Rewers Mrożka

Oto zapiski mężczyzny przedwcześnie dotkniętego andropauzą, rozmiłowanego w samoponiżeniu, dziwaka i mizantropa, który wszelako najbardziej nie lubi samego siebie. Cały Mrożek?

13.02.2012

Czyta się kilka minut

Rysunek Sławomira Mrożka / ryc. Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Rysunek Sławomira Mrożka / ryc. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Pierwszy tom „Dziennika” Sławomira Mrożka zawierający zapiski z lat 1962–1969 okazał się najbardziej kontrowersyjną premierą wydawniczą roku 2010. Reakcje na tę książkę były przecież nad wyraz żywe, pojawiły się oceny skrajne: od przesadnego entuzjazmu do całkowitego odrzucenia; zupełnie tak, jakby krytycy wypowiadający się podówczas na temat dzieła nie mieli do czynienia z tym samym przedmiotem. „Ależ to jest książka!” – zawołał zachwycony Adam Poprawa. „Książka jest pokraczna, w wielu miejscach żenująca i zwyczajnie nudna” – zanotował zdegustowany Andrzej Horubała.

Ponury żart

O szerszych reakcjach czytelników trudno cokolwiek pewnego powiedzieć, choć dźwięczą mi jeszcze w uszach kawiarniane złośliwości i pretensje, jakie formułowano podówczas pod adresem tej książki, a osobliwie Wydawnictwa Literackiego, które rzekomo opublikowało coś, czego nie powinno, czyli „zepsuło” nam Mrożka. Takiej twarzy autora „Tanga” – powiadano – nigdy nie powinniśmy oglądać. Jakiej? Ano brzydszego oblicza – człowieka antypatycznego, histerycznego, neurastenicznego; takim się ponoć objawił, choć mam co do tych niemiłych rozpoznań sporo wątpliwości. W najbardziej eleganckich ujęciach mówiono (nadal jesteśmy w kawiarni) o oporze i lekturowej udręce, o tym, że tego nie da się czytać, ale jednocześnie trudno się oderwać, że działa tutaj jakiś dziwny, paradoksalny magnetyzm.

A zatem sukces! Bo książka, o którą można się dziś pokłócić, a niechby tylko plotkować na jej temat, to książka zwycięska, unikatowa, niezwykła. Pokażcie mi inne dzieło wydane w ostatnich latach, wobec którego trzeba było (przymus towarzyski) zająć stanowisko, być po lekturze, ewentualnie w trakcie czytania. Niczego nie zmyślam – tak to zapamiętałem.

Bodaj najczęściej formułowano podejrzenie, że ów „Dziennik” to jeszcze jeden żart Mrożka, i to żart raczej ponury. Oto przewrotny pisarz postanowił zakpić sobie z czytelniczych oczekiwań, oczywiście wygórowanych, podsycanych dodatkowo przez wydawcę („Najbardziej oczekiwane wydarzenie literackie roku” – tak brzmiało hasło reklamowe). Koncept to efektowny, ale nieprawdziwy. Po ogłoszeniu pierwszego tomu nie było to całkiem jasne, wraz z pojawieniem się tomu drugiego stało się chyba oczywiste – Mrożek wyznaczył nam zadanie. Albo inaczej: podarował nam dzieło- -zadanie, czyli zapiski z własnego życia, które nie mieszczą się w miarach i porządkach tradycyjnej diarystyki i w związku z tym niepodobna odnieść się do nich konsumpcyjnie, pożywić się nimi, tak jak zwykliśmy to czynić. Do tej kluczowej, jak mniemam, kwestii przyjdzie jeszcze powrócić.

