Rok z Trumpem

Wygrał i się nie zmienił. Za to jego wygrana zmieniła Partię Republikańską i to, co dopuszczalne w polityce.

06.11.2017

Czyta się kilka minut

Donald Trump przed odlotem do Teksasu. Waszyngton, 25 października 2017 r. / THE WASHINGTON POST / GETTY IMAGES
Donald Trump przed odlotem do Teksasu. Waszyngton, 25 października 2017 r. / THE WASHINGTON POST / GETTY IMAGES

Zapowiadało się, że będzie to dla Donalda Trumpa moment radosny: pierwsza rocznica wygranej w zeszłorocznych wyborach prezydenckich w USA. W końcu wygrał z Hillary Clinton wbrew ekspertom, wbrew komentatorom i wbrew sondażom. Z okazji rocznicy miały być też odtrąbione sukcesy, jak ogłoszenie reformy systemu podatkowego – to jeden z flagowych projektów Trumpa i jeśli przejdzie przez wszystkie etapy procesu legislacyjnego, będzie pierwszym poważnym sukcesem prezydenta od objęcia urzędu. Albo też jak ogłoszenie ważnej nominacji personalnej – nowego szefa rezerwy federalnej (Trump zmaga się z trudnościami w znalezieniu kompetentnych ludzi na stanowiska w swojej administracji).

Jednak zamiast radosnego świętowania, wybuchły kolejne bomby związane z „rosyjskim śledztwem”. Nie zagłuszył ich nawet atak terrorystyczny w Nowym Jorku w ostatnim dniu października, gdy zwolennik tzw. Państwa Islamskiego wjechał samochodem w tłum, zabijając osiem osób.

Długi rosyjski cień

W poniedziałkowy poranek 30 października, na dziewięć dni przed rocznicą, specjalny prokurator Robert Mueller postawił Paulowi Manafortowi, byłemu szefowi sztabu wyborczego Trumpa, zarzuty m.in. prania brudnych pieniędzy (Manafort miał „wyprać” 18 mln dolarów), oszustw podatkowych i ukrywania faktu, że pracował jako lobbysta na rzecz obcego rządu. Nie bez znaczenia jest to, że chodzi o prorosyjskiego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza.

Fakt, że zarzuty nie dotyczą zmowy między sztabem Trumpa a rządem rosyjskim, aby wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich – była to pierwotna przesłanka, dla której FBI rozpoczęła swoje dochodzenie – jest dla Trumpa dowodem, iż śledztwo ma być, jak to często określa, politycznym polowaniem na czarownice. Trump triumfował na Twitterze obwieszając, że „there is NO COLLUSION” („nie ma ŻADNEJ ZMOWY”).

Jednak dosłownie chwilę później media podały informację (spóźnioną, gdyż trzymano ją w tajemnicy), że już na początku października niejaki George Papadopoulos, były doradca sztabu Trumpa do spraw międzynarodowych, przyznał się do okłamywania agentów FBI w sprawie kontaktów z reprezentantami rosyjskiego rządu. Papadopoulos współpracuje z FBI najpewniej od momentu swego aresztowania w lipcu.

To, co ujawnił, w zasadzie potwierdza, że przynajmniej część osób z otoczenia Trumpa myślała o skorzystaniu z rosyjskiej pomocy. Według protokołu sporządzonego przez śledczych, Papadopoulos utrzymywał kontakty z pewnym profesorem (później zidentyfikowanym jako Joseph Mifsud z uniwersytetu w szkockim Stirling), chwalącym się szerokimi kontaktami na Kremlu. Profesor miał zainteresować się Papadopoulosem dopiero wtedy, gdy okazało się, że ten będzie doradzał sztabowi Trumpa.

Z zeznań byłego doradcy wynika też, że jeszcze w kwietniu 2016 r. Mifsud poinformował go, iż rosyjski rząd ma „brudy” na Hillary Clinton, kontrkandydatkę Trumpa, w tym jej „tysiące maili”. Z dokumentów można wnosić też, że Papadopoulos kontynuował tę znajomość, gdyż liczył, iż kompromitujące materiały w końcu otrzyma, i że wielokrotnie próbował zorganizować spotkanie między wysoko postawionymi członkami sztabu a reprezentantami rosyjskiego rządu, informując o mailach i potencjalnych „brudach”.

O czym wiedział sztab

Przypomnijmy, że nie jest to pierwsze spotkanie z Rosjanami, w sprawie którego osoba z otoczenia Trumpa mija się z prawdą.

