Radość wiekuista

Ks. Adam Boniecki: Wśród pamiątek mam obrączkę mojej mamy. Czasem wyjmuję ją z zamszowego woreczka, trzymam w zaciśniętej ręce, przywołuję mamę i ona przychodzi.

23.10.2017

Czyta się kilka minut

Z rodzeństwem i mamą: Adam pierwszy z lewej, Krystyna, Maria i Stanisław. / ARCHIWUM KS. ADAMA BONIECKIEGO
Z rodzeństwem i mamą: Adam pierwszy z lewej, Krystyna, Maria i Stanisław. / ARCHIWUM KS. ADAMA BONIECKIEGO

ANNA GOC: Zapewne modlisz się za zmarłych.

KS. ADAM BONIECKI: Tak, od 57 lat, ­codziennie, odkąd odprawiam Mszę.

Prosisz: „wieczny odpoczynek racz im dać, Panie”?

Nie. Modlę się o wieczną radość dla nich.

A dlaczego o radość?

Kształt tej modlitwy pochodzi od zaprzyjaźnionej z moją mamą matki chłopca zamordowanego przez Niemców. Niezmiernie przejęta, opowiedziała mamie, że we śnie zobaczyła syna, który prosił ją, by się nie modliła o „wieczny odpoczynek” dla niego, tylko o radość. Od tej pory w naszej rodzinie tak się właśnie modlimy. To już chyba 75 lat.

W dzieciństwie modliliśmy się razem z rodzicami, oczywiście na głos. Mama i tata przychodzili na wspólne odmawianie wieczornego pacierza do – jak to się mówiło – pokoju dziecinnego. Czasem modlili się też z nami niektórzy goście, księdza nie wyłączając. Ale ta nowa formuła została wyśniona, czy może objawiona, po śmierci naszego ojca i do pacierza wprowadziła ją mama.

Jak wyglądała Wasza wspólna modlitwa?

Pamiętam, że tata klękał na jedno kolano, a ja wtedy myślałem, że jak dorosnę, to też tak będę mógł. W czasie wojny nasz pacierz się zmieniał, bo codziennie modliliśmy się za krewnych i znajomych poległych, aresztowanych, wywiezionych do obozu. Zawsze wymienialiśmy ich po imieniu, czasem i po nazwisku. Ciągle ich przybywało. Mieliśmy poczucie, że to dla nich ważne, że się za nich modlimy.

Jeśli modliliście się razem, to kiedy był czas na intymną modlitwę?

Na nią czas jest zawsze. Jedno wypowiedziane z głębi serca „Jezu, ufam Tobie” może być lepszą modlitwą niż długie litanie.

Będąc dzieckiem, pewnie nie powtarzałeś w duchu: „Jezu, ufam Tobie”.

W czasie wojny powtarzaliśmy „Jezu, ufam Tobie”. Mieliśmy obrazek Pana Jezusa z promieniami, tego z wizji siostry Faustyny, właśnie z tymi słowami. Modliłem się też do Matki Bożej Królowej Polski i do mojego Anioła Stróża. Co do aniołów, to za każdym razem od nowa jestem oczarowany pieśnią „In paradisum”, po polsku „Niech aniołowie zawiodą cię do raju”. Chciałbym, żeby na moim pogrzebie zaśpiewano ją po łacinie. Zachwyca mnie obraz aniołów prowadzących zmarłego do raju. Chodzi nie o raj, oczywiście, tylko o niebo, o spotkanie z Bogiem. Jednak to in paradisum, do raju, brzmi bardzo malowniczo.

Modlitwa za zmarłych jest zmarłym potrzebna?

To przekonanie wywodzi się z tradycji żydowskiej, ale jest żywe w chrześcijaństwie. Modlitwa za zmarłych jest także wyrazem miłości do nich. Sposobem na przekroczenie czasu, który upłynął od ich śmierci.

Jak się taką modlitwę odkrywa?