W dniach premiery pierwszego tomu „Dziennika” Mrożka zachęcałem w tym miejscu („TP” nr 39/2010), żeby pisma prywatne tego autora traktować jako wielowątkową całość. Takie nastawienie bowiem likwiduje bezmiar pretensji o to, czego notacje dziennikowe nie zawierają, a nie zawierają dlatego, że pewne treści zostały zdeponowane w innych miejscach. Miałem na myśli przede wszystkim trzy zbiory korespondencji Sławomira Mrożka, kolekcje listów do i od Jana Błońskiego (2004), Wojciecha Skalmowskiego (2007) i Adama Tarna (2009). W ubiegłym roku zestaw ten został wydatnie poszerzony (zbiory listów wymienianych z Erwinem Axerem i Stanisławem Lemem). Nie chcę powtarzać argumentacji, ale chyba muszę: jeżeli ktoś powiada, najzupełniej słusznie zresztą, że w „Dzienniku” nie znajdziemy informacji o sprawach zawodowych i socjalnym położeniu pisarza, o jego interesach wydawniczych, inscenizacyjnych, przekładowych itp., to powinien zapoznać się z listami pisanymi do Tarna i Axera, a jeśli zauważa, że „Dziennik” nie zawiera komentarzy do krajowego i światowego życia artystycznego, trzeba polecić uwadze malkontenta listy pisane do Błońskiego i Lema. Komu zaś brakuje pogłębionej refleksji o nieledwie filozoficznym zacięciu – niechaj sięgnie do wymiany myśli ze Skalmowskim. Rzec by można: każdemu wedle potrzeb. W pismach prywatnych Mrożka mamy wszystko – i przyczynki do historii inteligencji polskiej, i autoanalizy twórczości, i dokumentację światowego sukcesu, nie mówiąc o treściach autobiograficznych („Baltazar”, w mniejszym stopniu „Uwagi osobiste” oraz „Dziennik powrotu”).

Dzienniczek obłudy

Z pewnością nie jest tak, że w drugim tomie dziennika (zapiski z lat 1970–1979) Sławomir Mrożek „się rozkręcił”, w domyśle: w pożądanym kierunku. Dajmy na to „sprawa polska” zupełnie tu nie istnieje, choć oczywiście z 820 stron tekstu można by wydobyć pięć, sześć stroniczek zawierających myśli o ojczyźnie. „W Polsce znowu jakieś nieszczęście” – to krótkie zdanie jest całym komentarzem autora „Tanga” do tragicznych zajść na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. Bez mała sensacyjnie przedstawia się zapis dotyczący pierwszej, po 15 latach przebywania na emigracji, wizyty w Polsce: „I nic. I wszystko? I wszystko, czyli nic, czy też po prostu nic? (...) Z Polską nic szczególnego, między nią a mną, nie zaszło. Przybyłem, popatrzyłem, wróciłem” (notacja z 29 VI 1978).

Gdzieś na początku diarysta zauważa: „Powtarzam się, ale mnie już nie chodzi o to, żeby coś nowego powiedzieć. Może nawet nigdy nie jest dosyć powtarzania”. Spostrzeżenie to idealnie pasuje właśnie do tematu polskiego – Mrożek powtarza krytyczne uwagi, jakie znamy z pierwszego tomu jego „Dziennika”. Na przykład po obejrzeniu filmu „Życie rodzinne” Krzysztofa Zanussiego ponownie oznajmia, że odkrył istotę polskości, czyli udawanie. „Stąd Polacy tak podatni są na tandetę. Można nas zwabić każdą manierą. (...) Kto nie udawał w Polsce? Chłopi i Żydzi. Żydów już nie ma, a chłopi, gdy tylko przestają być chłopami, nabierają pańskich manier. To znaczy zaczynają udawać” (4 IV 1974).

Trudno tutaj o precyzyjne pomiary, ale na pierwszy rzut oka widać, że w kolejnej odsłonie Mrożkowego „Dziennika” spraw politycznych, obywatelskich, publicznych czy rozrachunkowych jeszcze mniej niż w pierwszym tomie. To samo można powiedzieć o wątkach artystycznych – uwag dotyczących pracy literackiej w zasadzie tu nie ma.

