Romans ze szparagiem

Posiadanie biedafonu jako tako chroni przed google’owym okiem Saurona (umówmy się: amerykańska bezpieka zdemaskowana rok temu przez Snowdena jest wobec zachłanności tej firmy groźna tyle, co wścibska pensjonarka).

05.05.2014

Czyta się kilka minut

Szparagi. Fot. Stephanie Studer/Unsplash /
Szparagi. Fot. Stephanie Studer/Unsplash /

Bez rozlicznych aplikacji na każdą okazję musimy poza tym samodzielnie decydować, co i za ile mamy ochotę zjeść, dokąd pójść na spacer albo jakim cytatem zakończyć dzień z życia. Ale, co najważniejsze, nie można robić zdjęć. Ani sobie (kto ma dziecko w gimnazjum, ten wie, jak celnie, lecz zbyt wulgarnie, by podać to do druku, polszczyzna przyswoiła sobie termin selfie) ani jedzeniu na talerzu.

Tym chętniej, kiedy już posprzątam w kuchni krajobraz po bitwie z rzeczywistością, lubię sobie pooglądać jej wysublimowane odbicie w zwierciadle cudzych obrazków, zwłaszcza że mam przyjemność znać parę gwiazd tego gatunku pornografii. Toteż dziwiłem się niepomiernie, że bardzo długo, właściwie przez cały poświąteczny tydzień, serwisy społecznościowe i inne miejsca, gdzie ludzie odgrywają teatrum równoległego żywota, nie przynosiły zdjęć szparagów. Na pytanie, czy tylko ja jeden korzystam z wcześniejszego niż zwykle sezonu, wreszcie ktoś odpowiedział: „Daj spokój, tak szybko jem, że nie mam czasu fotografować”.

W tym zdaniu tkwi cała istota szparagowego przeżycia, jedyna racja istnienia tej rośliny, noszącej co prawda przydomek „lekarski” w botanicznej nazwie, ale kto by jadł szparagi dla zdrowia? To pierwsze tak zachłannie witane nowe warzywa, jakie przychodzą wraz z wiosną, „nowe”, bo z braku sensownych szklarniowych podróbek trzeba na nie naprawdę czekać. I trzeba będzie się nimi nacieszyć, zanim po miesiącu znikną.

Pożeranie pierwszych (i drugich, i trzecich) szparagów budzi ów trudny do opisania stan zachwytu drugą, przed chwilą pokochaną osobą, kiedy chcemy obcować z jej czystym jestestwem, w zawieszeniu poza czasem i kontekstami. Stan, gdy ten drugi (czy druga) samą obecnością wystarcza za wszystko i nawet się nie pamięta, jak kto był ubrany, co wisiało na przeciwległej ścianie, jaki tramwaj jechał ulicą.

Dokładnie tak mam, kiedy ktoś mnie pyta, jak zwykłem „podawać” szparagi. Z jakim sosem czy w jakiej oprawie. Ludzie, ten smak jest wszystkim! Żeby go nie uronić, nie wrzucajmy szparagów do wody, gotujmy na parze, potem minimum soli i co najwyżej strużka oliwy, jeśli ktoś nie umie obejść się przy stole całkiem bez ceregieli. A najlepiej, zwłaszcza te zielone, upiec – tym razem koniecznie naoliwione, żeby nie wyschły.

Potem urok zaczyna powszednieć. Nie wiadomo, kiedy i jak wyłapujemy szczegóły fryzury (nie, niech lepiej nie spina włosów w kucyk), na ławce w parku robi się nam naprawdę zimno, szparagi zaś zaczynają się dopraszać o plasterek szynki – najlepiej specku – albo o sosy: szparag zbyt wątły, by wytrzymał napór beszamelu, dlatego ograniczamy się do tych na bazie zagęszczonego żółtka, z berneńskim na czele – choć sam wolę zakłócać czystość smaków, smarując słoną wersją zabaione: ucieram w kąpieli wodnej żółtka z porządną garścią parmezanu (można też dodać trochę masła), dolewając pomalutku białe wino. Wedle nastroju: od słodkawej marsali po wykręcające gębę wytrawne sherry.

Na szczęście, zanim ogarnie nas nuda, szparagi zrobią nam tę przysługę i same poczną znikać z rynku. Ale na razie jest pierwszy maja, zrywam się o siódmej i jadę przez wyludnione ulice na najdalsze krańce Żerania, krainy porzuconego postindustrialnego żelastwa i zarośniętych hałd. To właśnie tam leży gospodarstwo Majlerta, najlepsze w mieście źródło szparagów. Chcę je mieć świeże i chcę ich dużo. Póki romans jeszcze nie więdnie, zapewnię im oprawę o iście małżeńskiej powadze. Risotto.

Po pół pęczka na głowę. Odcinamy i wyrzucamy zeschłą i brzydką końcówkę, resztę dzielimy na trzy grupy: główki, miększe części łodygi oraz te twardsze. Główki odkładamy na razie do zakwaszonej wody; twardsze połówki łodygi dodajemy do marchwi, łodygi selera naciowego, cebuli naszpikowanej dwoma goździkami i garść pieprzu. Zalewamy wodą i gotujemy z tego przez godzinę wywar, solimy dopiero pod koniec. Miększe połówki, z grubsza obrane, drobno kroimy i z małą posiekaną cebulą gotujemy w niedużej ilości wody jakiś kwadrans, po czym miksujemy na papkę. I wreszcie gdy wywar jest już gotowy, odcedzamy go, doprowadzamy znów do wrzenia i blanszujemy w nim przez minutę główki.

Na suchej teflonowej patelni prażymy ryż, koniecznie włoski: carnaroli, vialone nano, arborio – w tej kolejności wybierajmy gatunki, około 80 gramów na osobę. Prażymy – to znaczy podgrzewamy, mieszając na dużym ogniu parę minut, aż ziarna będą parzyć w palce. Zmniejszamy ogień do średniego (lub małego, to zależy od właściwości termicznych patelni) i zalewamy małą ilością wywaru i papki z łodyg. Kiedy ryż wszystko „wypije”, dolewamy znów tyle, żeby płyn zawsze go przykrywał na niecały centymetr. Staramy się jak najmniej mieszać w tej fazie, a w każdym razie nadzwyczaj delikatnie, tylko tyle, żeby się nic nie przypaliło. Na dwie minuty przed podanym na opakowaniu czasem pełnego gotowania dorzucamy zblanszowane główki, dolewając minimum wywaru, tak by nie przegapić momentu, gdy ryż będzie akuratnie miękki. Wyłączamy ogień, dodajemy ze dwie łyżki masła i bardzo energicznie mieszamy. Na koniec parmezan i obowiązkowe kilka minut „odpoczynku” pod przykryciem.

Jeśli szparagi były tylko białe, to kremowożółtą monotonię risotta można naznaczyć zielonymi kropkami groszku. Będą jak sztuczny pieprzyk na licu panny młodej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2014