Raj: Nieudany transfer do Rwandy (PL)

Lukas Bärfuss: W latach 80. śniliśmy sen o powszechnym dobrobycie, przekonani, że historia osiągnęła szczytowy punkt. W Szwajcarii ktoś wpadł na pomysł, by podzielić się wiedzą na temat doskonałej organizacji społeczeństwa z innymi. Afryka, Rwanda miała być ostatnim stadium rozwoju europejskiego projektu. Nikt nie przypuszczał, że koniec będzie tak dramatyczny. Rozmawiał Grzegorz Jankowicz

30.08.2011

Czyta się kilka minut

Grzegorz Jankowicz: Jak to jest: mieszkać w kraju, który uchodzi za ostatnią rajską wyspę w Europie pogrążonej w ekonomicznym i politycznym kryzysie?

Lukas Bärfuss: Życie w raju stwarza mnóstwo problemów. Jednym z nich jest wartość naszej waluty - frank niemal zrównał się z euro, co w niedalekiej przyszłości wywoła spore zamieszanie w sektorze zatrudnienia. Dziś

(9 września) euro można kupić za 1,04 franka, podczas gdy jeszcze dwa lata temu płaciliśmy za euro 1,6 franka. Straciliśmy bez mała dwie trzecie wartości eksportowej naszych towarów. A trzeba pamiętać, że szwajcarska gospodarka jest uzależniona właśnie od eksportu. Co drugi zarabiany przez nas frank pochodzi z zagranicy. Wciąż latamy wysoko, ale to oznacza, że możemy boleśnie upaść. Coraz silniejszy jest społeczny lęk, którego źródłem jest poczucie, że sprawy zmierzają w złym kierunku. W samym Zurychu mamy poważny problem z sektorem bankowym. Prawie 50 proc. miejskich przychodów podatkowych generowanych jest przez instytucje zajmujące się finansami. Kryzys bankowy doprowadziłby do natychmiastowego spadku przychodów miasta.

To zaledwie wierzchołek góry lodowej - problemów jest znacznie więcej. Ludzie w Szwajcarii i w innych krajach europejskich mają poczucie, że kryzys zbliża się do nich wielkimi krokami.

Które z tych problemów mają źródło wewnętrzne, a które przychodzą z zewnątrz?

Wydaje mi się, że nie da się już dziś utrzymać tego rozróżnienia. Szwajcaria znajduje się w samym centrum świata. Nie należymy do Unii Europejskiej, niemniej w sferze ekonomicznej i politycznej zachowujemy się tak, jakbyśmy byli jednym z państw członkowskich. Według niektórych ekspertów Szwajcaria jest czymś w rodzaju miniaturowej UE. Widać to szczególnie wyraźnie na płaszczyźnie politycznej - zaakceptowaliśmy wiele praw, które zostały ustanowione przez Unię. Zmusza nas do tego geopolityka. Nie jesteśmy samotną wyspą. Musimy robić interesy z państwami ościennymi.

Mówiąc bez ogródek: jesteśmy częścią wspólnoty europejskiej, nie mając prawa głosu w decydujących dla jej losu kwestiach. Zajmujemy miejsce gdzieś pomiędzy, walcząc z wieloma problemami, które dotyczą całej Europy. Chodzi mi o sprawy instytucjonalne, o kryzys demokracji, który w chwili obecnej jest w naszym kraju silnie odczuwany. Mamy ogromny problem z prawami obywatelskimi, które zamiast zagwarantować poszczególnym członkom społeczeństwa swobodę działania, w dużym stopniu tę swobodę ograniczają.

Dobrym przykładem może być referendum w sprawie budowy minaretu, które odbyło się 18 miesięcy temu. Rząd zadał w nim pytanie, czy budowa minaretu powinna zostać zakazana. Wynik był zaskakujący.

58 proc. przeciwko budowie, 42 proc. za, czyli spora dysproporcja, która w Szwajcarii jest raczej niespotykana. Zwykle stosunek głosów jest niemal równy: pół na pół.

58 proc. obywateli głosujących przeciwko budowie minaretu to bardzo dużo.

