Rewolucja w szklance wody

Prof. Jan Hartman: Z punktu widzenia dorosłych aspiracje materialne współczesnej młodzieży są horrendalne. Niestety, czym wyższy jest ogólny poziom życia, tym większe oczekiwania, a w konsekwencji większa frustracja. Rozmawiał Michał Olszewski

02.11.2011

Czyta się kilka minut

/ rys. Marek Tomasik /
/ rys. Marek Tomasik /

Michał Olszewski: Kibicuje Pan polskim "oburzonym"? To chyba jeszcze jedna próba stworzenia ruchu lewicowego.

Jan Hartman: Trochę o nich wiem, bo jedną z osób, które animują cały ruch, jest adiunkt mojego zakładu i założyciel warszawskiej szkoły im. Jacka Kuronia, dr Piotr Laskowski.

Znawca anarchizmu.

Tak, świetny znawca anarchizmu, powiedziałbym nawet, że znawca bardzo życzliwy. Liceum, w którym uczy, realizuje radykalny jak na Polskę projekt edukacyjny. Polega on na zmianie modelu edukacyjnego zorganizowanego wokół asymetrycznej relacji uczeń-nauczyciel w taki sposób, że dorośli zaczynają pełnić funkcje edukacyjno-służebne wobec wolnej wspólnoty młodzieżowej. To ewidentne nawiązanie do anarchistycznych programów społecznych.

Chciałem o tym porozmawiać z przedstawicielami "oburzonych". Okazuje się, że to niemożliwe: postanowili komunikować się z mediami za pomocą ustalanych w drodze ogólnej dyskusji komunikatów. W ten sposób chcą uniknąć budowania struktur, liderów, rzecznika prasowego.

"Oburzeni" bardzo szybko natknęli się na podstawowy paradoks społecznych ruchów anarchistycznych. Zasada absolutnego indywidualizmu i amorficzności rzeczywiście wyklucza budowanie jakichkolwiek struktur, przywództwa, konkretnego pozytywnego programu. A jednak ruch społeczny bez struktur nie może istnieć i zmienia się w luźny zbiór indywidualnych aktów ekspresji lub demonstracji. Demokracja wymaga organizacji, zaś absolutna "demokracja bezpośrednia" jest absolutną atomizacją.

Ktoś chce tanich mieszkań, ktoś nienawidzi kredytów, kogoś martwią losy całego świata.

Wyjście młodzieży na ulicę jest formą ćwiczeń z wychowania obywatelskiego. To projekt edukacyjny i pedagogiczny, tym bardziej że stoją za nim nauczyciele. Nie wierzę w spontaniczność, która nie jest zorganizowana.

Niewątpliwą zasługą idealistów, którzy pracują z młodzieżą w liceum im. Kuronia, jest to, że udało im się przełamać bierność młodzieży. Jeśli młody człowiek wychodzi na demonstrację, daje dowód, że chce uczestniczyć w życiu obywatelskim.

Tyle że ten sukces ma swoją cenę. Żeby młodzież chciała się politycznie bawić na ulicy, trzeba pozwolić jej robić to tak, jak sama zechce. No i okazuje się, że ta swobodna manifestacja, zresztą nie tylko polskich "oburzonych", przedstawia nam młodzież jako zbiorowość filisterską i egoistyczną. Nie czują wstydu przed jałowym demonstrowaniem niezadowolenia oraz żądań materialnych, bez żadnych, choćby naiwnych, propozycji reformatorskich, bez żadnego idealizmu, wyrażającego się w deklaracji gotowości do jakichś poświęceń czy starań. Jałowe, naiwne, roszczeniowe i bezideowe.

Dlaczego miałaby się wstydzić? Strajki sprzed 30 lat czy końca lat 80. też miały wyraźny charakter ekonomiczny.

