Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ustawa ta, zaprezentowana po raz pierwszy jesienią, po wprowadzeniu wielu poprawek wydawała się długo tkwić w zawieszeniu, bo w samym obozie władzy poparcie dla zmian w szkolnictwie wyższym nie było jednoznaczne – np. z powodu zapisów niosących potencjalnie prestiżowe straty dla uczelni w miastach średnich wielkości, co zawsze budzi opór lokalnych baronów partyjnych. A także z uwagi na chwiejną pozycję samego Gowina w niedemokratycznym układzie na szczytach „dobrej zmiany” – skuteczne wprowadzenie reformy byłoby wzmocnieniem jego pozycji politycznej. Ostatnio sprawa nabrała tempa, po uzyskaniu – co jest w dzisiejszej Polsce najważniejszą sankcją – „błogosławieństwa” prezesa, i do drugiego czytania sejmowego może dojść nawet w tym tygodniu, by nowe zapisy obowiązywały od przyszłego roku akademickiego.
W tym sensie późny termin wszczęcia protestów – niezbyt korzystny, bo w czerwcu trudno sobie wyobrazić prawdziwy „bunt na uniwersytetach” – można rozpatrywać w kategoriach manewru dającego przeciwnikom Gowina w PiS argumenty, by na ostatniej legislacyjnej prostej odkręcić sprawę.
Warto ten kontekst mieć na uwadze, tak samo jak fakt, iż przynajmniej wedle marnych polskich standardów ostatnich lat ustawa była dość szeroko konsultowana, w czym brały udział także środowiska organizujące obecny protest. Ich głos nie został wystarczająco wysłuchany, ale i tak w stosunku do pierwotnego kształtu zapisy np. o ocenie jakościowej (z idącym za tym uprzywilejowaniem kilku czołowych uczelni) zostały osłabione. Obecna wersja ustawy jest więc owocem kompromisu, a nie dyktatu wicepremiera, jak próbują nas przekonać protestujący.
W punkcie dotyczącym np. zagrożenia dla autonomii akademii (przez wciągnięcie do procedury wyboru rektora rady złożonej z postaci życia publicznego i gospodarczego spoza uczelni) protestujący zapominają, iż nowa ustawa daje istotnie lepsze umocowanie w tym procesie samorządowi studenckiemu. Jeśli jest on organizacją fasadową i organizatorzy protestów nie czują się przezeń reprezentowani, to mogą mieć pretensje do siebie, nie do ministra. Być może taki będzie pożytek z obecnej akcji, że skonsoliduje ona środowiska tak, by na jesieni przejęły nad samorządem kontrolę, z drugiej zaś strony wskaże rektorom (którzy mają dostać rzekomo „dyktatorską” władzę), iż mają podmiotowych partnerów.
Z większością sformułowanych ogólnikowo postulatów jest podobnie: wskazują na możliwe zagrożenia, ale pomijają fakt, że proponowane zmiany są całkiem sensowną odpowiedzią na dysfunkcje i bolączki obecnego systemu.
Tak naprawdę jedyne żądanie niebudzące kontrowersji dotyczy zwiększenia nakładów na naukę i badania (obecnie żałosne 0,45 proc. PKB). W warunkach finansowej mizerii nawet sensowne propozycje Gowina będą trafiać w próżnię albo tworzyć nowe fikcje, podobnie zresztą jak wiele patologii, których mimowolnie bronią protestujący, bierze się z biedy, a nie ze złej woli. ©℗