Kiedy miałem 40 lat, moja modlitwa, podobnie jak wiele innych rzeczy w moim życiu, była nastawiona na efekt. Modliłem się o coś, po coś. Potem odkryłem modlitwę nieegoistyczną, przebywanie duchem, a może myślą, w Obecności. Także modlitwę zachwytu Bogiem. Do tego dobre są niektóre psalmy. Przed subdiakonatem – święceniami, które po Soborze, nie wiem dlaczego, zlikwidowano, a od których miało się obowiązek odmawiania brewiarza, wtedy po łacinie – pracowicie przerobiłem tłumaczenie wszystkich 150 psalmów. Żeby rozumieć, co czytam, czym się modlę.

W odmawianiu brewiarza było coś uroczystego. To był oprawny w skórę i ze złotymi brzegami modlitewnik, pięknie wydrukowany na cieniuteńkim, mocnym papierze. Niektóre teksty czytań z ojców Kościoła, a wtedy było ich więcej niż dzisiaj, napisane były wyrafinowaną łaciną: czytałem je i mało co albo zgoła nic nie rozumiałem. Ale psalmy... W nich czułem się jak u siebie w domu, czy może raczej w domu Boga.

Co nam daje modlitwa za zmarłych?

Spłacamy nią dług. Człowiek otrzymał sporo mądrości i innych darów od ludzi, których spotkał. Przez to, że się dzielili, zapewnili sobie trwanie w naszej pamięci. Pielęgnowanie tej pamięci jest więc również wdzięcznością.

Podczas mszy, kiedy jest tylko krótka chwila na modlitwę za zmarłych, trudno ich wszystkich wymienić. Zawsze w tym momencie przychodzą mi na myśl te same osoby, na pierwszym miejscu moi rodzice, którzy z pewnością się cieszą wieczną radością w niebie, a potem jeszcze kilka osób, zwykle zmarli niedawno.

Za zmarłych można modlić się ­psalmami?

Nie w tym sensie, w jakim zwykle się za nich modlimy. Są psalmy, w których modlimy się, niejako użyczając im naszego głosu. Tak jakby to oni mówili: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, Panie wysłuchaj głosu mego, (…) jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, któż się ostoi?”, albo: „W połowie dni moich odejść muszę, w bramach Otchłani mnie opuści lat moich reszta (…) Jak tkacz zwinąłem me życie, a Pan jego nić przeciął”. Po prawdzie ten drugi tekst to nie psalm, ale odmawiana, czy śpiewana jak psalm, pieśń Izajasza.

W psalmach prawie nie ma modlitwy wstawienniczej, modlitwy za zmarłych też nie ma. Jednak w moim zgromadzeniu – księży marianów – stale się za nich modlimy psalmami, odmawiając oficjum za zmarłych. Nasz założyciel, św. Stanisław Papczyński, miał widzenie: zobaczył czyściec, a w nim tysiące cierpiących męki dusz czekających na modlitewne wsparcie. W jego czasach (zmarł w 1701 r.), z powodu wojen, głodu, zaraz, mnóstwo ludzi umierało bez przygotowania. Dlatego jako jeden z głównych celów naszego zakonu Papczyński ustanowił modlitwę za dusze czyśćcowe.

Jak wyobrażasz sobie czyściec?

Często myślimy o nim zbyt po ziemsku. Jeśli tam, gdzie będziemy po śmierci, nie istnieje czas, czyściec nie jest podobny do aresztu. To jakiś tajemniczy stan oczyszczenia. Potrzeba takiego oczyszczenia sama się narzuca. Nasze modlitwy za zmarłych? Jeśli Chrystus modlił się za apostołów – co prawda żywych – to dlaczego solidarność braterska i siostrzana wobec zmarłych, a przecież żyjących inaczej, miałaby się przestać liczyć po śmierci? Formy tej modlitwy, msze, odpusty, „wypominki” itd. – to wyraz naszej bezradności, kiedy szukamy odpowiedzi na pytanie: jak mu pomóc, co jeszcze mogę dla niego, dla niej, dla nich zrobić? Szukając podpowiedzi, Kościół potwierdza nasze intuicje, że braterska solidarność nie umiera ze śmiercią.

Wielu naszym zmarłym chciałoby się poświęcić więcej czasu, żałujemy, że go nie mieliśmy.

Tak, dlatego modlitwa za zmarłych wiąże się też z poczuciem winy, że się czegoś nie zrobiło, coś zaniedbało – z lenistwa albo ze strachu. Pewną ulgę przynosi modlitwa za nich. Modlitwa jest sposobem na czułe przechowanie ich w pamięci.

