Rodzina góry przenosi

SYN: Alpinista włącza sobie hymn wolności kiedy chce, a jego bliskim włączany jest wtedy hymn strachu. OJCIEC: Sprowadzasz rozmowę o wspinaniu do tego, co góry mogą odebrać. Pomijasz to, co alpinista może swoim bliskim dać: siebie szczęśliwego!

17.03.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

Ludwik Wilczyński: Przyszedłeś pewnie z niewygodnymi pytaniami. Ja też mam na początek trudne: dlaczego akurat teraz?
PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: A dlaczego nie?
Jest coś dwuznacznego w medialnym rozgłosie wokół himalaizmu właśnie po tragediach. Zginęli ludzie, a my dopiero wtedy zaczynamy mówić o pięknych stronach wspinania.
Bo nas, laików, przy takich okazjach najbardziej interesuje pytanie, po co to wszystko. Nie chcę zresztą rozmawiać o pięknych stronach, ale o cenie.
Dobrze, rozmawiajmy o cenie. Ale i o tym, co za tę cenę dostajesz.
Jest taka anegdota. O kilkuletnim chłopcu i trzydziestokilkuletnim mężczyźnie...
O tobie i o mnie. 1982 rok, nasze mieszkanie w Bydgoszczy. Wyruszałem na dworzec, na pociąg do Zakopanego, a potem na obóz wspinaczkowy w Dolinie Pięciu Stawów. Byłem spakowany, i kiedy było blisko pożegnania, spytałeś: „Tata, a co zrobisz, jak spadnie na ciebie lawina?”. „Odkopię się” – odpowiedziałem. Ty znowu: „A co zrobisz, jak ta lawina będzie bardzo duża?”. Powiedziałem, że będę kopał, kopał, aż się odkopię. Ale ty nie odpuszczałeś: „Co będzie, jeśli ta lawina będzie baaaardzo duża?”...
Ta rozmowa mnie przeraziła. Kiedy wsiadłem do pociągu, pomyślałem: „ten mały człowiek może coś wiedzieć”. I obiecałem sobie, że jeśli nie będzie dobrych warunków, będę tylko jeździł na nartach.
Zostałeś w schronisku.
Czasy były inne, informacja lawinowa bez szczegółów. Ważna była intuicja, a ta – bez szczególnych powodów, bo zagrożenie było niewielkie – podpowiedziała mi, by zostać. W tym czasie przyszła wiadomość, że na czterech kolegów spadła lawina.
Pobiegliście.
Razem z grupą wspinaczy i ratowników. Biegłem pod Kozi Wierch z wielką schroniskową łopatą, płacząc. Na miejscu się okazało, że dwóch kolegów nie żyje.
Często się cofałeś?
Często, np. dwa razy na Manaslu. Pierwszy raz w 1984 r. z Krzyśkiem Pankiewiczem z wysokości prawie 7500 m. Czułem się źle – miałem niewystarczającą aklimatyzację. Drugi raz trzy lata później. Doszliśmy, też z Pankiewiczem, do 6800 m. Postanowiliśmy się wycofać, będąc w połowie trzykilometrowej ściany wyrastającej z lodowca Pungen. Stwierdziliśmy, że po prostu nie wystarczy jedzenia, picia, sił. I kiedy schodziliśmy, załamała się pogoda. W bazie spadło półtora metra śniegu. Uznaliśmy wtedy to za cudowne ocalenie, bo jednak wycofaliśmy się z innego powodu niż pogoda. Gdyby nie ta decyzja, nie mielibyśmy szans.
W podobnych sytuacjach zawsze pierwsza myśl – rodzina.
Co to za myśl?
Że was zawiodę. Śmierć w górach – nie śmierć innych, rzecz jasna, ale moja – to był dla mnie zawsze przede wszystkim zawód. Dla tych, którzy na mnie liczą.
Mama stawiała warunki?