Obecny szef Departamentu Sprawiedliwości i prokurator generalny Jeff Sessions musiał pod presją zrezygnować z nadzorowania śledztwa FBI w sprawie rzekomej zmowy między sztabem Trumpa a Kremlem po tym, jak wyszło na jaw, że zataił informacje o swoim spotkaniu z ambasadorem Rosji w USA Siergiejem Kisljakiem. Z tego samego powodu – i z powodu nieujawnienia informacji o lobbowaniu na rzecz Turcji – stanowisko doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego stracił gen. Michael Flynn. To od niego zresztą zaczęło się całe śledztwo FBI.

Najgłośniejszym do tej pory ujawnionym spotkaniem było jednak to z czerwca 2016 r. w budynku Trump Tower: między rosyjską prawniczą Natalią Weselnicką (de facto reprezentującą Kreml) a Donaldem Trumpem juniorem (synem przyszłego prezydenta), Jaredem Kushnerem (zięciem Donalda seniora) i wspomnianym Manafortem. Z ujawnionej wymiany maili, która poprzedziła to spotkanie, jasno wynika, że Donald junior przybył, spodziewając się materiałów kompromitujących panią Clinton, tyle że wbrew swoim oczekiwaniom ich nie otrzymał.

Sprawę Papadopoulosa od poprzednich różni nie tylko akt oskarżenia, ale też fakt, że z zeznań byłego doradcy wynika, iż sztab Trumpa wiedział o tym, że Kreml był w posiadaniu maili Partii Demokratycznej (uzyskanych dzięki atakom hakerskim). Oraz że wiedział, iż Rosja gotowa jest ich użyć, aby wpłynąć na wynik wyborów w USA.

W rocznicę wygranej Trumpa w Białym Domu raczej nie będzie więc wielkiego świętowania – i to najwyraźniej nie dlatego, że 3 listopada prezydent wyruszył w niemal dwutygodniową podróż po Azji.

Niewybieralny, ale wygrany

Bogiem a prawdą, nie ma też czego świętować.

Faktem jest, że Trump miażdżąco pokonał Clinton, zdobywając w Kolegium Elektorów 304 z 531 głosów (wprawdzie na kandydatkę Demokratów w wyborach powszechnych oddano 3 mln głosów więcej, ale w amerykańskim systemie wyborczym nie ma to znaczenia). Podobno był to sukces jego strategii skupienia wysiłków przedwyborczych w kilku kluczowych stanach w tzw. „pasie rdzy”, gdzie wystarczyło wygrać o włos, by zdobyć wszystkie głosy elektorskie przypadające na każdy stan.

Gdy w czerwcu 2015 r. Donald Trump ogłaszał swoją kandydaturę na prezydenta USA, niewielu uważało, że w ogóle będzie się on liczyć w tym wyścigu, w którym najpierw musiał pokonać republikańskich rywali w partyjnych prawyborach. Portal „Huffington Post” informował, że jedynie 21 proc. potencjalnych wyborców republikańskich traktowało go wówczas poważnie. Jakby tego było mało, w tym samym czasie był on też najbardziej nielubianym spośród wszystkich polityków ubiegających się o nominację Partii Republikańskiej.

Kandydat Trump, twierdzili krytycy, miał być niewybieralny: brak doświadczenia miał zniechęcić rozsądnych wyborców, jego seksizm miał zrazić kobiety, zaś jego rasistowskie uwagi miały skutecznie odrzucić wszystkich mających elementarne poczucie przyzwoitości.

Na przekór tym przewidywaniom, Trump wygrywał kolejne prawybory. Marco Rubio – senator z Florydy i doświadczony polityk, którego Demokraci bali się najbardziej ze wszystkich potencjalnych republikańskich kandydatów – wycofał się, gdy Trump pokonał go w jego własnym stanie. Najdłużej utrzymał się Ted Cruz, senator z Teksasu, związany z ruchem Tea Party. Zrezygnował po porażce w Indianie, gdzie od Trumpa dzieliło go aż 15 punktów procentowych.

Było już wiadomo, że Partię Republikańską przed nominacją dla Trumpa może uratować właściwie jakiś nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Wtedy to, w maju 2016 r., podczas White House Correspondent Association Dinner – tradycyjnego spotkania prezydenta, czyli jeszcze Baracka Obamy, z dziennikarzami akredytowanymi przy Białym Domu – Obama kpił, że wbrew powszechnej opinii nie jest prawdą, jakoby Trump nie miał pojęcia o dyplomacji. W końcu jako właściciel Miss Universe spotykał się z liderami wielu krajów: miss Szwecji, miss Argentyny czy miss Azerbejdżanu...

A potem przyszła noc z 8 na 9 listopada i kandydat Trump stał się prezydentem Trumpem.

