Robimy się wkurzeni

Potencjalna zadyma nie jest i nie może być przyczyną zakazu demonstracji. Nielubiani przez władzę lub przez jakąś mniejszą lub większą grupę społeczną też mogą manifestować, nawet jeśli jest ryzyko, że ktoś zechce im przeszkodzić.

29.11.2011

Czyta się kilka minut

W tekście " Wolność ustawek " ("TP" nr 48/11) Bartłomiej Sienkiewicz ubolewa, że ustawodawcy i sędziowie "popsuli państwo", kształtując i interpretując prawo tak, że niemożliwe jest ograniczenie wolności zgromadzeń nawet wtedy, kiedy - zdaniem autora - jest to uzasadnione. Tak się składa, że miałam w tym "psuciu" swój niewielki udział. Kiedy kilka lat temu sądy wysokich instancji orzekały kolejno, że manifestacji zakazać nie wolno, uważałam to za triumf demokratycznego państwa. I nadal tak uważam.

Jestem jedną ze współorganizatorek Marszu Równości w Poznaniu, w listopadzie 2005 r. Razem z kilkunastoma innymi osobami, głównie zresztą kobietami, wymyśliłam i prowadziłam tę "ustawkę". Staliśmy pod Starym Browarem z transparentami i kolorowymi balonikami, a naprzeciw stali kibole wywijający pięściami i wykrzykujący hasła pełne nienawiści. Pomiędzy nami - kordon uzbrojonej policji, która w końcu załadowała nas niezbyt delikatnie do radiowozów i wywiozła parę ulic dalej, gdzie większość z nas pierwszy raz w życiu odwiedziła komisariat.

Na Marsz przyszli nie tylko zwolennicy idei równości wszystkich ludzi bez względu na płeć, orientację seksualną, przynależność etniczną, wyznanie itd., ale również osoby uważające wolność zgromadzeń za ważne prawo obywatelskie. Przypomnę, że Marsz został zakazany przez prezydenta Poznania ze względu na zagrożenie bezpieczeństwa ludzi i mienia; zakaz ten podtrzymał wojewoda wielkopolski. Później okazało się, że bezprawnie - skakaliśmy wtedy z radości, czuliśmy, że wygraliśmy coś ważnego. Przynajmniej ja czułam się kontynuatorką walki o demokrację i wolność - wielkie słowa, które tak naprawdę wypełniły się dla mnie treścią dopiero wtedy, kiedy próbowano je ograniczyć.

To właśnie Marsze i Parady Równości i Tolerancji, organizowane i zakazywane w różnych miastach w latach 2004-2006, zainicjowały debatę toczącą się nie tylko w mediach, ale także w sądach i trybunałach. Wyroki, ogłaszane przez różne organy na różnych szczeblach, były jednoznaczne i rozstrzygały za każdym razem tak samo: potencjalna zadyma nie jest i nie może być przyczyną zakazu demonstracji. Nielubiani przez władzę lub przez jakąś mniejszą lub większą grupę społeczną też mogą manifestować, nawet jeśli jest ryzyko, że ktoś zechce im przeszkodzić; mogą też wybrać sobie formę, czas i miejsce. Wierzę, że taki zapis i interpretacja są najlepsze z możliwych, że stwarzanie dodatkowych warunków dla demonstrantów będzie zawsze furtką do nadużyć ze strony władzy - raczej rzadko przychylnej niezadowolonym.

Nie znam danych statystycznych, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w ciągu ostatnich miesięcy w Europie i w USA ciągle ktoś demonstruje, i to nie zawsze pokojowo, w powietrzu fruwa coraz więcej bruku, płonie coraz więcej opon, wybuchają petardy, sypią się szyby sklepowe. Atmosfera w naszym uporządkowanym świecie wyraźnie się zagęszcza. Widać to również w Polsce i nie chodzi tylko o walki uliczne w Warszawie w Święto Niepodległości. Pierwszy raz od kilku lat na listopadowym Marszu Równości w Poznaniu również było naprawdę gorąco.

Zgadzam się, że "państwo jest popsute", ale dołączam do "chóru oburzonych" krytykujących zmiany w prawie o zgromadzeniach. Bo to wcale nie prawo o zgromadzeniach szwankuje. Czy kibole w 2005 r. w Poznaniu potrzebowali zgłoszonej i legalnej demonstracji, żeby rzucać w nas końskim nawozem i grozić, że wyślą nas "do gazu"? Czy gdyby w 2011 r. zabroniono w Poznaniu demonstracji ONR tuż przez Marszem albo zmieniono jej miejsce czy termin, najagresywniejsi uczestnicy powiedzieliby: "szkoda, trudno" i poszli do domu?

To nie prawo jest winne, to ludzie są coraz bardziej wkurzeni i sfrustrowani. Również chłopaki z wyludniających się dzielnic, z odrapanych kamienic czy blokowisk, którzy rzucają petardą w "pedała" albo "czarnucha", bo w takiego łatwiej trafić niż w system. Jakoś ostatnio ich coraz więcej, są coraz agresywniejsi, a ich hasła brzmią coraz straszniej. Coś złego podnosi łeb.

Demonstrują też inni, z lewej i z prawej, starsi i młodsi, bronią krzyża postawionego na chodniku albo utrzymania etatów w nieopłacalnej branży, żądają jedynie słusznej prawdy albo prawa do wypalenia skręta... Wchodzimy coraz głębiej w kryzys, trzeba będzie zacisnąć pasa, Polskę czeka też publiczna dyskusja o dużych inwestycjach (elektrownia atomowa? gaz łupkowy?), które nie wszystkim będą się podobały. Szykują się zwolnienia, prywatyzacje, restrukturyzacje. W ludziach będzie coraz więcej krzyku, wściekłości, potrzeby wyrażenia poglądów i emocji.

Wkurzeni ludzie nie będą oczywiście szli na Warszawę z balonikami i radosnym śpiewem na ustach, ale czy rzeczywiście najlepszą receptą na wzrastające ciśnienie jest zakręcanie zaworu i zasłanianie barometru? To grozi wybuchem...

Kiedy ludzie obrzucają się kamieniami, nawołują do nienawiści i przemocy, tłuką szyby i podpalają samochody, nie można tego tolerować, niezależnie od tego, czy manifestacja jest legalna i kim są jej organizatorzy. Tyle że rzucanie kamieniami, głoszenie nienawiści i demolowanie miasta to już nie jest demonstracja w takim znaczeniu, jakie nadaje jej polskie prawo. To już zadyma, która nie potrzebuje żadnych zakazów, bo z założenia opiera się na czynach zabronionych, ściganych przez istniejący kodeks.

A obchody "najważniejszego państwowego święta", zakłócone przez krzykaczy z prawa i lewa, ze wschodu i zachodu, przez "zadymy, pożary i wstyd"? No cóż, w czasach, które pamiętam tylko z opowieści, też były w Polsce różne ważne święta. Wtedy nie było mowy, żeby ktoś ośmielił się je zakłócić, trzeba było maszerować i klaskać w takt. Na Ukrainie trwa właśnie krwawa akcja eksterminacji bezpańskich psów, żeby nie psuły największego święta europejskiego futbolu. Podobno za głośno szczekają.

Marta Jermaczek-Sitak (ur. 1982) jest ekolożką.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2011