Nigdy w rodzaju: „albo my, albo góry”. Stawiała twarde warunki, ale głównie dotyczące zorganizowania wam minimum bezpieczeństwa przed wyjazdem – ja je spełniałem. Ale nigdy nie było emocjonalnego szantażu. Nawet gdy ktoś obok niej mówił, że „miał zły sen, i niech on lepiej nie jedzie”, zagryzała język.
Kiedy ją o to pytałem przed naszą rozmową, odpowiedziała, że myślała pragmatycznie. „Jak utrzymam rodzinę, jeśli nie wróci?”.
Bo kobiety – takie jest moje doświadczenie – potrafią lepiej myśleć dniem dzisiejszym, najbliższym zadaniem, nawet w najtrudniejszych chwilach. W dodatku była i jest silna. Zostawała sama, a ja zawsze miałem pewność, że wszystko na miejscu będzie dobrze.
Akceptowała to, bo wiedziała, że na ograniczaniu wolności nie da się zbudować związku?
Była i jest moim najlepszym przyjacielem, więc to rozumiała. I była zbyt ambitna, żeby prosić o daleko idące wyrzeczenia. Jeśli ktoś stosował emocjonalny szantaż, to raczej ja. „Ten wyjazd to niepowtarzalna szansa” – mówiłem.
A z jej strony? Żadnego „uważaj na siebie”, „nie ryzykuj” na pożegnanie?
Pożegnania były niemal milczące. Pamiętam natomiast siedmiomiesięczny wyjazd w Andy w latach 70. Byliśmy narzeczeństwem, wszedłem na statek, mama za mną, by się pożegnać. Prawie ze łzami powiedziała – jedyny raz! – że się schowa w szafie na tym statku. A ja nawet pomyślałem, że powinienem ją tam przechować. Moment wielkiego żalu. Również dla mnie, że zostawiam życie tutaj.
I później tak przez dwie dekady: życie tu, życie tam. Użyłbym słowa „kompromis”, ale mam w pamięci cytat z pamiętnika Piotra Morawskiego, nieżyjącego już himalaisty: „Człowiek wpadł w ten surowy biały świat i będzie go pragnął do końca życia. Lecz w tym surowym świecie będzie też pragnął rodziny i bliskich. Kompromis nie istnieje”.
Bo nie istnieje. W tym sensie, że nie da się trochę jechać na wyprawę, a trochę nie jechać. Słowo klucz to raczej dylemat – nierozwiązywalny. On zresztą istnieje w życiu „tutaj” na co dzień. Iść z kolegami na piwo czy poczytać dziecku? Zrobić coś dla siebie czy dla innych?
W planie jednej wyprawy kompromisu nie ma, ale w planie życia – może być.
To nie kompromis, to sposób funkcjonowania. W dwu rzeczywistościach pełną parą. Ja funkcjonowałem jednak bardziej w tej rodzinnej.
To prawda, choć jeśli zebrać wszystkie wyjazdy, wyjdzie pewnie 10 lat. Jest w tym „sposobie funkcjonowania” miejsce na wyrzuty sumienia?
Na wiele ich rodzajów, co najmniej trzy. To w tym dylemacie charakterystyczne: cokolwiek byś zrobił, będzie jednocześnie i dobrze, i źle. Jeśli zrezygnujesz z wyjazdu, będziesz miał wyrzuty sumienia w stosunku do siebie. Poczucie straty.
Straty czego?
Moja młodość ubiegła na uprawianiu muzyki, której uprawiać nie chciałem, za to chcieli tego moi rodzice. W sensie samorealizacji to była klęska. Potrzebowałem wielkiej sprawy – trafił się alpinizm. I związana z nim wolność, której ducha w moim domu nie było. Byłem wtedy pod wpływem książek Jacka Londona, które o takich przełomach opowiadały. Np. jedna z jego słabszych powieści „Bellew zawierucha” – trzydziestoparoletni dziennikarz, palący trzy paczki papierosów dziennie, wybiera się na Alaskę i tam fizycznie, ale też duchowo, odżywa.