Niekończąca się kampania

Zanim Trump wprowadził się do Białego Domu, niektórzy twierdzili, iż jego kontrowersyjna kampania – w której nie brak było nie tylko nieortodoksyjnych jak na kandydata Republikanów pomysłów, ale też uwag mizoginistycznych i rasistowskich – była taktycznym sposobem na zmonopolizowanie uwagi mediów. Tymczasem minął rok, a Trump wciąż zachowuje się tak, jakby kampania się nigdy nie skończyła, a długo oczekiwany moment, w którym w końcu zacznie się zachowywać jak na prezydenta przystało, do tej pory nie nadszedł.

Przykładowo, już po zaprzysiężeniu twierdził, że owe trzy miliony głosów, które dzieliły go od Clinton, oddali nielegalni imigranci (a więc było fałszerstwo) – choć na jakiekolwiek oszustwa wyborcze na rzecz kandydatki Demokratów nie znaleziono żadnych dowodów. Pewne wątpliwości budziły za to wyniki i sposób liczenia głosów w kilku miejscach, w których to Trump wygrał o włos – choć i w tych przypadkach trudno mówić o fałszerstwie.

Także relacje z mediami Trumpowi nie układają się najlepiej. Niedługo po zaprzysiężeniu, podczas przemówienia w siedzibie CIA w Langley w Wirginii, Trump oznajmił z rozbrajającą szczerością, że prowadzi „wojnę z mediami”. Niedawno, na początku października, domagał się na Twitterze, aby senacka komisja do spraw wywiadu zajęła się zmyślonymi rzekomo informacjami telewizji CNN, którą nie po raz pierwszy nazwał „Fake News Network” (w wolnym przekładzie: Telewizja Fałszywych Wiadomości). Z kolei podczas niedawnej konferencji prasowej stwierdził, że jest „obrzydliwe”, iż prasa może pisać to, co chce, i że „ktoś powinien się tym zająć”. Te ostatnie komentarze zaniepokoiły nawet polityków Partii Republikańskiej.

Poprzeczka się obniża

Niekontrolowane wypowiedzi – na Twitterze i poza nim – wciąż są problemem. Niedawno trzeba było gasić kolejny pożar, tym razem w polityce międzynarodowej. Trump zasugerował, że USA są gotowe użyć środków militarnych przeciw Korei Północnej, jeśli ta nie zrezygnuje z prób rakiet balistycznych. Otoczenie Trumpa musiało uspokajać nastroje w kraju i za granicą tłumacząc, że Stany nie chcą zaczynać wojny z krajem, który posiada najpewniej broń jądrową.

Kampanijny styl prezydenta nie dziwi, bo realnych osiągnięć Trumpowi brakuje. Próba zniesienia Obamacare – powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, wprowadzonego przez poprzednika – okazała się spektakularną porażką, choć Republikanie mają większość w obu izbach Kongresu. Do tego prezydenckie zakazy wjazdu dla osób z pewnych krajów muzułmańskich – cokolwiek by myśleć o tych przejawach bigoterii, były one obietnicą wyborczą – zostały zawieszone przez sądy federalne, podobnie zresztą jak zakaz służby wojskowej dla osób transpłciowych. Do tego dochodzą nieobsadzone nadal stanowiska w administracji federalnej. Jedyną spełnioną obietnicą wyborczą było zniesienie programu DACA, który chronił przed deportacją osoby przybyłe do USA nielegalnie jako dzieci. Choć i tu ciężko mówić o sukcesie, bo – jak pokazywały sondaże – większości Amerykanów ten program odpowiadał.

Na takim tle nawet były republikański prezydent George W. Bush wyrasta na męża stanu. A przypomnijmy, że to administracja Busha juniora i jej polityka wobec rynków finansowych przyczyniła się do Wielkiej Recesji z 2008 r. To jego administracja nie potrafiła poradzić sobie z pomocą dla ofiar huraganu Katrina w Nowym Orleanie. I to on poprowadził Stany na wojnę w Iraku, której skutki odczuwa dziś cały świat. W 2010 r., w rankingu Siena College, Bush junior zajmował dalekie, bo aż 39. miejsce (na 43 prezydentów USA). Poprzeczka została więc bardzo obniżona.

Republikańska wojna domowa

Tymczasem dziś George W. Bush zyskuje sympatię nawet wśród Demokratów – za sprawą swego bardzo ostrego wystąpienia, które zostało odebrane powszechnie jako miażdżąca krytyka Trumpa (choć nazwisko obecnego prezydenta nie padło w nim ani razu). Były prezydent krytykował „nacjonalizm wypaczony w natywizm”, „powrót dążeń izolacjonistycznych”, a bigoterię i rasizm nazwał „bluźnierstwem przeciw amerykańskiemu credo”.