Zgoda, ale towarzyszyła im potrzeba wielkiej reformy politycznej, przygotowanej przez specjalistów, wynegocjowanej i wprowadzonej w życie. W Solidarności od początku jej istnienia roszczenia materialne, zresztą niezbyt daleko idące, łączyły się z idealizmem oraz pewnym szacunkiem dla sił fachowych, a nawet dla władzy. To był protest dorosłych. Tutaj mamy sytuację inną - element idealistyczny wyraża się nie w gotowości do pracy i wyrzeczeń dla upragnionych zmian, lecz w narcystycznym zachwycie nad rzekomą czystością ideałów owego ruchu, w zapatrzeniu w siebie, w rzekomą własną autentyczność i demokratyzm.

To przecież powtórzenie gestu starożytnych Greków, którzy zbierali się na agorze, żeby kolektywnie podejmować decyzje.

Ateny to była instytucjonalna, sprytnie pomyślana demokracja, daleka od plemiennej demokracji wiecowej. To był wzorzec państwowości, przeciwieństwo anarchii. Mimo anarchicznego posmaku uczestnictwo w marszach "oburzonych" uczy młodzież w praktyce, czym jest polityka, na czym polega przejście od prostego manifestowania niezadowolenia przez wielu ludzi do skoordynowanego, twórczego działania społecznego, uregulowanego przez prawa i instytucje. Dlatego jestem przekonany, że jakaś część "oburzonych", nie tylko w Polsce, wejdzie kiedyś do polityki, być może zasilając partie lewicowe. Zostaną radnymi albo działaczami partii, mimo że w tej chwili sobie tego nie wyobrażają. Aktywiści biorą się z aktywizacji. Nie ma co się przejmować, że dziś rozgrywają swoją polityczność pod szyldem antypolityczności. Kiedyś zrozumieją, że to, o co im chodzi, nazywa się właśnie polityką.

Chyba że jednak zwycięży model anarchiczny. Co wtedy?

Demonstracje, które nie żądają od władzy żadnych konkretnych kroków, są dla władzy bezpieczne. Nic jej nie kosztują, w niczym nie przeszkadzają. Niech sobie chodzą. Transparenty "Jesteśmy wkur...", złoszczenie się na cały świat - to nie boli polityków. Dla władzy niebezpieczne są masowe ruchy, które uderzają w jeden punkt, żądając konkretnych przywilejów dla górników, pielęgniarek, obniżenia podatków czy czegokolwiek innego.

"Oburzeni" uderzają w dziesiątki punktów jednocześnie. Jak wytłumaczyć ten wszystkoizm, jednoczesną nienawiść do polityki i chęć uczestnictwa w życiu politycznym, deklarowaną niechęć do ułożonego świata i jednocześnie tęsknotę za państwem socjalnym?

Do młodzieży docierają różne komunikaty. A ponieważ jest chłonna i mało krytyczna, zaczyna w niej grać kakofonia klisz politycznych i społecznych najrozmaitszej proweniencji, od najdzikszych archaizmów po już nawet nie postmodernizm, tylko jego wersję ultra.

Ale rynek idei, wbrew pozorom, jest dobrze uporządkowany. Elity radzą sobie bowiem z porządkowaniem idei całkiem nieźle. Społeczeństwo dobrobytu gra na wielu instrumentach równocześnie, jednak słychać wyraźną "linię melodyczną" rewolucji moralnej. Podam przykład: stawiamy bardzo wysokie wymagania etyczne instytucjom finansowym, do niedawna pozostającym poza oceną. Po raz pierwszy w historii osądziliśmy bankierów, choć nigdy nie byli oni niewinni.

To chyba nic nowego. Już "Kupiec wenecki" uchylił rąbka tajemnicy.