Wolność?
Początek nowego życia, przekreślenie przegranej na trąbce młodości. Odbudowywanie siebie. Alpinizmu nie mogłem się już później wyrzec, bo mnie konstruował. Sportowe ambicje pojawiły się dopiero wtedy.
A drugi i trzeci rodzaj wyrzutów?
Społeczny – że robiąc to, co robię, społecznie się degraduję. Bo alpinizm zabiera też inne możliwości. I najważniejszy: ten w stosunku do rodziny. Że ją zostawiam, a być może nie wrócę, zawiodę. W 1975 r. urodził się twój brat, a ja miałem jechać w Alpy. Co dwa dni zmieniałem decyzję. Jak dzwonili ze związku alpinizmu, a ja byłem w fazie „nie jadę”, mówiłem: „jeszcze nie wiem”. To samo mówiłem mamie, gdy byłem w fazie „jadę”.
Pojechałeś.
Tak. Ten wyjazd dawał przepustkę do czołówki wspinaczy.
Dwa lata później drugie dziecko...
I nie ma mnie przy twoich narodzinach. Byłem wtedy w Pamirze. Istniała szansa, że zdążę, i jeszcze większa, że nie. Mama miała wysłać telegram, który oczywiście nie doszedł. Dzwoniłem chyba z Moskwy: „Kto się urodził?” – zapytałem.
Są w tej opowieści momenty zwątpienia?
Zimowa wyprawa na Kanczendzongę w styczniu 1986 r. W dniu, kiedy Jerzy Kukuczka i Wielicki weszli na szczyt, choroby wysokościowej dostał Andrzej Czok. Z wysokości 7700 m sprowadzaliśmy go na dół. Cały czas żywego, świadomego, cały czas w nadziei, że to się musi udać. Zbiegłem dwa obozy niżej, na spotkanie ludzi z bazy, którzy mieli przekazać dodatkowy tlen. Na dole dostałem wiadomość przez radiotelefon, że Andrzej nie żyje.
I?
I byłem absolutnie przekonany, że to koniec nie tylko z Himalajami, ale ze wspinaniem.
Dlaczego akurat wtedy?
Może doszedłem do wieku, w którym kończy się subiektywne poczucie nieśmiertelności. Ludzie mówią, że ono przychodzi w okolicach trzydziestki – u wspinacza pojawia się jednak paradoksalnie później.
Bo?
Bo satysfakcja płynąca z tego rodzaju aktywności, z dużych możliwości, połączona z fizyczną siłą, wydłuża młodość również psychicznie. Dłużej masz wrażenie, że możesz wszystko – nawet wykopać się z „baaardzo dużej lawiny”.
I jeszcze ta atmosfera: wszyscy byli przekonani, że damy wspólnie radę. A tu ginie mocny facet. Odchodzi, ot tak. Zobaczyłem, że śmierć w górach to nie jest jakaś straszna, długa walka, w której wiele od ciebie zależy. Był facet, nie ma faceta.
Myślałeś w takich sytuacjach o rodzinach?
To była zawsze pierwsza myśl. Wtedy też – o żonie i małej córeczce Andrzeja.
A druga?
Często wiązała się z usprawiedliwianiem trwania we wspinaniu. „Jaki błąd został popełniony?” – myślałem. A że jakiś błąd jest zawsze, pojawiała się refleksja: „Ja bym tak nie zrobił”, „ja bym się wycofał”.
Ze wspinania nie zrezygnowałeś.
Postanowienie osłabło już, gdy przyleciałem do Polski. Wspinanie jest rodzajem uzależnienia.

Niektórzy wpadają w nie bez reszty.
Bywa tak, jak z syndromem mocnej głowy. Podejmujesz coraz większe wyzwania, każde kolejne musi być nowe. Jest większe, a ja wytrzymuję. Litr na głowę, a mnie nic nie jest. Ale w tę pułapkę wcale nie trzeba wpaść.