Znikło (prawie znikło) coś jeszcze, ale akurat tę redukcję przyjmuję z wdzięcznością. Nie ma już – poza nielicznymi stronami – obszernych wypisów z dzieł literackich i filozoficznych wraz z komentarzami Mrożka, a więc materiału słownego, który przesądzał poprzednio o intelektualnym wymiarze przedsięwzięcia. Bo też wcześniej pisarz dawał do zrozumienia, że dzień i noc dyskutuje z potężnymi umysłami (Sartre, Nietzsche, Jung, Fromm, Brzozowski), namiętnie i wnikliwie czyta Prousta i Kafkę. Owszem – był niepoprawnie skoncentrowany na sobie, ostentacyjnie narcystyczny, ale mimo wszystko chodziło o „ja” intelektualisty, o gigantyczną pracę nad sobą. Był więc to egotyzm – jeśli wolno tak powiedzieć – w szlachetniejszej odmianie. Wspominam o tym, ponieważ chcę sformułować ten oto wniosek, że o ile tom pierwszy komentowanego tu dzieła można – od biedy, do pewnego stopnia – nazwać dziennikiem intelektualnym, o tyle o drugim tomie powiedzieć tego nie sposób. Czy to oznacza, że w najnowszej publikacji należy rozpoznać dziennik intymny?

Odpowiedź nie jest prosta, między innymi dlatego, że dziwny jest status tego tekstu. Przypomnijmy, że w pierwszym tomie autor przedstawił ideę wymarzonego dziennika – notacji pisanych wyłącznie dla siebie. Co więcej – poinformował, że taki właśnie diariusz, prowadzony od września 1948 r., zniszczył w październiku 1959 r.; to tam miał być ekshibicjonistycznie usposobiony. Nowy projekt, podjęty trzy lata później, ma już zupełnie inny charakter („dzienniczek obłudy, grzeczny, kłamliwy dzienniczek człowieka dorosłego”). „Tekst szczerości” jest niemożliwy – Mrożek mówi o tym wprost. Jednocześnie cały czas – mam na myśli tom drugi – powtarza, iż pisanie dziennika to forma autoterapii, rozmowa z samym sobą, sprawdzony i obok alkoholu jedynie skuteczny lek na permanentną depresję. W kilku miejscach zaznacza różnicę między własnym przedsięwzięciem a arcydziełem Gombrowicza. U tego ostatniego – tłumaczy – był świat, jakiś zewnętrzny horyzont, nie mówiąc o czytelniku, do którego Gombrowicz się zwracał, wciągał do gry. Tutaj – dopowiada – jestem tylko ja. Innymi słowy, centralnym tematem Mrożka jest Mrożek, i to Mrożek w najmniej interesującym wydaniu. Eufemistycznie można by ten aspekt nazwać egzystencjalnym, ale idzie o doświadczenie egzystencjalne, które lokuje się na antypodach wzniosłości. Mówiąc zupełnie wprost – to zapiski mężczyzny przedwcześnie dotkniętego andropauzą, rozmiłowanego w samoponiżeniu, dziwaka i mizantropa, który wszelako najbardziej nie lubi samego siebie. Ileż tu takich wyznań jak to: „Uprawiam efekciarstwo na własny użytek, kokietuję samego siebie (...) Ruszam moimi obskubanymi skrzydełkami, siedząc w fotelu. Jeszcze jedna mina do lustra. Mówię coś (myślę) bez składu, niechlujnie, bełkoczę. Czekam na natchnienie, objawienie, skarżę się” (4 VIII 1971).

Nieznośne Ja

Jak to więc jest – „Dziennik” Mrożka projektuje czytelnika, uwzględnia czyjś odbiór, czy nie? Wydaje mi się, że obie odpowiedzi są prawdziwe, zwłaszcza w odniesieniu do tomu drugiego. Rzecz z jednej strony wygląda bowiem tak, jakby została pisarzowi wykradziona lub przekazana przez jego psychoterapeutę, który złamał tajemnicę zawodową, z drugiej jednak strony nie brakuje dowodów na to, że autor doskonale kontroluje to przedsięwzięcie, nie mówiąc o tym, iż motywację, jaką onegdaj nam „sprzedał” (publikacja dla pieniędzy), między bajki można włożyć.

