Rasa i klasa

Dostajemy film przyjemny, pojednawczy, bezpieczny, kojący pięknem muzyki. Ale mimo to oddający całą grozę i poniżenie w Ameryce podzielonej na rasy.

04.02.2019

Czyta się kilka minut

Viggo Mortensen jako Tony Vallelonga i Mahershala Ali jako Don Shirley w filmie „Green Book”. / MATERIAŁY DYSTRYBUTORA
Viggo Mortensen jako Tony Vallelonga i Mahershala Ali jako Don Shirley w filmie „Green Book”. / MATERIAŁY DYSTRYBUTORA

Uczyć bawiąc – amerykańskie kino głównego nurtu coraz chętniej hołduje tej oświeceniowej zasadzie. Jeśli chodzi o wątek walki z dyskryminacją rasową, wystarczy spojrzeć na filmy nominowane w tym roku do głównego Oscara. Jest wśród nich superprodukcja studia Marvel „Czarna Pantera”, która komiksową mitologię z czarnymi herosami w rolach głównych zamieniła w postkolonialny manifest. Jest komedia sensacyjna Spike’a Lee „Czarne bractwo. BlacKkKlansman”, w której afroamerykański policjant do spółki z żydowskim kolegą pokonują i kompromitują współczesny Ku Klux Klan. Wreszcie, tym razem z innym kolorem w tytule, ale za to z równym zaangażowaniem w sprawę, pojawia się na tej liście „Green Book”. Sarkaniom na wyrachowaną poprawność polityczną niechaj da odpór jeden fakt: każdy z tych jakże różnych gatunkowo tytułów to rozrywka wysokiej próby.

Tytułowa „The Negro Motorist Green Book” zaczęła ukazywać się w 1936 r. jako przewodnik dla afroamerykańskich kierowców. Informowała, w których hotelach, restauracjach czy warsztatach samochodowych mogą zostać obsłużeni. Do pozostałych lokali nie mieli wstępu. W 1962 r., kiedy toczy się akcja filmu Petera Farrelly’ego, takie przewodniki ciągle jeszcze obowiązywały w USA. Jeden z nich ma pod ręką czarnoskóry pianista Don Shirley, wyruszając na tournée po tzw. Głębokim Południu. Towarzyszy mu Tony „Wara” Vallelonga – biały szofer i ochroniarz w jednej osobie. Oparte na faktach przestawienie zwyczajowych ról staje się motorem odtworzonej w filmie „Green Book” niecodziennej podróży. Będzie też głównym paliwem wypełniającego ją humoru. Bo czy w czasach obowiązywania praw Jima Crowa mogło być coś bardziej absurdalnego niż przyjaźń między nieokrzesanym „białasem” z Bronxu i wyrafinowanym afroamerykańskim artystą?

Farrelly, znany dotychczas z popularnych komedii w rodzaju „Głupi i głupszy” czy „Sposób na blondynkę”, realizowanych z bratem Bobbym, tym razem szuka złotego środka, który zadowoliłby i amatorów panierowanych skrzydełek KFC, i bardziej wymagających smakoszy. To właśnie w dużej mierze na różnicy kulinarnych upodobań zbudowana została przepaść kulturowa dzieląca ­Tony’ego i Dona. Doskonale oddaje ją także fizyczność samych aktorów: odmieniony nie do poznania Viggo Mortensen w roli krewkiego, pełnego uprzedzeń obżartucha staje naprzeciwko posągowego Mahershali Alego, który niezależnie od tego, czy gra opiekuna z miejskiej dżungli w ­„Moonlight”, czy nawiedzanego przez duchy przeszłości policjanta z trzeciego sezonu „Detektywa”, wygląda niczym uosobienie „czarnej dumy”. Tak też prezentuje się w „Green Book”, gdy jego bohater Don Shirley, goszczony na salonach i posiadający trzy doktoraty wirtuoz fortepianu, doznaje szeregu upokorzeń wynikających z rasowej przynależności. Jak przystało na kino drogi, kolejne przystanki i kolejne wspólne doświadczenia będą zmieniać zarówno samych bohaterów, jak i łączącą ich relację. Żeby jednak bardziej skomplikować to spotkanie białego poczciwca, który leczy się z rasistowskich stereotypów, i czarnego muzyka jeżdżącego z misją ich przełamywania po najbardziej konserwatywnych rejonach kraju, Farrelly obu z nich wyposaża w podobną cechę. Jest nią poczucie wyższości.


