Putina wojna z Ukrainą

Ukraiński dramat nie chce się skończyć. W ciągu tygodnia upadł reżim Janukowycza, powstał nowy rząd i doszło do rosyjskiej agresji. To najpoważniejszy kryzys na linii Zachód–Kreml od zimnej wojny. Historia znów przyspiesza. Oto analiza wydarzeń.

03.03.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Ivan Sekretarev / AP / EAST NEWS
/ Fot. Ivan Sekretarev / AP / EAST NEWS

Aby zrozumieć, co się właściwie dzieje, trzeba wejść w psychologię Władimira Putina i części rosyjskiej elity władzy.

Ucieczka Wiktora Janukowycza i nieoczekiwane zwycięstwo Majdanu wywołało w Moskwie niedowierzanie i wstrząs. Oto Ukraina, kluczowe dla Rosji państwo, pod rządami byłego już prezydenta coraz bardziej zależna od wielkiego sąsiada, coraz bardziej autorytarna i coraz bardziej izolowana na Zachodzie – dokonała nagłego zwrotu.

Kreml – słusznie – przyjął to jako klęskę swojej polityki zagranicznej. Bolesne upokorzenie, odebrane, jak wolno sądzić, przez Władimira Putina bardzo osobiście, zamieniło się w pragnienie szybkiego rewanżu. Nałożyło się to na koniec olimpiady w Soczi, co dało Rosji instrumenty, po które nie mogła sięgnąć wcześniej.

„Święte miejsce” rosyjskiego imperializmu

Zaczęło się na Krymie, czyli tam, gdzie należało oczekiwać, że się zacznie. To region najsłabiej zintegrowany z resztą Ukrainy, zdominowany przez Rosjan (58 proc. mieszkańców), pozostający faktycznie częścią kulturowej i medialnej przestrzeni Rosji.

Po rozpadzie Związku Sowieckiego, w pierwszej połowie lat 90. XX w., na Półwyspie Krymskim rozwijały się wprawdzie silne tendencje separatystyczne, ale poważnego konfliktu udało się wówczas uniknąć. Prezydent Rosji Borys Jelcyn nie zechciał bowiem poprzeć separatystów, wybuchła wojna w Czeczenii, a prezydent Ukrainy Leonid Kuczma umiał znaleźć wspólny język z miejscową elitą i zaoferować jej atrakcyjne warunki w zamian za polityczną lojalność. Krym uzyskał pewien zakres autonomii, w dużym stopniu fikcyjnej, ale pozostał najbardziej specyficzną częścią kraju, z wieloma „zamrożonymi” problemami socjalnymi i etnicznymi.

Cieniem nad Półwyspem kładła się rosyjska Flota Czarnomorska: symbol żywych ambicji Rosji i kluczowy instrument jej wpływu na region. Zgodnie z dwustronnym porozumieniem, podpisanym przez ówczesnego prezydenta Janukowycza w 2010 r., Flota ma prawo stacjonować na Półwyspie do 2042 r. Jej siedzibą jest Sewastopol, zdominowane przez Rosjan największe miasto regionu, uchodzące za „najświętsze ze świętych miejsc rosyjskiego imperializmu”.

Nie dziwi zatem, że właśnie tu się zaczęło. Zaskakiwać może, że stało się to tak szybko.

23 lutego na kilkutysięcznym wiecu, zorganizowanym przez jedną z prorosyjskich organizacji, mieszkańcy Sewastopola „zdymisjonowali” szefa rady obwodowej i „wybrali” nowego, który „przypadkiem” jest obywatelem Rosji. Kijów początkowo zbagatelizował problem, uznając wybór za nielegalny i deklarując, że kontroluje sytuację.

Jak bardzo mylili się przedstawiciele nowej władzy, okazało się już po trzech dniach – w Symferopolu, stolicy Krymu.

Etap pierwszy: operacja krymska

Pod tamtejszym parlamentem zebrały się dwie kilkutysięczne demonstracje. Z jednej strony prorosyjska, domagająca się zmiany władz autonomii, dymisji krymskiego premiera, który zadeklarował lojalność wobec Kijowa, oraz referendum o statusie regionu. Z drugiej strony znacznie liczniejsi Tatarzy Krymscy, żądający zachowania spokoju i status quo na półwyspie. Mniejszość tatarska, stanowiąca około 13 proc. populacji regionu, jest obecnie najbardziej proukraińską siłą na Krymie, lojalną wobec Kijowa i nieufną wobec polityki Rosji.