A jeśli jest czas na wspomnienia?

Wtedy np. wraca wspomnienie mojej matki chrzestnej, siostry mojego ojca, Izy. Zmarła w lecie 1939 r. Dobrze ją pamiętam. Wiem, że mnie kochała. Chorowała na gruźlicę i sporo czasu spędzała w Zakopanem. I właśnie tam wspomnienie o niej odżyło. Lato roku 1947. Byliśmy z bratem na kolonii zorganizowanej dla dzieci tzw. bezetów („byłych ziemian” albo „bez ziemi”) w Makowie Podhalańskim. Za nami przyjechała mama, zamieszkała obok nas w chałupie u górala i pomagała na kolonii. A potem zabrała nas na kilka dni do Zakopanego. Zatrzymaliśmy się w pensjonacie pani Hojerowej, w którym przed wojną mieszkała moja chrzestna matka. Zmarła w Potworowie w czerwcu 1939 r. Pani Hojerowa przekazała nam należący do niej kufer. Była taka praktyka, że w miejscu, do którego stale się jeździło, w hotelu, pensjonacie, zostawiało się rzeczy, żeby ich nie wozić w tę i z powrotem. Zakurzony, nietknięty, z jej rzeczami, jak je zostawiła. Dla mnie to było jak spotkanie z kimś z zaświatów.

Zachwyciły Cię Tatry?

Tak, poszliśmy na Giewont, wyjechaliśmy na Kasprowy. Czuło się, że dla mamy to są miejsca bardzo drogie. Być może miłość do gór odziedziczyłem po rodzicach.

Dla Twojej mamy to była pierwsza wyprawa w góry bez męża. Ojciec wracał wtedy we wspomnieniach?

Czy wtedy, nie wiem. Ale potem, ilekroć byłem na Gąsienicowej, przypominało mi się zdjęcie rodziców z nartami przy schronisku. Zawsze sobie myślałem, jak to było, kiedy się poznali właśnie w Zakopanem, jak jeździli razem na nartach. To dla mnie taka osobista prehistoria.

Mama – Grażyna Boniecka, po prawej jej mama, Maria Łosiowa z d. Wielowieyska. // ARCHIWUM KS. ADAMA BONIECKIEGO

 

Rodzice opowiadali o tym pierwszym spotkaniu?

Jakoś nie. Trochę mama, że w Zakopanem się z ojcem poznali.

A o Tatrach ojciec Wam opowiadał?

Dziwne, ale chyba nigdy. Narty, które pamiętam doskonale, rodzice porąbali, kiedy Niemcy zaraz na początku okupacji nakazali ich oddanie.

Od małego wracałem w Tatry: z marianami, jako uczeń ich szkoły, z młodzieżą, którą w Grudziądzu uczyłem religii, jako student KUL-u i członek Klubu Wysokogórskiego. Z kursu wspinaczkowego najlepiej wspominam drogi robione z (i pod kierunkiem) Krzysztofa Tatarkiewicza. Uprawiałem ten sport kilka lat, do dnia, gdy na jakiejś ścianie, dość eksponowanej, ale niespecjalnie trudnej, nagle, z przemożną siłą odczułem absurd tego igrania z życiem. Plecaczek zwany „horolezką”, linę, haki, karabinki, młotek zostawiłem na strychu, u zaprzyjaźnionych górali w Jaszczurówce, gdzie nocowałem.

Co się stało z tym sprzętem? To były przedmioty chyba dość drogie dla Ciebie?

Nie mam pojęcia. Zostawiłem i zapomniałem. Może ktoś sobie wziął? Lina była w dobrym stanie, inne szpeje też wtedy dość poszukiwane. Jakoś nie mam skłonności do zbierania pamiątek.

A te, które należały do Twoich bliskich zmarłych?

Mam ich niewiele. Np. obrączkę ślubną mojej mamy, którą stale nosiła. Zastanawiam się teraz, co z nią zrobić. Gdybym był biskupem, wtopiłbym ją w swój pierścień. Czasem wyjmuję ją z zamszowego woreczka, trzymam w zaciśniętej ręce, przywołuję mamę i ona przychodzi.