Ilekroć słyszę opowieści o górskich śmierciach, takich jak ta z Kanczendzongi, mam poczucie nonsensu. Że te straty są za łatwe, zbyt przewidywalne. Przychodzi mi nawet na myśl skojarzenie z wyjazdem na wojnę – fifty-fifty. I te delegacje – bo taki jest zwyczaj – które idą do domu alpinisty, by powiedzieć żonie, że TO się stało. „To”, czyli coś, co ona przeczuwała od lat – mąż „poległ”...
„Poległ”, dodajmy, za marzenia. Porównanie do wojny jest nadużyciem.
Mówię o prawdopodobieństwie śmierci.
Jest nieporównywalne! Biorą cię do wojska, ewentualnie działa poryw patriotycznego uniesienia. Tak czy inaczej, wchodzą tu w grę siły społeczne, grupowe. Decyzja o wyjeździe w góry jest decyzją całkowicie bezinteresowną, suwerenną, wolną.
Wolną również od tego, co o tym sądzi rodzina.
Mówię o społeczeństwie. Decydujesz się na coś, co w odbiorze społecznym jest uważane albo za ponure szaleństwo, albo za cwaniactwo. Po tragedii na Broad Peaku internauci pisali, że himalaiści nie powinni wyciągać pieniędzy na swoje zabawy od państwa. Ty też w pewnym sensie sprowadzasz rozmowę o wspinaniu do tego, co góry mogą odebrać. Pomijasz to, co alpinista, himalaista może swoim bliskim dać.
Co?
Siebie szczęśliwego!
I częściowo – albo całkowicie – nieobecnego.
Ale to jest dylemat, który jest obecny w każdej pasji! W każdym działaniu, które jest mniej lub bardziej kreatywne i które może pochłonąć człowieka bez reszty. Weźmy muzyka rockowego, który któregoś dnia postanawia, że koniec z koncertami, bo 200 dni poza domem to za dużo. Rezygnuje, wraca do domu, tylko że jest już zredukowany, wykastrowany. Proszę bardzo: tatuś po lobotomii wraca do domu, teraz będzie już z rodziną. Tak lepiej?
Nie przesadzajmy: są jeszcze na tym świecie ludzie szczęśliwi, zrealizowani i obecni jednocześnie.
Oczywiście, ale często jest to taki właśnie wybór! Ilu jest w społeczeństwie ludzi, którzy siedzą rozgoryczeni przy piwie i mówią, że gdyby nie rodzina, „to by góry mogli przenieść”.
„Wybór alpinisty, w przeciwieństwie do wyboru, jakiego dokonuje polityk czy ojciec rodziny, to hymn na cześć wolności” – mówił w ostatnim numerze „TP” Simone Moro, słynny włoski alpinista. Tylko że jak on ten hymn słyszy, w tym samym czasie „matka rodziny” słyszy inny. Hymn poświęcenia, z pieluchami, wychowaniem, często utrzymaniem rodziny. W dodatku z uchem przy radioodbiorniku, czy TO już się stało, czy może znowu się uda.
 Mylisz się, nie ma dwóch osobnych hymnów. Jest polifonia. Dwa tematy, które ze sobą nieustannie współgrają, mimo że się różnią kompletnie.
Ale alpinista – będąc na wyprawie – tego drugiego tematu nie słyszy!
Słyszy. Słyszy nie tylko hymn wolności, ale też napięcia, strachu, obawy – to jest podkład dla jego hymnu wolności. To samo z drugiej strony – jest smutniejszy hymn, ale ten temat pierwszy też się udziela rodzinie.
Tyle że alpinista włącza sobie hymn wolności, kiedy chce. A jego kobiecie ten drugi temat jest włączany. Mówi się często o górach jako o wyższej formie istnienia, wolności. Nie są również wyższą formą egoizmu?