Tego dnia Tatarzy uratowali integralność terytorialną Ukrainy.

Jednak w kolejnych dniach było już znacznie gorzej. W nocy nieznani, uzbrojeni ludzie zajęli budynek parlamentu, do którego następnie przyszła część deputowanych, tych o najbardziej prorosyjskich sympatiach lub zastraszonych. Jak się szybko okazało, bez wymaganego kworum przegłosowali oni zmianę premiera (został nim prorosyjski aktywista) i rozpisali referendum „o statusie państwowym Krymu” (choć Autonomia Krymska nie ma kompetencji do rozpisania takiego referendum). Tym razem Tatarzy zostali w domach, bo jako pierwsi zrozumieli, że rozwojem sytuacji na Krymie nie rządzą już miejscowi, ale ktoś silniejszy, z kim sami nie mogą wygrać i kto zainteresowany jest eskalacją.

Ludzi z automatami i w mundurach wojskowych bez znaków identyfikacyjnych zaczęło przybywać. Zajęli budynki władz, lotniska, przejęli kontrolę nad ruchem na głównych drogach i przeprawą promową. Na ulice wyjechały BTR-y Floty Czarnomorskiej. Stało się jasne, że zaczęła się rosyjska interwencja militarna na Krymie.

Do nowych władz w Kijowie, pochłoniętych tworzeniem nowego rządu, wreszcie dotarło, że kryzys na Ukrainie nie tylko się nie skończył, ale dopiero się zaczyna.

W ciągu kilkudziesięciu godzin Rosja zaktywizowała 15 tys. wojskowych z Floty Czarnomorskiej i przerzuciła na Półwysep około 6 tys. dodatkowych żołnierzy – choć w chwili, gdy to się działo, władze rosyjskie oficjalnie udawały, że nic takiego nie ma miejsca.

Krym znalazł się pod faktyczną okupacją Moskwy.

Etap drugi: eksport niestabilności

Bardzo szybko się okazało, że Rosja nie zamierza skończyć na Krymie.

W sobotę, 1 marca, w największych ośrodkach południowo-wschodniej Ukrainy (Donieck, Łuhańsk, Charków, Odessa) zebrały się prorosyjskie kilkutysięczne manifestacje przeciwników nowych władz w Kijowie, deklarujące – podobnie jak na Krymie – konieczność przeprowadzenia referendum o statusie regionu i zmiany miejscowych władz.

Sposób przeprowadzenia tych wieców nie pozostawia wątpliwości, gdzie należy szukać ich prawdziwych organizatorów. Każdy z nich odbył się według identycznego scenariusza. Z Rosji przyjeżdżał „aktyw” w liczbie co najmniej kilkudziesięciu osób, którego liderzy przejmowali kontrolę nad zgromadzeniem, doprowadzając do radykalizacji tłumu, który „wybierał” nowe władze, czemu towarzyszyły hasła prorosyjskie i zrywanie flag ukraińskich.

W tym samym czasie, kiedy na Ukrainie trwały prorosyjskie demonstracje, światowe media obiegła informacja, że prezydent Putin wniósł do Rady Federacji Rosji (izba wyższa parlamentu) wniosek o zgodę na użycie sił zbrojnych na terytorium Ukrainy. Argumentem było „zagrożenie życia obywateli Rosji”. Deputowani w błyskawicznym tempie dali zielone światło.

Ukraina i świat oniemieli.

Jednak południowy wschód Ukrainy to nie Krym i trwałe zdestabilizowanie sytuacji – na razie – okazało się niewykonalne. Zabrakło kluczowego czynnika: „nieznanych ludzi z bronią”. Tym razem władze w Kijowie były w stanie dość sprawnie znaleźć wspólny język z miejscową elitą, w tym z oligarchami, proponując niektórym z nich objęcie funkcji gubernatorów regionów wschodnich.