Wynik referendum stoi w sprzeczności z konstytucją szwajcarską, która każdemu obywatelowi zapewnia swobodę religijną.

Otóż to. Nasza bezpośrednia demokracja bywa źródłem poważnych kłopotów. 100 tys. osób za pośrednictwem referendum może żądać wprowadzenia dowolnej regulacji prawnej. Gdyby uzyskali większość, mogliby np. zadekretować powszechny obowiązek noszenia różowych szortów w każdy wtorek. Takie prawo byłoby w pełni legalne, stojąc zarazem w sprzeczności z zapisami konstytucji. Nie mamy sądu najwyższego ani żadnej innej instancji, która mogłaby zablokować wprowadzenie takich reguł. Wola ludzi staje się prawem.

W chwili obecnej poważne problemy stwarza również ostra polaryzacja sceny politycznej, co można zaobserwować również w innych państwach europejskich. Jedną z przyczyn licznych sukcesów Szwajcarii była umiejętność wypracowywania kompromisu w każdej niemal sprawie. Dziś okazuje się to bardzo trudne.

Europa ma poczucie, że kryzys i załamanie są coraz bliżej. David, główny bohater Pańskiej powieści "Sto dni", ma wrażenie, że problemów jest zbyt mało. Jest typowym Europejczykiem, który chce się skonfrontować z prawdziwym życiem. Wybiera Afrykę, a mówiąc precyzyjnie: Rwandę. Dlaczego? Dlaczego postanawia opuścić raj (mowa o czasach, w których Szwajcaria pod wieloma względami była rajską krainą)?

Generacja Davida, do której i ja należę, dorastała w szczególnych warunkach. W latach 80. z jednej strony wszystko funkcjonowało jak należy, z drugiej jednak wszystko było zamrożone. Słupki ekonomiczne pokazywały ciągłą tendencję wzrostową. Wydawało się, że utrzymamy się

na tej wznoszącej fali. Istniał także rodzaj kontraktu społecznego (podobnie było w innych krajach zachodnich), który gwarantował, że sumienna nauka i ciężka praca pozwolą każdemu osiągnąć dobrobyt. Każdy obywatel mógł się swobodnie rozwijać i bogacić, ale tylko do pułapu, na który wspięli się wcześniej jego rodzice. Jeśli urodził się w rodzinie lekarzy, czekała na niego posada lekarza. Jeśli natomiast urodził się jako syn hydraulika, musiał pogodzić się z faktem, że po szkole przejmie pałeczkę od swego ojca. Zajmowana przez poszczególnych obywateli pozycja społeczna była niejako odgórnie ustalona.

Ta perspektywa była źródłem ogromnych frustracji wśród młodych ludzi - czuli, że nie mogą niczego zrobić lub zmienić. Projekt budowy szwajcarskiego państwa został zakończony. Ursula Koch, która w tamtym czasie piastowała funkcję radnej, powiedziała, że budowa Zurychu dobiegła końca - miasto było gotowe, zarówno pod względem architektonicznym, jak i społeczno-politycznym. Osiągnęliśmy ostatnie stadium historii zachodniej Europy.

Sen z powiek spędzał Szwajcarom jedynie komunizm...

Chodziło o strach przed kolejnym światowym konfliktem zbrojnym, który - jak przypuszczano - zakończyłby się totalną katastrofą. Istniały dwie opcje: albo raj, albo apokalipsa. Moja generacja nie miała swojego miejsca. Nie mogliśmy niczego zbudować - ani własnych idei, ani nowego społeczeństwa. Zaciągnięcie się do organizacji pomocy społecznej i wyjazd za granicę wydawały się jedyną szansą na zrobienie czegoś na własną rękę. W Szwajcarii takiej możliwości nie było.

Szwajcarskie organizacje międzynarodowej pomocy humanitarnej mają długą tradycję.