Naturalnie, że bywają. Ale znowu: to jest pułapka, która dotyczy każdej pasji, każdej formy kreacji, która daje poczucie osobistej wolności. I wtedy jedna strona zwykle niesie większy ciężar codzienności, bardziej się poświęca.
W naszej kulturze jest to zwykle kobieta. Nie brakuje Ci w górskich, heroicznych opowieściach, jakiegoś hołdu dla kobiet, lub przynajmniej opowiedzenia tej historii od „drugiej strony”?
Brakuje: o tym się mówi i pisze za mało. Książka „Nagle sami” – napisana przez Olgę Morawską, wdowę po Piotrze Morawskim, który zginął w Himalajach – jest pięknym wyjątkiem od tej reguły. Jestem też pewny, że dzisiaj kobiety, takie jak himalaistka Kinga Baranowska, mogą być dla wielu innych kobiet wzorem, jak realizować swoje marzenia. Oczywiście nie tylko górskie.
Żony himalaistów zwykle mówią, że akceptują pasję męża, że bez niej byłby kimś innym. To prawda, ale można w tym czasami odnaleźć ślad współuzależnienia.
Czegoś, co się wyczuwa chociażby w głośnej książce Grażyny Jagielskiej, żony reportera wojennego. Takich analogii z prawdziwym współuzależnieniem można znaleźć więcej. Jedziesz na wyprawę, i te trzy miesiące to jest nic, okres, który mija ci szybko. Miesięczna wpadka alkoholowa to coś więcej: maligna, nicość. Ale jest podobieństwo: jak już się to kończy, ojciec wraca i ma wrażenie, że czas był zatrzymany. Że rodzina przebywała w zamrażarce. I mówi: „Teraz, kochani, wychodzimy z zamrażarki, tatuś wrócił”.
Mieliście tak?
Mieliśmy. Tylko w takich sytuacjach – może na tym polega wartość związku? – mama sprowadzała mnie na ziemię. „Nie było cię trzy miesiące. Zawaliło się to i tamto. Chcę tylko, żebyś to wiedział”.
Bohater nie zawsze chce wiedzieć.
Nie zawsze.
W dodatku chciałby, żeby podziwiało go społeczeństwo. Bez „idiotycznych” pytań o sens chodzenia po górach.
Pytanie o sens nie jest idiotyczne. Po tragedii na Broad Peak, gdy jedna z dziennikarek telewizyjnych w rozmowie z Krzysztofem Wielickim próbowała sugerować pomoc dla zaginionych, on odpowiedział krótko: „Siedem dni do najbliższej wioski. Nie latają helikoptery”. To też jest część odpowiedzi na pytanie o sens. Bo taka sytuacja – „siedem dni do najbliższej wioski” – jest przecież dla większości ludzi niewyobrażalna. Zwłaszcza w świecie, gdzie wszystko jest pod ręką.
Ta odpowiedź – mimo że padła w tragicznym kontekście – też jest dobrą ilustracją piękna górskiej aktywności.
Oddalasz się od globalnej wioski, od społeczeństwa, w kierunku lodu i kamieni. Ta podróż w czasie daje niesłychaną wolność.
Jest też sens bardziej przyziemny. Maciek Berbeka, jak tysiące europejskich przewodników, był przede wszystkim pasjonatem, ale też budował swoją pozycję zawodową na górskich sukcesach. Alpinizm jest – czego w Polsce nie widać, bo nie jesteśmy krajem górskim – częścią europejskiej kultury i cywilizacji.
Simone Moro mówi też, że nie wolno w tej tragicznej chwili stawiać „tamy wolności”, podawać w wątpliwość dalszej zimowej eksploracji himalajskiej Polaków. „Mówię to jako Włoch. W trzecim tysiącleciu niewielu jest takich, którzy potrafią udowodnić, że eksploracja dalej jest możliwa. Jeśli zniweczycie ten sposób poznawania gór, to tak, jakbyście podeptali waszą flagę”. Nie bardzo rozumiem, przed kim słynny Włoch broni słynnych Polaków.
