej zrównoważonego), albo głośnym strzałem w powietrze. W najlepszym razie przeminie on bez większego echa, w najgorszym zadziała jak starter do biegu na długi dystans.

Brak głębszego planu i kapryśność administracji USA, która spod obostrzeń wyłączyła już Meksyk i Kanadę, sugerują niestety, że mamy do czynienia z drugą możliwością. W ten sposób szansa na „nowe porozumienie” – w rodzaju tych, które ukształtowały globalny ład po 1945 r. – zostanie pewnie zmarnowana. Chyba że pójdziemy w stronę kolejnego kryzysu, na końcu którego nie będzie innego wyboru niż wyznaczenie syndyka do zarządzania masą upadłościową po globalnej wojnie handlowej.

Nasza chata już nie z kraja

Kierunek ewolucji polityki USA w sprawie wolnego handlu powinien rodzić polityczną refleksję także w Polsce. Nie tylko dlatego, że odpryski tych sporów mogą uderzyć też w nas, naszych producentów i nasz rynek. Przede wszystkim powinniśmy zdać sobie sprawę, że jesteśmy częścią wielkiego europejskiego rynku, którego przyszłość zależy od wolnego handlu, a od którego przyszłości zależy z kolei nasz dobrobyt. Wbrew pozorom euroatlantycki wymiar współpracy gospodarczej jest równie ważny, co artykuł 5. traktatu waszyngtońskiego i stacjonowanie amerykańskich wojsk nad Wisłą.

Do tej pory nie mamy tego świadomości – co jest skutkiem nie tylko monotematyczności polskich dyskusji, ale też wygodnictwa. To, że Komisja Europejska odpowiada za politykę handlową, nie oznacza, że państwa nie mają tu nic do powiedzenia. To, czy Unia wprowadzi sankcje odwetowe, czy jednak postanowi bronić się na forum WTO (broniąc tym samym reguł, bez których nie przeżyje w starciu z gigantami), nie powinno być nam obojętne.

Jako kraj z dodatnim bilansem handlowym od kilku lat i naród eksporterów na dorobku, którzy odnoszą sukcesy na jednolitym rynku europejskim i coraz śmielej rozpychają się na zagranicznych rynkach, powinniśmy mocniej artykułować swoje opinie. Polski głos w tym sporze może być też dobrym kontrapunktem dla pata, w którym znajdują się nasze stosunki z instytucjami unijnymi. Tutaj też, jak chyba nigdzie indziej, Polska i Niemcy mają ten sam interes. Przegrana Angeli Merkel w sporze o przyszłość wolnego handlu z Donaldem Trumpem będzie także naszą przegraną.

A poza tym, lub może przede wszystkim: Irak, Afganistan i inne spory geopolityczne nie przekładały się na miejsca pracy i grubość portfeli. Ten spór ma taki potencjał. Warto o tym pamiętać.©

Autor jest dyrektorem projektu „Rynki zagraniczne” w Polskim Towarzystwie Wspierania Przedsiębiorczości w Katowicach. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2018