Wszystko zaczęło się dwieście lat temu od Misji Bazylejskiej, ewangelickiej organizacji pomocowej z Bazylei. Jej członkowie pojechali do Afryki, by naprawdę pomagać ludziom. Krzewienie religii było - jak sądzę - mniej istotne niż projekt budowy struktury społecznej. Jestem pewien, że wśród misjonarzy nie było cyników. Chodziło im przede wszystkim o dzielenie się doświadczeniem z mieszkańcami Afryki, o przekazanie im rozmaitych dóbr, o zaszczepienie idei solidarności i wszelkich wartości wyznawanych przez misjonarzy.

Pomysł ten powrócił w latach 80. Cała Europa Zachodnia była podówczas pogrążona w śnie o powszechnym dobrobycie. Wydawało się, że historia osiągnęła szczytowy punkt, w którym ewolucja gospodarcza, społeczna i polityczna znajduje ostateczne spełnienie. A jednak odczuwaliśmy niepokojący niedosyt. W Szwajcarii ktoś wpadł na pomysł, by podzielić się wiedzą na temat doskonałej organizacji społeczeństwa z tymi, którzy - jak nam się wydawało - potrzebują pomocy. Afryka, Rwanda miała być ostatnim stadium rozwoju europejskiego projektu. Nikt nie przypuszczał, że koniec będzie tak dramatyczny.

Tytus Liwiusz mówił, że wielki kraj nie może zbyt długo pozostawać w stanie bezczynności. Musi znaleźć wroga lub gdzie indziej kontynuować swój projekt społeczny. Podkreślił jednak, że do jego realizacji potrzebna jest dojrzała świadomość polityczna. Jaki był poziom tej świadomości w Szwajcarii lat 80.?

Aspekt polityczny został wówczas całkowicie pominięty, co było koszmarnym błędem. Weźmy przykład z ostatnich dni. Niedawno usłyszałem w programie radiowym Echo der Zeit (który jest bardzo popularnym programem informacyjnym w Szwajcarii; można go porównać do BBC News), że jednym z najdotkliwszych problemów w Somalii jest gigantyczna korupcja. 20 lub nawet 30 proc. wydatków rządu idzie na pokrycie transakcji korupcyjnych. Pieniądze, które mają pomóc głodującym ludziom, trafiają do kieszeni rebeliantów. W ten sposób rząd utrzymuje względny porządek.

Jak zatem można twierdzić, że w przypadku akcji humanitarnych aspekt polityczny nie jest istotny? Głodujący człowiek to głodujący człowiek i nie ma znaczenia, jakie ma poglądy polityczne. Niemniej jednak, żeby dotrzeć z pomocą do głodującego człowieka, trzeba się mocno zaangażować w politykę. Idei niesienia pomocy musi towarzyszyć idea polityczna. Nie ma solidarności bez polityki, a zajmując się tą ostatnią, nie można nie ubrudzić sobie rąk. Na tym polega dramat mojego bohatera, Davida, na tym też polegał dramat ludzi, którzy w latach 80. pojechali do Rwandy, by czynić dobro.

Pomoc humanitarna jako polityka prowadzona innymi środkami?

Ależ oczywiście. W Rwandzie powstał np. projekt zalesienia pewnych obszarów kraju w celu powstrzymania erozji gruntu. Sam w sobie las jest dobrą rzeczą. Ale las w totalitarnym kraju jest lasem totalitarnym. Dlatego tereny wybrane pod zalesienie znajdowały się w pobliżu domów członków rządu lub jego sympatyków. W innych częściach Rwandy nikt się o to nie troszczył.

Głód również może zostać użyty jako broń. Aktualne problemy Somalii są tyleż wynikiem katastrof naturalnych, ile politycznych manipulacji przy podziale żywności.

Interesują mnie konsekwencje przeniesienia na grunt afrykański europejskiej idei doskonałego państwa. Ale zacznijmy od kwestii podstawowych. Dlaczego Europa wybrała właśnie Rwandę?