Miałem różaniec stryja, brata ojca, który mi jakoś ojca zastępował. Nie był żadnym dewotem, a modlitwę różańcową odkrył pod koniec życia. Rozmawiał ze mną o tym.

„Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec” – to z Twojego prymicyjnego obrazka.

Kiedy gestapo zamordowało ojca, opiekował się nami stryj. Pewnego dnia zabrał mnie i brata w podróż powozem zaprzężonym w konie na objazd sąsiednich majątków. Chyba bez konkretnego celu, przynajmniej ja o takowym nic nie wiem. Myślę, że chciał nam pokazać ten świat. Jestem mu za to wdzięczny, bo ów świat miał wkrótce zniknąć. Świat ziemian, arystokracji, dworów, pałaców. Istniał od stuleci i… znikł.

Masz wciąż różaniec stryja?

Miałem go wiele lat, aż zgubiłem. Kiedyś ten różaniec dałem produkującym różańce siostrom, żeby paciorki przeniosły na mocny drut. Bo różańce zwykle się rwą, są na kiepskim drucie. Ten był mocny. Nie mogę odżałować, że go zgubiłem…

Podarował Ci go stryj?

Nie, sam wziąłem go po śmierci stryja z jego nocnego stolika przy łóżku.

Ale jeśli mówiliśmy o pamiątkach, to muszę jeszcze powiedzieć o najważniejszej. Po śmierci mojego ojca jego ciotka, Joanna Jaroszyńska – mówiło się o niej „ciocia Joasia”: dostojna starsza pani ubrana na czarno, która mieszkała w naszym warszawskim domu na Nowym Świecie piętro niżej niż my, na pierwszym, w pięknym, wypełnionym stylowymi meblami mieszkaniu – straszliwie zbolałej po śmierci męża mojej mamie podarowała mały medal, chyba z kości słoniowej, na którym jest wyrzeźbiona „Głowa Chrystusa w cierniowej koronie”, kopia Guido Reniego. Wiem, że był dla mamy ważny. Zawsze miała go na szafce przy łóżku. Podarowała mi go na święcenia kapłańskie.

Wciąż go masz?

Tak. Jest dla mnie symbolem jej miłości. Dała mi coś, co było jej drogie, co wiązało się z utratą jej największej miłości. Chciałbym, żeby to pudełeczko włożono mi do trumny. Tylko to.

A ta Matka Boża, która wisi nad łóżkiem, to też rodzinna pamiątka?

Nie. Podarował mi ją Sewek Blumsztajn.

Część z tych rzeczy, które tu widzisz, jest już rozdysponowana. Ostatnio zaczynam tu porządkować i to, co mogę, rozdaję. Więc jeśli coś byś chciała odziedziczyć po mnie, to mów od razu. Np. ten fotel, który stał u mnie jeszcze w domu państwa Turowiczów, już dałem Mitce, czyli Marii de Barbaro. Chciałem jej go zaraz dostarczyć, ale ona woli, żebym tymczasem się na nim bujał – wystarczy, że dostanie go po mojej śmierci.

Rozmawiałeś z mamą o odejściu?

Bardzo rzadko, może dwa razy. To dla mnie było trudne. Ale pamiętam jedną ważną rozmowę z mamą po śmierci ojca. Miałem 10 lat, brat półtora roku mniej. Mama jak zwykle pomagała nam robić rachunek sumienia przed spowiedzią. Spytała mnie – pewnie nas obu, ale pamiętam to bardzo osobiście – czy czuję nienawiść do tych, którzy zabili tatę.

Adam z ojcem w Potworowie. // ARCHIWUM KS. ADAMA BONIECKIEGO

 

Czułeś?

Chyba nie bardzo rozumiałem, co to znaczy „czuć nienawiść”. Wtedy z całym przekonaniem odpowiedziałem, że nie. Mama spytała, bo pewnie sama miała z tym kłopot.

Choć nigdy tego nie okazywała. Powiedziała mi wtedy, że nie można nienawidzić. Te jej słowa przemieniły mój stosunek do tego, co się wydarzyło, co nie oznacza, że sprawa była załatwiona raz na zawsze. Trzeba było ponad 50 lat, żeby się z tym stosunkiem do Niemców uporać.