W podobnym tonie wypowiadał się niedawno republikański senator z Arizony John McCain. „Musimy walczyć z propagandą i głupimi teoriami spiskowymi. Musimy zwalczać izolacjonizm, protekcjonizm i natywizm” – mówił w Akademii Marynarki Wojennej. Drugi senator z Arizony, Jeff Flake, poświęcił krytyce Trumpa całą książkę. Dodatkowo Flake i inny republikański senator, Bob Corker z Tennessee, zdecydowali, że nie będą ubiegać się o reelekcję – gest, który odebrano jako protest wobec kierunku, w jakim zmierza partia.

Te przykłady obrazują głębszy podział: w Partii Republikańskiej trwa wojna domowa. Ale główna linia konfliktu nie wydaje się przebiegać między Trumpem a partyjnym mainstreamem, lecz między byłym głównym doradcą strategicznym prezydenta Steve’em Bannonem a establishmentem partii. Zanim związał się z Trumpem, Bannon był właścicielem Breitbart News – strony internetowej będącej tubą propagandową alt-right (czyli tzw. białych suprematystów). Bannon od początku uznawany był za ideologa Trumpa i według wielu to on stał za izolacjonistyczną, skrajnie nacjonalistyczną agendą Donalda seniora i umizgami do prawicowej ekstremy.

Walka o duszę

Co prawda Bannon stracił stanowisko w Białym Domu, ale nie zaprzestał prób wpływania na politykę Republikanów. W połowie października ogłosił „wojnę” przeciw partyjnemu establishmentowi. Głównym celem Bannona jest lider Republikanów w Senacie Mitch McConnell, choć oberwało się też innym. Bannon zapowiedział wspieranie kandydatów, którzy rzucą wyzwanie w prawyborach umiarkowanym Republikanom. Że nie są to czcze pogróżki świadczy fakt, iż w prawyborach przed wyborami uzupełniającymi do Senatu (odbędą się w 2018 r.) kandydat wspierany przez Bannona, Roy Moore, pokonał obecnego senatora Luthera Strange’a, wspieranego przez McConnella (i co może się wydawać dziwne, przez samego Trumpa).

McConnell i jego zwolennicy nie czekają bezczynnie. Według informacji dziennika „Washington Post”, związana z McConnellem Senate Leadership Fund – organizacja zajmująca się finansowaniem kampanii – zamierza skupić swoje wysiłki na atakach na Bannona, wypominając mu m.in. związki z prawicową ekstremą. Sam prezydent Trump w tym sporze wydaje się być jedynie pionkiem, bo stawka jest dużo większa: gra toczy się o duszę Partii Republikańskiej.

Rewolta Bannona przypomina nieco rewoltę Tea Party z początku dekady. Wtedy też kandydaci związani z tym ruchem rzucali w prawyborach wyzwania kandydatom partyjnego establishmentu i w wielu przypadkach wygrywali. Tak do Senatu dostał się m.in. Ted Cruz, który stał na czele grupy senatorów ze skrajnego prawego skrzydła Partii Republikańskiej, które w ramach walki z Obamacare doprowadziło do government shutdown w 2013 r. I choć wysiłek Cruza spełzł na niczym, to zaskoczony atakiem z prawej strony partyjny mainstream przejął część antyimigranckich i libertariańskich postulatów Tea Party, przesuwając całą partię na pozycje bardziej konserwatywno-populistyczne.

Ściana się przesuwa

Jeśli jednak wtedy wydawało się, że po długim „marszu w prawo” – trwającym od czasów Richarda Nixona, a przynajmniej Ronalda Reagana – Partia Republikańska uderzyła w ścianę, to wygrana Trumpa zaczęła tę ścianę zwyczajnie przesuwać.

Jego kampania opierała się na mobilizacji resentymentu białych wyborców – i dalece wykraczała poza stosowaną czasami przez Republikanów tzw. „strategię południową” (czyli lepiej lub gorzej zawoalowane wykorzystywanie rasistowskich uprzedzeń białych wyborców). Teraz jego prezydentura podąża tą samą drogą. Nazwanie „porządnymi ludźmi” rasistów, którzy pod flagami III Rzeszy i przy antysemickich hasłach paradowali w Charlottesville w sierpniu tego roku, jest tego najwymowniejszym, lecz nie jedynym przykładem. Przypadki mizoginii, rasizmu czy islamofobii można tu mnożyć.

Choć więc Trump po wygranej się nie zmienił, to wygrana Trumpa już zmieniła Partię Republikańską. A wraz z nią to, co jest dopuszczalne w amerykańskiej polityce. I zasiała ziarno niepewności w siłę amerykańskich instytucji – choć „rosyjskie śledztwo” nie dostarczyło jeszcze namacalnych dowodów na zmowę między Trumpem a Kremlem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2017