W niedzielę nie tylko w Kijowie, ale także w miastach wschodniej Ukrainy odbyły się masowe kontrmanifestacje przeciwników ingerencji Rosji w wewnętrzne sprawy Ukrainy.

Czego chce Rosja?

Odpowiedź na pytanie, czego chce Rosja – czy raczej Putin, bo to on jest głównym architektem obecnego kryzysu – jest dość prosta: zemsty oraz szybkiego i trwałego odwrócenia sytuacji na Ukrainie na swoją korzyść. Moskwa doskonale rozumie, że same kroki dyplomatyczne będą nieskuteczne i potrzebne są działania metodą faktów dokonanych, nad którymi potem, ewentualnie, mogą dyskutować dyplomaci.

Wiktor Janukowycz wprawdzie „odnalazł się” w Rostowie nad Donem, gdzie wziął udział w żenującej konferencji prasowej, utwierdzając swoją niesławę. Jest jednak oczywiste, że Kreml nim pogardza i potrzebuje go wyłącznie do podważania legitymizacji nowych władz Ukrainy oraz do swojej dalszej gry z Kijowem i z Zachodem. Wykorzystywać go będzie do czasu, kiedy stanie się niepotrzebny.

Znacznie silniejszą kartą przetargową Rosji są dwa elementy: okupacja Krymu i wywołanie wrażenia niestabilności południowo-wschodnich regionów Ukrainy (których nowe władze jakoby nie są w stanie kontrolować). Celem polityki Kremla nie jest zaś uznanie niepodległości Krymu, a tym bardziej włączenie go do Rosji. Krym ma służyć zmuszeniu nowych władz w Kijowie do przekształcenia Ukrainy w państwo o strukturze federacyjnej, składające się z kilku dużych regionów. Jednym byłby Półwysep Krymski, innym Donbas, kolejnym południe z Odessą itd.

Taki sposób reorganizacji państwa ukraińskiego dawałby Moskwie gwarancję, że byłaby ona w stanie – poprzez niektóre prorosyjskie regiony – wpływać na strategiczne decyzje Kijowa, w tym te dotyczące np. integracji z Unią Europejską. Nie jest trudno prognozować, że taka sfederalizowana Ukraina stałaby się państwem niesterowalnym wewnętrznie, gdzie jakiekolwiek reformy strukturalne, których tak rozpaczliwie dziś potrzebuje, stałyby się niezwykle trudne.

Pierwszym krokiem w stronę narzucenia Ukrainie takiej „federacji” ma być przeprowadzenie 30 marca referendum na Krymie. Mieszkańcy odpowiedzą na pytanie nie o to, czy chcą niepodległości, ale czy opowiadają się za zwiększeniem kompetencji autonomii w ramach Ukrainy. Wynik referendum jest oczywisty.

Ale dla realizacji celu Moskwy sam Krym nie wystarczy. Kluczowy jest Donbas: przemysłowe centrum kraju. Dotychczasowa próba wpłynięcia na nastroje społeczne się nie udała. Na podorędziu nadal są jednak środki wojskowe, których użycia przez Rosję nie należy wykluczać.

Szeroko otwarte oczy Zachodu

Zachód patrzy na kryzys ukraiński z przerażeniem, bo podobnych działań Rosji nikt nie brał pod uwagę. Początkowo politycy w Unii i USA zdawali się łudzić, że nic się nie stało. Dobrą tego demonstracją były zdjęcia CNN, pokazujące rosyjskie transportery wojskowe na Krymie z komentarzem, że „nie wiadomo, do kogo należą”.

Szybko jednak Zachód został zmuszony do obudzenia się w nowej rzeczywistości. W piątek prezydent Obama wygłosił krótkie przemówienie z jasnym sygnałem, że Rosja musi wiedzieć, iż podobne działania będą mieć „wysokie koszty”.