Co się wtedy działo z tym uczuciem?

Wtedy dominował ból i przerażające wyobrażenie tego, co mógł czuć, co przeżywał, stojąc przed oddziałem egzekucyjnym. W uszach brzmiały mi słowa ojca, te ostatnie, kiedy się z nami żegnał: „Do widzenia, dzieci, módlcie się za tatę”. To było pożegnanie odsyłające gdzieś wyżej. Później przyszła wiadomość, jak zginął. I koniec. Nawet nie wiedzieliśmy, i nie wiemy, co Niemcy zrobili z jego ciałem. Nigdy nie chodziliśmy na grób ojca.

Tylko dokąd?

Chodziliśmy przez lata w miejsce, w którym rzekomo zginął – za Szpital Wolski, gdzie upamiętniono egzekucję. To zastępowało chodzenie na grób. W tej egzekucji, 13 stycznia, stracono 250 osób. Mam kopię wywieszonej na murach Warszawy listy. Ale w tym miejscu nigdy nie spotkaliśmy nikogo z bliskich innych zamordowanych. Pustka i cisza. Potem docierały do mamy relacje o egzekucji w innym miejscu. Wzruszające były odwiedziny człowieka, który z tatą siedział w jednej celi na Pawiaku. Mówił, że kiedy ojca wywołano z celi, oni myśleli, że wychodzi na wolność.

Teraz teren, gdzie chodziliśmy, został zabudowany. Tablica pamięci jest w nieco innym miejscu. Już tam nie chodzimy.

Grób bywa miejscem obecności ­duchowej zmarłego, bliskości.

Brak grobu ojca nie jest dla mnie traumatycznym przeżyciem. Wtedy, w czasie wojny, przyjąłem to jako coś oczywistego. I tak już zostało. Może dlatego nie czuję potrzeby chodzenia na groby. Wstyd mi, bo nawet grób mamy za rzadko nawiedzam, także groby przyjaciół. A pamiętam, że mama bardzo nie chciała być pochowana na cmentarzu w Michałowicach, gdzie jest grobowiec rodzinny. Mówiła, że pies z kulawą nogą tam nie przyjedzie. Jest więc bliżej, na Powązkach.

Rozumiem jednak potrzebę ludzi, którzy szukają miejsca, gdzie mogą się czuć bliżej zmarłego. Codziennie chodzą na grób ukochanej osoby. Pamiętam, że spotkałem kiedyś ks. Twardowskiego na Powązkach. Spacerował, odwiedzał groby znajomych. Pogodnie. Mówił, że chce tu spocząć.

Zakopywanie ofiar egzekucji w miejscach bezimiennych było też formą zacierania pamięci o zamordowanych. Tak w latach powojennych postępowali w ­Polsce komuniści. Celowo. Chcieli zabić pamięć. Wtedy trzeba pamiętać tym bardziej.

Jak zapamiętałeś ojca?

Chyba tak, jak może zapamiętać dziesięcioletnie dziecko. Jako kogoś bardzo dorosłego, mądrego, niezawodnego i kogoś, kto mnie bezwzględnie akceptuje, gwarantuje bezpieczeństwo. I jako tego, który wymaga, bo czegoś ode mnie oczekuje, bo mu na mnie zależy. Była to wtedy najważniejsza obok mamy obecność kogoś w moim życiu. Pamiętam też, że nie znosił afektacji, przesady. No i był człowiekiem głęboko religijnym.

Ale wielu rzeczy o ojcu nie wiedziałem i dopiero teraz, kiedy moja siostra przesłała mi jego biogram, mogłem się o tym przekonać. Pamiętam jego powrót do domu po klęsce wrześniowej. Wyjechał na front swoim samochodem, wrócił bez samochodu. Wtedy nie znałem jego wojennego ­itinerarium. Dziś wiem, że pod Lwowem jego oddział rozbroili Sowieci, że ojciec pozbył się odznak oficerskich (był podporucznikiem artylerii) i został przez Rosjan potraktowany jak szeregowiec, to jest zwolniony – a mógł wtedy trafić do Katynia. Wiem, że zanim się do nas przedostał, jakiś czas się ukrywał we Lwowie.