Przede wszystkim Mrożek nie mówi nam wszystkiego. Nie w potocznym rozumieniu, że oszczędza nam szczegółów, o sprawach intymnych mówi omownie, coś wstydliwego przemilcza, że kiedy na przykład opowiada o swoich relacjach z kobietami (sporo na ten temat), raczej psychologizuje niż erotyzuje. Chodzi o zamierzoną tendencyjność. Łatwo ją odkryć, kiedy prześledzi się kalendarium życia i twórczości (lata 1970– –1979) dołączone na końcu książki. Przecież to była świetna dekada – mnóstwo premier na całym świecie (m.in. triumfalny pochód „Emigrantów”), liczne przekłady, atrakcyjne podróże po trzech kontynentach, zaproszenia na prestiżowe festiwale, nagrody, dobra obecność w kraju (stała współpraca z „Dialogiem”). Tego w „Dzienniku” nie ma, pominąwszy wzmianki o zakupie dobrego samochodu i wynajęciu równie dobrego mieszkania (w Paryżu, rzecz jasna). Istnieje ponadto pewien dowód filologiczny, wskazujący na to, że ani jedno zdanie nie zostało tutaj spuszczone ze smyczy. Otóż Mrożek wielokrotnie notuje, iż pewne fragmenty napisał w stanie upojenia alkoholowego, sugerując tym samym, że tu i ówdzie go poniosło. Rzecz w tym, że te rzekomo „żywiołowe” fragmenty niczym się nie różnią – pod względem retorycznym – od pozostałych zapisów. Właściwie nie wiadomo, dlaczego diarysta ciągle notuje, że pije albo właśnie jest pijany, podaje nazwy trunków oraz skalę spożycia, skoro alkoholizowanie się, a właściwie jego skutki nie są tekstowo poświadczone.

Zmierzam do tego, że lektura drugiego tomu „Dziennika” jako świadectwa zmagań (z sobą, ciągłą depresją, demonami) wydaje mi się wielce problematyczna. Nie znaczy to oczywiście, że nie można czytać tego dzieła w tym trybie lub wedle innej sprawdzonej metodyki lektury. W moim odczuciu sprawa jest jednak poważniejsza. I tu musi powrócić bodaj najważniejsza postać, przywoływana z równą intensywnością tak w pierwszym, jak i drugim tomie zapisków Mrożka – Gom- browicz. Powiedzieć, że dokonania pisarskie autora „Kosmosu” są tutaj nieodmiennie stałym punktem odniesienia, to powiedzieć za mało. Nie mam na to dobrego dowodu, ale podejrzewam, że jeśliby nie istniał „Dziennik” Gombrowicza, nie byłoby też „Dziennika” Mrożka. Nie chodzi o naśladownictwo czy rywalizację, idzie o pewien eksperyment, choć nie jest to najszczęśliwsze słowo.

Ujmując rzecz hasłowo: czy jest możliwa modyfikacja Gombrowiczowskiego manifestu, który po przekształceniu wyglądałby tak: poniedziałek: nieznośne Ja, wtorek: koszmarne Ja, środa: jeszcze gorsze Ja? Tak właśnie rozumiem zadanie, jakie wyznaczył nam Mrożek, i to nie w momencie, w którym pisał swój „Dziennik” (tu: lata 70. ubiegłego wieku), lecz w chwili, kiedy podjął decyzję, iż rzecz zostanie przekazana do druku.

W tym kontekście rzecz Mrożka wydaje mi się najciekawsza. Zobaczyć jego „Dziennik” jako osobliwe dopełnienie i zarazem radykalne zerwanie z najważniejszym polskim dziennikiem XX wieku, polubić czy, skromniej, oswoić „ja” diaryczne, które tak bardzo nie chce być lubiane, czytać wbrew najprostszym odruchom i emocjom (odrzucenie, zażenowanie, konfuzja) – to prawdziwe wyzwanie lekturowe. Bynajmniej nie szkicuję tu projektu lektury perwersyjnej bądź paranoicznej, wskazuję na szansę, jaką dał nam Sławomir Mrożek, najpewniej ostatni nasz pisarz, który przymusił publiczność do czytania wyłącznie na jego warunkach.  

Sławomir Mrożek, „Dziennik, tom 2, 1970–1979”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2012