Przed częścią polskiego społeczeństwa! Przed internautą, który po tragedii na Broad Peak napisał, że himalaiści wyciągają kasę od państwa, żeby się potem zabijać. I przed innym, który stwierdził, że alpiniści to faceci, którzy gdy chcą sprawdzić, czy nadal są mężczyznami, jadą w Himalaje, żeby się zabić. Zamiast – to już moje dopowiedzenie – napić się pół litra wódki, dzięki któremu odpowiedzi na dręczące pytania stają się łatwiejsze.
Można się obrażać na „ciemny lud”, ale moim zdaniem wątpliwości są naturalne. Zwłaszcza że zwykle słyszymy jednowymiarową opowieść o herosach, którzy „giną za wolność”. Jeśli w czymś przesadzamy, to w tej heroicznej narracji, a nie w mnożeniu wątpliwości co do sensu alpinizmu.
Ty mówisz o akceptacji wielkiego wyczynu. Ona rzeczywiście jest, ale na poziomie „Polak potrafi”. To się wpisuje w nasze zbiorowe patrzenie na narodowe wyczyny. „Jesteśmy wyjątkowi, nikt nie wszedł na tyle ośmiotysięczników”. W tym ujęciu śmierć może się rzeczywiście jawić jako „bohaterska”.
Tyle że to spojrzenie jest, by tak rzec, interesowne. Czy z podobnym podziwem podchodzimy do bezinteresownego, anonimowego, pozbawionego sukcesów uprawiania wspinaczki? Do wspinaczki jako realizacji siebie? To miał, jak sądzę, na myśli Moro, broniąc nas przed zbyt powierzchownymi ocenami.
Ponurych statystyk oszukać się nie da. To one sprawiają, że pojawiają się wątpliwości.
Mogę tylko powiedzieć, że ja też je miałem. I też miewałem poczucie nonsensu po śmierci znanych mi ludzi, którzy zostawiali swoje rodziny. Jednak statystyki są mylące, biorąc pod uwagę, że wspinają się tysiące ludzi: mówią o liczbie wypadków w stosunku do liczby zdobywców, których jest wielokrotnie mniej niż uczestników wypraw.
Nie chcę w ten sposób zaklinać rzeczywistości: wspinanie jest niebezpieczne. Powinniśmy to dobrze rozumieć, żyjąc w kraju, gdzie co roku ginie na drogach średniej wielkości gmina. Ale też alpinizm rządzi się dokładnie tymi samymi prawami, jakie obowiązują w życiu. W świecie wspinaczkowym jest miejsce na euforię, zwątpienie po śmierci, przygnębienie, rezygnację i myślenie o bliskich. Jest też miejsce na wolność, doznanie absolutnie niepowtarzalne. Na jedyny tak wartościowy towar, który – to słowa jednego z amerykańskich wspinaczy – dostajesz legalnie i za darmo.
Nie za darmo!
Za darmo w tym sensie, że nie za pieniądze i z legalnym dostępem dla każdego. Chcę powiedzieć tylko tyle: tak jak nie ma dwóch osobnych hymnów, tak nie ma dwóch światów: jakiegoś wyalienowanego świata szaleńców i egoistów, którzy wyjeżdżają się zabić, zostawiając rodziny, oraz świata szczęśliwych i bezpiecznych mieszczan, którzy to mogą z pozycji fotela ocenić. Jest jeden świat. 
LUDWIK WILCZYŃSKI (ur. 1947 r.) jest taternikiem, himalaistą, przewodnikiem wysokogórskim i instruktorem alpinizmu. W górach wysokich współautor nowych dróg w stylu alpejskim, m.in. na Dhaulagiri w Himalajach (8167), Huandoy Oeste w Andach (6356), Szczyt XXX-lecia w Pamirze (6347).

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI (ur. 1977 r.) jest dziennikarzem „TP”

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2013