No a co z tym samochodem?

O to się dopytywałem. Powiadał, że kiedy zabrakło mu benzyny, zjechał do rowu, zostawił samochód i dalej poszedł pieszo. Powiedział to lekko, jakby od niechcenia. Wtedy pomyślałem, że wojna musi być czymś strasznym, jeśli takie ważne sprawy, jak samochód, przestają się liczyć.

Śmierć rodziców to przełomowy moment, poczucie, że nagle świat się kończy. Bo się kończy etap dzieciństwa. Jesteś już innym człowiekiem.

I co potem?

Czasami jako ksiądz obserwuję, jak bliscy dopiero po śmierci odkrywają kogoś, kogo dotąd mieli obok, ale go nie zauważali. Zdarza się też, że w chwili śmierci bliskiego-wierzącego dzięki niemu ktoś wraca do wiary. Bo śmierć stawia zmarłego, co prawda zwykle tylko na chwilę, w pełnym świetle. Czyjaś śmierć i własne zbliżanie się do nieuchronnej śmierci mogą wyzwalać w człowieku specjalne energie. Wtedy naprawdę widzi się ostro.

Właśnie teraz bliska mi osoba jest chora na nieuleczalnego raka. Na razie sobie radzi, ale wie, że prawdopodobnie ma przed sobą ostatnią jesień, ostatnią zimę. Czasem prosi o zdanie, które ją podtrzyma, a ja wtedy staję bezradny i milczę.

Co przekazali Ci przodkowie?

Choć mój stryjeczny dziadek, Adam Boniecki, heraldyk, dokopał się naszych udokumentowanych przodków do 1408 r. oraz – u Długosza – do śladów jeszcze wcześniejszych, choć napisał kronikę rodziny i sporządził solidne drzewo genealogiczne, to poza wiedzą, że byli, co robili, gdzie mieszkali, prawdę mówiąc, nie czuję, żeby ci protoplaści sprzed 600 lat coś mi przekazali. Długosz napisał o nich, że to „przybyły z Italii ród chytry i przebiegły” („vafrum et versutum”).

Po co więc nam przodkowie?

Mnie pewnie przekazali jakieś geny. Czyżby chytrości i przebiegłości? Mogę mówić o wpływie dziadków. Dziadek od strony ojca, Edward – urodzony w 1868 r., od strony matki – Stanisław Łoś – urodzony w 1865 r. Oni i ich żony nadali, a może przekazali, otrzymany od swoich z kolei przodków, pewien styl, rodzinny etos, system wartości. Byli zasłużeni dla ojczyzny.

Po co nam przodkowie? Też pytanie… czy to się nam podoba, czy nie, oni byli i są. Są w nas, bo transmisja genów, bo podobieństwo, nie tylko fizyczne, ale też styl życia (prawie) zawsze przekazywany z rodziców na dzieci. Poznawanie przodków to po trosze lepsze rozumienie siebie. Czasem także okazja do pytania, co powiedzieliby na nasz widok oni, ludzie znojnej pracy, prostej wiary, oni, uczestnicy sejmików czy nawet Sejmu (Czteroletniego), ­patrząc na mnie, który noszę to samo nazwisko. Nie muszę się zgadzać z nimi, nie muszę tworzyć rodzinnej legendy, bo wśród przodków zdarzały się i marne typy, i kiepscy poeci, ale byli także ludzie, z których – z racji więzi rodzinnej – mogę być dumny. Przodkowie – czy mi się to podoba, czy nie, czy jestem tego świadom, czy nie – to korzenie, z których wyrosłem.

W Twoim domu rozmawiało się o przodkach?

Tak, głównie o tych z niedalekiej przeszłości. W sali jadalnej wisiały portrety dziadków i pradziadków, w salonie wielki portret dziadka Adama – heraldyka. Na tym portrecie był dość smukły, w futrze narzuconym na ramiona. Potem znalazłem jego zdjęcia, na których taki znów smukły nie był. W każdym razie te portrety, zapewne dzieła wędrownych malarzy, wisiały i należało wiedzieć, kto jest kto.