Ale teraz zamiast rąbka mamy snop światła skierowany na instytucje, które przez setki lat akceptowaliśmy. Z jednej strony uważam, że "monstrualizujemy" wpływ banków na obecną sytuację, bo przecież nie one wyłącznie winne są kryzysowi. Z drugiej - to właśnie kolejny dowód na wielki awans etyczny naszej cywilizacji. W ciągu ostatnich stuleci odrzuciliśmy niewolnictwo, przemoc, nierówność urodzenia oraz doceniliśmy wolność i równość. Żądamy gwarancji swobód obywatelskich, od państwa zaś oczekujemy usług, a nie pouczeń. Mimo wszystko naiwny i egoistyczny ruch "oburzonych" wpisuje się w tę wielką liberalną rewolucję moralną.

Powiedział Pan, że ruch "oburzonych" ma charakter filisterski, co z pewnością wielu jego uczestników odbierze jako obelgę. Co w nim filisterskiego?

Filisterskie jest żądanie natychmiastowego dostarczenia protestującym wszystkich atrybutów drobnomieszczańskiego świata: stała praca, mieszkanie itp. Już teraz, natychmiast, musimy mieć to, co mają rodzice.

To filisterstwo czy zwyczajna potrzeba bezpieczeństwa?

Filisterstwo, i to takie bez krygowania się na idealizm. Systemie-szatanie znikaj, a ty sezamie, otwieraj się. I to już! Kiedy młody człowiek wchodzi w dorosłość, przekonuje się na własnej skórze, jak trudne jest dorosłe życie. Każde pokolenie przeżywa ten szok: kończysz szkoły i nagle okazuje się, że trzeba pracować zbyt ciężko za zbyt małe pieniądze. Oczywiście, zdarzają się momenty takie jak lata 70. na Zachodzie czy początek lat 90. w Polsce, kiedy to pokolenie ma ułatwiony start, ale to nie jest normą, lecz wyjątkiem. Normalność polega na tym, że człowiek boryka się z trudnościami przez większą część życia.

Jeszcze niedawno aspiracje wszystkich społeczeństw, nawet zamożnych, zamykały się w dwóch podstawowych marzeniach: mieć co jeść i mieć dach nad głową. Ja należę do pokolenia, które miało bardzo tradycyjne i ciasne marzenia. Mieszkaliśmy z żoną w wynajętym pokoju, większość pieniędzy wydając na żywność. Majaczyło przed nami, że jak dobrze pójdzie, to za kilkanaście lat dostaniemy jakiś "lokal spółdzielczy". Z punktu widzenia dorosłych aspiracje materialne współczesnej młodzieży są wprost horrendalne. Niestety, czym wyższy jest ogólny poziom życia, tym większe oczekiwania, a w konsekwencji większa frustracja. Młody człowiek ma własny pokój, komputer i wyjazdy zagraniczne. Chciałby więc po szkole dostać pracę, która pozwoli mu samodzielnie utrzymać taki właśnie poziom życia. W kapitalizmie jest co konsumować, a czekanie jest bolesne. Gdy w socjalizmie młody człowiek liczył na łóżko w hotelu robotniczym i żurek z wkładką, dostawał, co chciał, i miał to, co inni. Ludzie byli biedni i zadowoleni. Dziś są, wedle ówczesnych miar, okropnie bogaci i "oburzeni". Ja też jestem trochę oburzony. Oburza mnie hasło "Chcemy mieszkań, a nie kredytów!". Ja sam nie mam mieszkania, ale wstyd i poczucie godności nie pozwoliłyby mi żądać od kogokolwiek, aby mieszkanie mi podarował. Bezwstyd nagich roszczeń i pogarda dla instytucji budzą we mnie wstręt. Wychowaliśmy sobie młodzież, która nie szanuje starszych. Sami jesteśmy sobie winni, bo dzieci są takie, jakimi pozwalamy im być. Nie zazdroszczę nauczycielom - również tym, którzy wywiedli swoje oburzone pisklęta na ulicę i pochlipują ze wzruszenia. Ich autorytet jest kruchy. Gdyby któryś zechciał przeciwstawić się dogmatowi, że oto powinno narodzić się pokolenie zabezpieczone socjalnie od młodości aż do śmierci, zostałby zjedzony. Tymczasem prawda jest taka, że sytuacja młodego człowieka, który jest niepewny własnej przyszłości, swoich zarobków, jest sytuacją najnormalniejszą w świecie. Z rzadkimi wyjątkami tak zawsze było i będzie.

