Quo vadis MEN?

Naiwnie załóżmy, że ożywczy ferwor dyskusji o zawartości listy lektur obowiązkowych skłoni nasze dzieci do czytania. Decyzja Ministerstwa Edukacji Narodowej o wykreśleniu utworów uchodzących dotąd za filar szkolnego kanonu z jednej strony "śmieszy", z drugiej "przestrasza", zaś w dłuższej perspektywie - jeśli się utrzyma (w co jednak wolno mi nie uwierzyć) - może również "tumanić". Jakkolwiek usunięcie z kanonu dzieł Goethego, Kafki, Conrada, Witkacego, Herlinga-Grudzińskiego jest zarazem spektakularne i zdumiewające, to waloru symbolicznego całej tej kampanii przydaje zwalczanie Gombrowicza Sienkiewiczem i vice versa. Dlaczegóż tak bardzo chcą włodarze naszej oświaty polską szkołę dosienkiewiczyć i odgombrowiczyć? Widzę w tym znamię batalii przeciw akceptowanemu dotąd wzorcowi kształcenia humanistycznego i zastąpienia go innym paradygmatem - mniej humanistycznym, za to bardziej nostalgicznym, tromtadrackim, ograniczającym, archaicznym. Mimo rozmachu akcji, nie wróżę jej jednak skuteczności. Ale po kolei...

13.06.2007

Czyta się kilka minut

Hajże na Witolda! - czyli dzieje batalii

Od końca listopada 2006 r. liczba Sienkiewiczowskich stron przeznaczonych do obowiązkowego szkolnego czytania idzie w tysiące. Dokładniej - waha się w okolicy dwóch. Sienkiewicz jest zatem gigantem pośród innych autorów lekturowych, przytłaczając objętością zalecane do obowiązkowego czytania dzieła Jana z Czarnolasu, Mickiewicza i wszystkich naszych Noblistów razem wziętych (oprócz siebie samego). Czy - wobec masowego odwrotu od czytania wśród gimnazjalistów i licealistów - taka decyzja ministra ma jakiekolwiek znaczenie? Odważnie sądzę, że jakieś ma. Umocniła się bowiem dominująca pozycja Sienkiewicza nie tylko jako Atlasa dźwigającego (zwłaszcza w potocznym mniemaniu) gmach polskiej tradycji narodowej, ale także jako twórcy najbliższego autorom publikacji brykowych i brykopodobnych.

Dziatwa szkolna nie rzuci się przecież na kilkusetstronicowe powieści i nie będzie ich sobie w szkolnych bibliotekach na wyprzódki wyrywać. Nauczyciele natomiast radzić sobie muszą - lekturę obowiązkową omówić należy. Skoro zaś multum czasu poświęca się na trenowanie sprawności wypełniania testów egzaminopodobnych, do wielgachnych powieści Sienkiewicza trzeba znaleźć mniej czasochłonny klucz niż poczciwe, długotrwałe czytanie wraz z odpowiednio obszernym omówieniem. Bryk zaś, szlachetny albo nie, to zaledwie kilkadziesiąt stroniczek, które można poznać w jeden dzień, sącząc z nich esencjonalny komentarz. Czy technika "przymknięcia oka" okaże się powszechnym sposobem obłaskawienia lekturowych kolubryn w postaci "Krzyżaków" i "Quo vadis"? To całkiem możliwe, ba - prawie pewne. Tym żarliwiej należy powiedzieć: nie! Dajmy już spokój hołdowaniu tej demoralizującej fikcji, tej korupcyjnej ("wy udajecie, że znacie lekturę, ja udaję, że nie wiem, że wy udajecie") manierze przerabiania (czytaj: przemielania, spłaszczania, szatkowania, wygładzania itp.) literatury i odbierania jej tego, co ją stanowi - przygodowego aspektu spotkania czytelnika z tekstem. Triumf bryków oznacza powrót najgorszych dydaktycznych tendencji międzywojnia, wedle których w szkole należało "dać dziatkom poznać" chwałę naszych dziejów i kultury. Bryki zabiją Sienkiewicza i miast uczynić go żywym składnikiem tradycji, skroplą go do łyżki tranu - bezsmakowej i odrażającej. W ten sposób dowartościowany, dogęszczony i kanonizowany tytan ducha i słowa przegra z bylejakością, pozorem, namiastką, substytutem. To będzie szkolna klęska Sienkiewicza. Czy tak być musi? I czy tego chce MEN?