Zapadły mi głęboko w pamięć zachowane i czytane nam listy – mogłem mieć wtedy osiem lat – dziadka do mojego ojca. Pisał z Podola i opisywał, co się tam dzieje w czasie rewolucji. Słuchałem i myślałem: to wszystko przeżyła moja rodzina. Tamte wydarzenia, żywo przez dziadka opisywane, nagle stawały się realne.

Ale masz też tutaj sporo fotografii kobiet.

Tak, tu za mną stoi pani Halina Mikołajska, mądra kobieta, znakomita aktorka, o której zawsze pamiętam i modlę się za nią. Uważała mnie za swojego duchowego doradcę. Nieraz dzwoniła, wzywała mnie, żeby omówić życiowy problem. Nie wiem, czy to była przyjaźń, ale relacja bardzo głęboka. Tu są dwie dziewczyny z dawnego duszpasterstwa akademickiego. Elżbieta, która nie żyje. Jedna z wielu ludzkich historii, której byłem świadkiem i nieco uczestnikiem. Chcę ją zawsze pamiętać. Stoi z nią Genia, która na szczęście żyje.

To w Krakowie, a w Warszawie?

Tam stoją zdjęcia moich rodziców. Nieco wyblakłe zdjęcie, które bardzo lubię, mojej mamy z Janem Pawłem II. Obok zdjęcie Dominiki Woźniakowskiej, żony Jana, której towarzyszyłem w ostatnim etapie jej życia. Dalej dziadkowie – rodzice mojego ojca. Oboje zmarli przed moim urodzeniem. Zdjęcie ks. Jerzego Popiełuszki, którego miałem szczęście poznać bliżej. Jest jeszcze Jan Paweł II siedzący przy biurku. A na szafce w przedpokoju – ks. Bronisław Bozowski. W poprzednim mieszkaniu wisiały zdjęcia różnych kochanych ludzi z duszpasterstwa akademickiego. Te zdjęcia to forma pamięci, znak duchowej łączności. Moje zdjęcie podarowałem ks. Bozowskiemu, który był duszpasterzem ludzi pokręconych i moim mistrzem. Zdjęcia tych, których był duchowym przewodnikiem i nazywał „córeczkami” i „synkami”, miał w pokoju, wepchnięte w jakieś ramy. Modlił się za nas, patrząc na te zdjęcia, a w testamencie polecił włożyć je do swojej trumny.

Przypomina mi się Jan Paweł II, którego często proszono o modlitwę w różnych intencjach. Miał je spisane na kartkach i te kartki trzymał w otwieranym pulpicie klęcznika w kaplicy. W czasie modlitwy wyciągał te kartki. Sam pod koniec życia, już chory, często powtarzał prośby o modlitwę za niego, także po śmierci.

Rozmawiasz czasem ze swoją mamą?

Czasami myślę, że byłoby cudownie, gdyby się zjawiła. Ale ona nawet przyśnić mi się nie chce. Chyba tylko dwa razy mi się śniła. Czasami proszę ją o rzecz błahą – jadąc gdzieś, mówię, by trzymała dla mnie miejsce parkingowe. Ale proszę o to tylko wtedy, kiedy to jest istotne. W ważniejszych sprawach też czasem wzywam ją na pomoc. Zawsze jest. Ale to są moje prywatne praktyki, wolę o nich nie mówić.

Boimy się zapomnienia?

Zaryzykowałbym twierdzenie, że to jest zjawisko powszechne. Obserwowałem, jak w środowisku watykanistów ludzie, którzy przez wiele lat żyli blisko siebie, byli w przyjaznych relacjach i pomagali sobie, kiedy umierali lub opuszczali Rzym – znikali z pamięci. Jak kamień w wodę. Woda się nad nimi zamykała, przestawali istnieć.

Kiedy na początku pracy w Watykanie oprowadzał mnie po Pałacu Apostolskim Józio Kowalczyk – późniejszy nuncjusz i prymas, wtedy pracownik w Sekretariacie Stanu – spotkaliśmy starego prałata. Słysząc, że będę tam pracował, położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Młody człowieku, tu, żeby nie zwariować, trzeba ze wszystkiego żartować, poza Panem Jezusem Chrystusem”. To jest klucz nie tylko do Watykanu. Do dziś się tego trzymam.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2017