Byłem naprawdę zdumiony, gdy dowiedziałem się, ile organizacji pomocowych pracowało w Rwandzie. W 1990 r. było ich dokładnie 230. W Burundi, które leży obok Rwandy, pracowało zaledwie 12 takich instytucji, mimo że sytuacja była tam dużo gorsza. Podobnie rzecz miała się z prowincją Kiwu. Nikt nie chciał jechać do Konga, a do Rwandy ustawiały się kolejki. Dlaczego? Po pierwsze, decydujące znaczenie miał rwandyjski klimat. Mimo że kraj leży blisko równika, ma bardzo łagodny klimat ze względu na wysokie położenie (ok. 1500 metrów nad poziomem morza). Nie ma malarii i innych chorób tropikalnych. Wieje delikatna bryza, która tworzy niemal śródziemnomorską atmosferę, jakbyśmy byli na włoskiej Riwierze. Wilgotność powietrza jest umiarkowana. Słowem - rwandyjski klimat jest wprost stworzony dla Europejczyków.

Drugi powód to niska przestępczość. W latach 80. w Burundi mieliśmy do czynienia nie tylko z przemocą instytucjonalną, np. opresyjną armią, ale także z wymykającą się spod kontroli państwa przestępczością. Pod tym względem Rwanda była bezpieczna. Jaki był tego powód? Odpowiedź jest prosta: Rwanda to dyktatura. Podczas drugiej wojny światowej Niemcy również były bardzo bezpiecznym krajem, chyba że ktoś był Żydem, homoseksualistą, komunistą albo walczył z nazizmem. Reszta społeczeństwa cieszyła się doskonałym bezpieczeństwem.

Pracownicy organizacji pomocowych potrzebowali bezpiecznego otoczenia, by dobrze wykonywać swą pracę. Nie można budować domów dla autochtonów, zastanawiając się jednocześnie, z której strony uderzy maczeta. Europejczycy wybrali zatem kraj, który odpowiadał ich oczekiwaniom, ale który - na poziomie społeczno-politycznym - był doskonałym zaprzeczeniem ich ideałów.

Jak sobie radzili z tą sprzecznością?

O dziwo, radzili sobie całkiem nieźle, ale za cenę wyrzeczenia się tego, w co wierzyli. Model dyktatorski oznacza w praktyce pogwałcenie wszystkich swobód obywatelskich. Okazał się jednak bardzo przydatny, albowiem gwarantował europejskim pracownikom święty spokój. Problem w tym, że wszystko, co robili, odbywało się w warunkach społeczno-politycznych, których nigdy nie zaakceptowaliby w innej sytuacji. Rwandyjski reżim nie miał z tym, rzecz jasna, żadnych problemów. Społeczność międzynarodowa ochoczo przekazywała Rwandyjczykom środki finansowe, ponieważ robili dokładnie to, o co ich proszono. Doskonale rozumiał to prezydent kraju. Twierdził, że społeczeństwo zasługuje na wolność, ale zanim przekaże się ludziom demokratyczne narzędzia, trzeba ich nakarmić. Ten sam argument jest obecnie powtarzany w Chinach: demokracja - tak, ale dopiero wtedy, gdy zbudujemy mocne zaplecze ekonomiczne. Nie można dać ludziom swobody głoszenia poglądów, skoro nie wiedzą, jak z tej swobody korzystać. A nie wiedzą, jak to robić, ponieważ nie mają co jeść, więc najpierw trzeba ich nakarmić, potem wyposażyć w prawa obywatelskie, a dopiero na końcu dać im swobodę wypowiedzi. Dodatkowym czynnikiem był fakt, że apartheid w Rwandzie był prawie nieobecny: czarni Afrykanie uciskali czarnych Afrykanów.

Z zachowania bohaterów Pańskiej powieści można wysnuć wniosek, że Europejczycy wyjeżdżający do Rwandy nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji swych działań.

Próbowali wybudować Europę w samym sercu Afryki. I nie chodziło im jedynie o nowoczesne instytucje i demokrację. Chodziło o Migros.

Migros to największy sprzedawca szwajcarski. Wydaje mi się, że jest to również największy pracodawca w kraju, zaraz po samym państwie. Wszyscy uczęszczają do Migros. Wszyscy kupują jedzenie w Migros. Migros jest w każdym domu. Nie jest to korporacja giełdowa, lecz spółdzielnia, co oznacza, że każdy może być jej współwłaścicielem. Zarobione pieniądze nie trafiają do udziałowców, lecz są inwestowane.