Zygmunt Bauman pisał o upadku etosu ciężkiej pracy. Nasi dziadkowie odsuwali konsumpcję ewentualnych zysków ­w daleką przyszłość. My chcemy konsumować już.­

E, tam. Ojcem znoju jest przymus, a nie etos. Brak skrępowania w demonstrowaniu roszczeń jest zjawiskiem ludowym. Mieszczanie wytworzyli etos demonstrowania, w którym istotne są ideały i zgłaszanie gotowości do wyrzeczeń. Nawet jeśli był to idealizm fasadowy, miał sens. Doszliśmy do momentu, w którym mieszczaństwo i jego wartości schodzą na drugi plan. Lud narzuca swoje obyczaje.

Pogubiłem się. Albo lud, albo filistrzy.

W bogatych społeczeństwach lud żyje po mieszczańsku. Obyczaje ma gminne, a aspiracje konsumpcyjne dawnej tzw. klasy średniej. Nawet najbiedniejsza część demonstrującej młodzieży ma nieporównanie lepsze perspektywy niż jej przodkowie. Tu nie toczy się walka o kawałek chleba. Współczesny lud ma wiele do stracenia, dlatego również jego gotowość do działań destrukcyjnych bądź anarchicznych jest ograniczona. Zresztą konsumpcja zabiera mu tak wiele czasu, że na działalność polityczną zostaje go niewiele. "Oburzony" musi jeszcze iść do knajpy, pograć w grę komputerową itp. Dlatego to, co widzimy obecnie, to rewolucja w szklance wody.

Chyba że do pokojowo nastawionych filistrów przystaną ci, którzy do stracenia mają rzeczywiście mało.

W Polsce liczba destrukcyjnie nastawionej młodzieży jest ciągle mniejsza niż w Berlinie czy Londynie. Ale jeśli kiedykolwiek dojdzie do sytuacji takiej jak w Rzymie, mam nadzieję, że nikt nie oskarży "oburzonych" o sprowokowanie zamieszek. Do każdej rewolucji podczepia się hołota. Nie wiem, kiedy to nastąpi, ale musimy zdać sobie sprawę, że miodowy miesiąc polskiej demokracji minął, że do głosu dojdą realne konflikty społeczne i kulturowe, ich areną zaś stanie się ulica.

Dlaczego dotąd jeszcze nie doszło w Polsce do takich zamieszek?

Na razie wszyscy zajęci są jeszcze zdobywaniem mieszkań i samochodów. Jeśli jednak pewien trudny do określenia poziom zamożności zostanie przekroczony, to ci, co zostaną w tyle, nie wytrzymają. Agresja wybucha wtedy, kiedy najniższe klasy społeczne na wyciągnięcie ręki, wszędzie dookoła, widzą dobra dostępne dla większości, lecz nie dla nich. Człowiek z nizin widzi tylko pieniądze i przedmioty. Nie uczestniczy w kulturze, nie czyta. Chce mieć. Kiedy już nie może wytrzymać, rzuca kamieniem w szybę i zabiera.

Potwierdza Pan znaczną część intuicji "oburzonych". Dlaczego w takim razie tak ostro ich Pan krytykuje?

Bo wiem, że same intuicje to za mało. Jeśli chce się zmieniać świat, trzeba się brać do roboty.

Jan Hartman (ur. 1967) - jest filozofem, etykiem, publicystą, kierownikiem Zakładu Filozofii i Bioetyki Collegium Medicum UJ.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2011