Z Gombrowiczem kłopotów już nie ma, bo książki jego ze spisu lektur wyrugowano. Do niedawna gościły zaś w nim tylko fragmenty - jak długie i których utworów, rozporządzenie nie mówiło. Można było wybrać i dziesięć stron "Ferdydurke" czy osiem "Trans-Atlantyku". Pełen komfort - nauczyciel wybierał, kserował, czytał z młodzieżą na role lub nawet inscenizował. Gombrowicza można było i można nadal czytać w kawałkach, co nie niweczy tekstu. Sienkiewicza - już niespecjalnie. Jest możliwe wybranie reprezentatywnych scen "Ferdydurke", ale siła "Krzyżaków", "Potopu" czy "Quo vadis" bierze się z ich monumentalnej i nierozerwalnej epickiej całości. W tym trzeba popływać do rozmiłowania lub zniechęcenia, do Gombrowicza można wskakiwać i zeń wyskakiwać. W małych dawkach teksty autora "Ślubu" mogą być - w sensie ich szkolnej użyteczności - wybitnie atrakcyjne, mogą olśniewać, zaskakiwać, zdumiewać, śmieszyć, prowokować - a to nierównie ciekawsze w szkole i płodniejsze dydaktycznie niż poddawanie się rytmom i obrazom prozy Sienkiewicza.

Ministerialna akcja dosienkiewiczania może okazać się niedźwiedzią przysługą dla autora "Trylogii" i powiększyć obszar szkolnej polonistycznej fikcji zaścielony książkowymi, gazetowymi i internetowymi brykami. W rezultacie obszar ten może stać się jeszcze bardziej "wybrykowany". Przymusowa dawka niemal dwóch tysięcy stron literatury ma szansę zniechęcić do dzieł każdego pisarza. Zaś umiejętnie dobrana jej porcja potrafi wzbudzić niemałą czytelniczą oskomę. W zawodach na ilość, liczony zaledwie w dziesiątkach stron Gombrowicz do niedawna przegrywał, więc wygrywał. Widocznie jednak minister przejrzał na wylot swój pomysł z listopada i rywala mistrzowi Henrykowi usunął. Może i Gombrowicz na tym straci (co nie jest pewne), ale Sienkiewicz nie zyska, bo taka ilość literackiego materiału przechodzi w bylejakość szkolnego omówienia.

Co więc zrobić, jeśli Sienkiewicza we fragmentach czytać się nie da? Odpowiadam - czytać w całości, ale nie kilka wielkich tekstów na jednym szczeblu kształcenia, lecz jeden, wybrany przez nauczyciela z tych narzuconych przez podstawę i zarazem przeniesionych do programów. Tak było do tej pory, czegom sam doświadczył jako uczeń i nauczyciel.