Założycielem Migros był Gottlieb Duttweiler, który jest w Szwajcarii postacią mityczną. Pewnego dnia postanowił utworzyć związek, ale nie związek producentów, lecz konsumentów. Związek utrzymywał się ze składek osób, które do niego należały, z czasem zdobywając przewagę nad producentami. Dzięki temu kobiety w Zurychu mogły się np. umówić co do ceny cukru i tę umówioną cenę zaproponować sprzedawcom. Pracownicy organizacji pomocowych próbowali zaszczepić tę samą ideę w Rwandzie. Ale tamtejsze społeczeństwo w niczym nie przypominało szwajcarskiego. Nie było tam dużych korporacji produkujących towary. Gospodarka wspierała się na niewielkich producentach, którzy wytwarzali dobra dla siebie, rodziny, ewentualnie

dla najbliższych sąsiadów. Wszystko działało, ale na zasadzie potiomkinowskiej wsi. Rwandyjczycy doskonale wiedzieli, że jeśli zrobią to, o co się ich prosi, dostaną od Europy więcej pieniędzy. Starali się zadowolić organizacje pomocowe, spełnić ich oczekiwania. Zwyczajowa rozmowa między przedstawicielami lokalnych instytucji a Europejczykami wyglądała następująco: "Jesteśmy o krok od osiągnięcia tego, na czym wam zależy, ale żeby to zrobić, potrzebujemy więcej pieniędzy". W odpowiedzi zawsze padały te same słowa: "W porządku, dostaniecie pieniądze. Wszystko idzie jak z płatka". I rzeczywiście wydawało się, że wszystko idzie dobrze, ale taki stan utrzymywał się jedynie do chwili, w której Szwajcarzy wyjechali. Wówczas cała konstrukcja się zawaliła.

Jest jeszcze jeden bardzo istotny aspekt obecności Europejczyków w tym kraju. Szwajcarzy dokładali wszelkich starań, by poprawić organizację społeczeństwa. Komentatorzy podkreślali, że właśnie wzorowa organizacja umożliwiła późniejszą rzeź.

Jestem przekonany, że winę za rwandyjskie ludobójstwo ponoszą mordercy, a nie ludzie, którzy wykonywali pracę organizacyjną. To nie Szwajcarzy, nie społeczność międzynarodowa doprowadziła do rzezi. Niemniej dotykamy tutaj niezwykle istotnej kwestii, która umknęła ludziom pracującym podówczas w Rwandzie. Doskonała organizacja czegokolwiek - czy to społeczeństwa, czy to maszyny - nie jest wartością samą w sobie. Podczas wojny Niemcy byli doskonale zorganizowani. Do tego stopnia, że Żydzi, których transportowano z zachodu Europy do Auschwitz czy Treblinki, musieli kupować bilety, ponieważ oczekiwali tego od nich sprzedawcy biletów na dworcach kolejowych. Kasjerów nie interesował fakt, że Żydzi są wywożeni do komór gazowych. Zasada była prosta: każdy podróżny musi mieć bilet. A zasad trzeba się trzymać.

To właśnie ta doskonała organizacja całego społeczeństwa umożliwiła ludobójstwo. Europejskie instytucje nie brały pod uwagę faktu, że pomoc w organizacji społeczeństwa nie jest wartością bezwzględną, że wszystko zależy od tego, jakie idee towarzyszą budowie ulic, domów, szpitali czy sieci komunikacyjnych.

W powieści podkreśla Pan także rolę, jaką w społeczeństwie rwandyjskim odegrała religia przywieziona przez Europejczyków.