Kolejnego dnia odbyła się półtoragodzinna rozmowa telefoniczna prezydentów USA i Rosji, a sekretarz stanu USA John Kerry zapowiedział na wtorek wizytę w Kijowie. Gniewne oświadczenia wystosowały państwa Unii i sama Bruksela. Przejęły się nawet Chiny, deklarując wsparcie dla integralności terytorialnej Ukrainy. Mimo że jedynym, jak na razie, praktycznym skutkiem rosyjskich działań jest bojkot szczytu G8 w Soczi, to jest oczywiste, iż stosunki Zachodu z Rosją znalazły się w najpoważniejszym kryzysie od czasu zakończenia zimnej wojny ćwierć wieku temu.

Putin nie jest oczywiście tak wielkim ignorantem, aby nie rozumiał, jakie skutki przyniosą jego decyzje, zanim jeszcze je podjął. Problem w tym, że koszty działań wobec Ukrainy – międzynarodowe czy wewnętrzrosyjskie – nie mają dla niego większego znaczenia.

Cenę awantury ukraińskiej dla gospodarki Rosji już widać – na początku tygodnia giełdy poleciały mocno w dół – co bez wątpienia wywołało niezadowolenie wielu ważnych osób w elicie władzy. Celem Putina jest jednak „odzyskanie” Ukrainy, a wszystko ponad to ma drugorzędne znaczenie.

W ostatnich dniach Rosja w istocie kpiła sobie z Zachodu, pozostała głucha na krytykę i niewzruszona robiła swoje. Katastrofalne skutki dla wizerunku Rosji w społeczeństwie ukraińskim? Jakie to ma znaczenie, gdy „starszy brat” wie, co jest dla „młodszego” najlepsze...

Putin nie może już zawrócić

Jest oczywiste, że swoimi działaniami Moskwa złamała kilka porozumień międzynarodowych, dwustronnych i wielostronnych.

 W tym: memorandum budapeszteńskie z 1994 r., gwarantujące Ukrainie nienaruszalność granic [w zamian za oddanie posowieckiej broni atomowej – red.], umowy o statusie i zasadach stacjonowania Floty Czarnomorskiej z 1997 r. i podpisany w tym samym roku traktat o przyjaźni z Ukrainą.

Ale cóż z tego, skoro Rosja – ustami swego ambasadora przy ONZ i kontrolowanych przez Kreml mediów, które sięgnęły sowieckiego poziomu „obiektywizmu” – nie przestaje powtarzać kłamliwej mantry o zagrożeniu dla życia obywateli rosyjskich.

Wojna informacyjna trwa, ale jest oczywiste, że Rosja nie może jej wygrać. Sytuacja jest dla niej jednoznacznie niekorzystna (inaczej niż choćby podczas wojny w Gruzji w 2008 r.), bo Rosjan i „rosyjskojęzycznych” na Krymie i gdziekolwiek indziej na Ukrainie nikt nie prześladuje. Widać, że operacja zmuszenia bratniej Ukrainy do przyjaźni z Rosją została przygotowana w wielkim pośpiechu i bez „niedoróbek” się nie obeszło.

Kluczowym celem Zachodu stało się teraz niedopuszczenie do przeniesienia przez Rosję akcji wojskowej na południowy wschód Ukrainy. Władze w Kijowie dostały od Zachodu zakaz używania siły na Krymie, nawet w przypadku upokarzającego rozbrajania ukraińskich oddziałów przez Rosjan. Ukraina nie daje więc Rosji pretekstu do dalszych działań. Ale problem w tym, że ta świetnie sobie bez niego poradziła na Krymie.

Gdyby się jednak okazało, że rosyjskie oddziały przekroczyły granicę ukraińską na wschodzie kraju, trudno sobie wyobrazić, aby armia ukraińska – choć słaba – pozostała bierna.

Właściwie jedno wydaje się dziś pewne: Władimir Putin nie może zawrócić z drogi, którą obrał. Druga w tak krótkim czasie wizerunkowa porażka nie wchodzi w grę. Tym bardziej, że położył na szali również swoje przywództwo w Rosji.  


Pisane w poniedziałek 3 marca nad ranem


WOJCIECH KONOŃCZUK jest analitykiem w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie, gdzie kieruje Zespołem Białorusi, Ukrainy i Mołdawii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. Specjalizuje się głównie w problematyce politycznej i gospodarczej państw Europy Wschodniej oraz ich politykach historycznych. Od 2014 r. stale współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym". Autor… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2014