Sienkiewicz, czyli życie w micie

Wybór, nie zbiór, jest właściwą nazwą strategii kwalifikowania tekstów do szkolnego kanonu. Wybór, zwłaszcza z bogactwa tak nieprzebranego jak twórczość Sienkiewicza, jest zabiegiem nieodzownym, nie tylko dlatego, że polonista żyje wciąż pod terrorem czasu, którego mu nieustannie brakuje. Równie ważnym argumentem na rzecz mocno ograniczonego wyboru z dzieł Sienkiewicza jest fakt, że autor "Trylogii" swej techniki pisarskiej nie zmieniał, wszystkie powieści tworzył wedle podobnych schematów i wszystkie pod hasłem pokrzepiania. Poznasz "Krzyżaków" czy "Potop" i jużeś się skąpał w tej prozie po uszy, i albo cię ona wciągnie w swoje wiry i głębiny, albo wypluje i na wierzch wyrzuci zmaltretowanego. Tendencyjność tej literatury, już przed wiekiem krytykowana, dziś może drażnić mocno i uporczywie. Szlachetność i podłość mocno skontrastowane, swojskość i polskość sposążniałe, katolicyzm zwycięski i przewodni, wszelkie obcości napiętnowane. Sienkiewicz czytelnika ze swych fraz nie wypuszcza, wsysa w ich odmęty, prowadzi ich szlakiem pośród rozwiniętych, rozczłonkowanych, barwnych, plastycznych, emocjonalnie nasyconych zdań, wypowiadanych przez narratora, który wszystko wie i nie znosi sprzeciwu. Ta proza nie przewiduje czytelniczego odruchu niewiary, zwątpienia w to, co sama niesie, daje za to dydaktyczną, potoczystą gawędę, ale bywa, że momentami w zaskakujący, zawstydzający nas sposób przynosi otuchę, wzrusza, wyciska łzę. Czy podświadomie nadal tęsknimy, by ktoś nam klocki naszej duszy pospajał w szlachetny monolit, który się ciosom nie poddaje? Czy w dobie niepowstrzymanej i wszystko ogarniającej globalizacji mamy kształtować ducha opowieściami o zbrojnych i moralnych przewagach Lachów przeciw temu, co teutońskie, kozackie, szwedzkie czy moskiewskie? Sam nie wiem, sam siebie pytam, bo czuję przecie, że mi serce drga, kiedy biało--czerwona idzie na maszt, kiedy czterdzieści tysięcy gardeł zawyje na stadionie "Jeszcze Polska...". Ale wiem też, że kiedy w te gardła wleje się narodowy nasz napój, a stadionowy tłum rozleje się po ulicach miast, to nic mnie nie mierzi i nie trwoży bardziej od moich rodaków... Jest w nas jakieś pęknięcie, jakiś uskok, przepaść - wąska, ale głęboka, nad którą tak łatwo przeskakujemy od szlachetnego uniesienia do podłości, od współczucia do zawiści. Polak heroiczny i człowiek rachityczny...

Sienkiewicz, dumny piewca polskości, nie potrzebuje nowego brązowienia i nie powinien korzystać z dekretu czyniącego z jego twórczości katechizm Polaków. Nie powinien, bo naiwny nawet czytelnik rozpozna w jego dziełach plakatowość i jednowymiarowość postaci, natrętny dydaktyzm, schematyzm fabuły, przerysowania, psychologiczne i polityczne uproszczenia. Nie powinien także dlatego, że tak zasadniczo, tak fundamentalnie zmieniły się czasy i okoliczności, w których dziś go czytamy. Bo przecież dumę, którą czerpać mieliśmy z jego książek, już w sobie wyhodowaliśmy! Wiemy, żeśmy waleczni, honorowi, wyjątkowo przywiązani do wolności. Przecież my już z Sienkiewicza nawet bardziej niż z Mickiewicza, który wszak penetrował obszary człowieczych antynomii, z Bogiem się wadził, do frywolności był zdolny, a Polakom pomnika nie stawiał.

Co ma do Sienkiewicza Gombrowicz?

Dlaczego ich razem zestawiono w tej debacie dziwacznej, ministerialnym ruchem poczętej? Czy dlatego, że się o Sienkiewiczu tak Gombrowicz wyrażał, jak wyrażał? Przecie oni w ogóle nie z jednej bajki, oni dwie różne dyscypliny uprawiali, i w całkiem odmienny sposób. Pierwszy dla innego Polaka pisał niż drugi. Pierwszy Polaka jeszcze bardziej Polakiem chciał uczynić, drugi Polaka w kosmos życia wprowadzał, w którym chaos z porządkiem i pozór z prawdą się mieszają. Pierwszy zniewala frazą, drugi drażni, odpycha, zaskakuje wykoślawioną składnią narracji i dialogów. Pierwszy świat odtwarzał, drugi przekształcał, pierwszy go restytuował, drugi destruował i na atomy rozbijał, pierwszy w oczywistościach, drugi w nieoczywistościach się lubował. Wszakże jedno mieli wspólne: ów dydaktyzm. U jednego nachalny, u drugiego ukryty. Brał się on z zamysłu modelowania, zmieniania Polaka i człowieka w ogóle. Dla pierwszego restytucja polskości to powtórka z dziejów naszych - z ich odsłon chwalebnych i wielkich; dla drugiego polskość to nowe zadanie nieustannego "stwarzania ojczyzny" przez wolne i niezafałszowane myśli, ruchy, czyny. Pierwszy narodowi w wybiciu się na wolność pomagał, drugi człowiekowi na wolność pomagał się wybić w Polaku. Pierwszy prostszy w odbiorze, bo w świat jego prozy łatwiej uwierzyć i wejść weń bez oporu; drugi dziwacznością kreowanego świata bulwersował i prostego dostępu doń bronił. Pierwszy dystans skracał, drugi go nieustannie odnawiał. Pierwszy przypominał, żeśmy Polakami, drugi pytał, jak to się dzieje, że kimś jesteśmy bądź nie jesteśmy. Pierwszemu bliższe dogmaty, drugiemu dylematy, i tak dalej, i tak dalej...