Trzeba wspomnieć przede wszystkim o szwajcarskim arcybiskupie André Perraudinie, który był pierwszym zwierzchnikiem Kościoła katolickiego w Rwandzie. Wydaje mi się, że chodzi tutaj nie tyle o samą religię, ile raczej o relację między dwiema osobami, której tłem było religijne doświadczenie. Czwarty prezydent Rwandy uczęszczał do katolickiego college’u, który prowadził Perraudin. Doskonale się znali. Zbliżyła ich do siebie religia - nie mieli bowiem ze sobą nic wspólnego; dzielił ich język, obyczaje i kolor skóry. Kościoły katolicki i protestanckie zbliżały do siebie ludzi, którzy żyli w Rwandzie. Nie chodziło o Boga, Ewangelię, doktryny teologiczne czy życie po śmierci. Szło przede wszystkim o bycie razem. Kościół był czymś w rodzaju klubu towarzyskiego, dzięki któremu można było wyrobić sobie świetne kontakty z Europą. Kościół umożliwiał autochtonom wyjazd z Rwandy!

Czy śledził Pan losy organizacji pomocowych po 1994 r.? Co się z nimi stało?

Po ludobójstwie zmieniło się wszystko. Nie chodzi już o budowanie dróg, szkół czy szpitali, lecz o rolę kobiety w społeczeństwie, o tworzenie nowej wspólnoty, która składa się zarówno z ofiar, jak i morderców. Najważniejszy jest wpływ na społeczeństwo. Zmieniła się nie tylko Rwanda, lecz także Szwajcaria. Jesteśmy dziś zupełnie innym społeczeństwem niż 20 lat temu. Trudno dostrzec te zmiany z pozycji wewnętrznej, ponieważ na pierwszy rzut oka kraj wydaje się stabilny. W rzeczywistości zmiany są głębokie i postępują szybko. Jesteśmy małym krajem, który musi śledzić obroty globalnych struktur.

Jest takie słynne powiedzenie Napoleona, który był jednym z cichych założycieli Szwajcarii, choć wiedza o tym fakcie nie jest powszechna. Gdy zakładano pierwszą republikę szwajcarską, Napoleon zwrócił się do narodu z odezwą, w której przestrzegł przed pielęgnowaniem własnych opinii. Szwajcaria nie powinna mieć własnego zdania, ponieważ mogłoby to rozwścieczyć mocarstwa - Francję albo Austrię - które odreagowałyby swą zazdrość. Zalecił nam unikanie takich sytuacji. Mówiąc wprost - zasugerował, żebyśmy postępowali oportunistycznie.

Czy uważa Pan, że Europa nauczyła się czegoś dzięki Rwandzie?

Nie nauczyliśmy się niczego. W ostatnich sześciu latach przeszło dwa miliony ludzi zostało zabitych w Kongu, niedaleko granicy z Rwandą. Rzeź trwa nadal, a naszym pierwszym odruchem jest prośba o pomoc, przy czym chcielibyśmy, żeby przynieśli ją inni. Nie jestem pewien, czy wysłałbym syna do Darfuru z misją Narodów Zjednoczonych,by pomógł ludziom, którzy tam teraz umierają.

Mihran Dabag z Uniwersytetu w Bochum, ekspert od spraw ludobójstwa, napisał, że genocyd jest narzędziem, którym posługują się ci, którzy chcą stworzyć homogeniczne społeczeństwo w jednym pokoleniu. Dokładnie tak było w Rwandzie. Chodzi rzecz jasna o ideę czystego narodu, która nakręca spiralę zbrodni. Szczególnie wtedy, gdy wspiera ją dyskurs kulturowy. Powstrzymanie tego procesu jest niezwykle trudne. Musimy to zrobić, ale wciąż nie wiemy, w jaki sposób.

Lukas Bärfuss (ur. w 1971 r. w szwajcarskim Thun) jest dramatopisarzem, jednym z najbardziej cenionych w świecie języka niemieckiego. Na polski przetłumaczono dotąd sztuki "Seksualne neurozy naszych rodziców" oraz "Autobus", a także pierwszą powieść Bärfussa, poświęcone rzezi w Rwandzie "Sto dni".

Pełna wersja rozmowy z Lukasem Bärfussem ukaże się w języku angielskim w książce "Europe - An Unfinished Project", przygotowywanej przez Fundację Tygodnika Powszechnego oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych z okazji polskiej prezydencji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Europa: niedokończony projekt