Czytaj także: Jazz pro forma - Jan Błaszczak o Donie Shirleyu


Napięcie między rasą a klasą dodaje ostrzejszego smaku filmowi, budowanemu przecież w dużej mierze na komicznych stereotypach – weźmy choćby sposób portretowania środowiska Italian Americans, z którego wywodził się autentyczny Tony „Wara” (jego syn, aktor Nick Vollelonga, był współscenarzystą filmu). Okazuje się, że plebejski wykidajło, który nie potrafi poprawnie się wysłowić i wyrzuca do kosza szklanki, z których wcześniej pili czarni robotnicy, może irytować tak samo jak snobistyczny muzyk grający Chopina na stainwayu i gardzący muzyką popularną uprawianą przez innych Afroamerykanów. Największą siłą „Green Book” jest przełamywanie tej dwustronnej wyższości. Dlatego kierowca i pasażer muszą czasem zamienić się miejscami.

Można zarzucać Farrelly’emu, że jego film zanadto ociepla i de facto infantylizuje systemowy problem. „Zgadnij, kto przyjdzie dziś na wigilię?” – chciałoby się zapytać retorycznie, mając w pamięci inny film amerykański o rasowych uprzedzeniach oraz świąteczny finał „Green Book”. Aż świerzbi ręka, by napisać okrągłe zdanie, że obaj bohaterowie podczas tych ośmiu tygodni wspólnej jazdy po Stanach czegoś się od siebie nawzajem nauczyli. W sukurs przychodzą starsze filmy o równie pozytywnym wybrzmieniu, np. „Wożąc panią Daisy” (1989) Bruce’a Beresforda.

U Farrelly’ego rzecz ma się nieco inaczej, bo potrafi on wyważyć proporcje między poprawiającą samopoczucie komedią i filmem rozrachunkowym, w tym również na poziomie indywidualnym. Warto przywołać scenę, w której bohaterowie mijają przydrożną plantację, a wzrok Dona, rozpartego na tylnym siedzeniu błękitnej limuzyny, spotyka się ze wzrokiem pracujących tam czarnych. Jego wyniosła samotność, brak przynależności zarówno do „czarnego”, jak i „białego” świata, tudzież sekretne fakty, które dopiero odsłonią się przed nami, przydają tej postaci tragicznego rysu. Z każdą kolejną sceną bohater Alego przestaje być egzemplifikacją społeczno-politycznej kwestii, czyli walki z rasową segregacją. Pozwala zobaczyć w sobie kogoś, kto w jakiś sposób zdradził swoją rasę, nie zmieniając koloru skóry.


Czytaj także: Jakub Majmurek: Kolor Ameryki


Dostajemy więc film przyjemny, pojednawczy, bezpieczny, w dodatku kojący pięknem muzyki, a mimo to oddający całą grozę i poniżenie, jakie mogły towarzyszyć Shirleyowi podczas trasy koncertowej po Luizjanie czy Kentucky. Czy mówi on całą prawdę o jego przyjaźni z Tonym? Czy obraz Południa nie jest tu zbyt demoniczny? Czy Don rzeczywiście miał prywatną linię z prokuratorem generalnym Robertem Kennedym? Takie pytania stawialibyśmy sobie w przypadku poważnego filmu biograficznego czy historycznego, a „Green Book” takich aspiracji nie ma. Chwilami tendencyjny, chwilami zaskakujący i zapewne skrojony trochę pod Oscary opatrzone hasztagiem „nie tak białe”, swoją lekkością uwodzi, ale też trochę zwodzi. W melancholijnym spojrzeniu Mahershali Alego odbija się przecież nie tylko jakieś wstydliwe wczoraj. ©

GREEN BOOK – reż. Peter Farrelly. Prod. USA 2018. Dystryb. M2 Films. W kinach od 8 lutego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2019