Dwa różne pola, dwa różne obszary w człowieku przynależą jednemu i drugiemu - tak jak różnią się od siebie historia i psychologia, agitacja i filozofia, pokrzepienie i zbicie z pantałyku. Współczesna społeczna rola pisarstwa Sienkiewicza waha się gdzieś między arcydziełem (do przeżywania) i zabytkiem literatury (do podziwiania bądź ignorowania). Rolą Gombrowicza wciąż pozostaje wytrącanie - z błogostanu, uspokojenia, równowagi, pewności, poczucia sensu, oczywistości, bezruchu, stabilności - co może denerwować i fascynować, przyciągać i odpychać.

Cóż tedy czynić? Odpowiadam: w swoim czasie i we właściwym kontekście czytać jednego i drugiego. Poznawać Sienkiewicza w kontekście rzetelnej wiedzy historycznej i dostrzegać pisarskie zamysły i techniki, mielizny i wyżyny. Podkreślić raczej uniwersalność treści i wymowy ("Quo vadis") i pokazać pokrzepianie polskości na przykładzie wybranej powieści. Niechże ją jednak wybierze nauczyciel z rekomendowanego zestawu, bo lepiej, gdy omawia rzecz mu najbliższą. Świętości Sienkiewiczowi nie dodawać, bo pisarzowi potrzebna tylko taka, którą bez urzędowej kanonizacji zdobędzie. Gombrowicza także w swoim czasie czytać, choć do poznawania całości dzieł nie zmuszać. Począwszy od gimnazjum fragmenty (zgoda - z dowolnie wybranych dzieł) dawkować, ale zarażać Gombrowiczem już wcześniej! Nie znaczy to, by o nim mówić, lecz by zachęcać do stawiania sobie pytań o przyczyny i okoliczności ludzkich zachowań, inicjować refleksję nad własnym odbieraniem świata i ludzi, nad postępkami i odczuciami. Wszakże to najbardziej i najgłębiej ludzkie i w tym sensie...

My z nich wszyscy

Henryk i Witold, jeden bez drugiego w szkolnym kanonie obejść się nie powinni i nie mogą, bo restytuować w sobie dawny mit bez względu na okoliczności to zaawansowana krótkowzroczność i naiwność, a walczyć z mitem sobie nieznanym to bezmyślność i arogancja. MEN uczynił zatem coś wbrew fizyce, bo natura szkolnego kanonu lektur nie znosi próżni w żadnej jej odmianie. I prędzej czy później ów kanon powróci do stanu zbalansowania.

Jeśli w tym tekście znać niejaką przewagę sympatii autora do jednego z bohaterów, to w finale pozwolę sobie na postawienie maleńkiej kropki nad "i", maleńkiej, ale z polonistycznego i idealistycznego punktu widzenia ważnej i nieusuwalnej:

Bracia poloniści, Gombrowicza chwalmy,

Bo on totalnie na bryk nieprzekładalny!

Witold Bobiński jest adiunktem w Katedrze Polonistyki Nauczycielskiej na Wydziale Polonistyki UJ. Autor serii podręczników do języka polskiego dla gimnazjów i szkół średnich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2007