Puchar niewyzwolonych

Najważniejszy mecz turnieju ustanowionego na cześć wyzwolicieli Ameryki Południowej odbył się w stolicy dawnego imperium kolonialnego. To tylko fragment opowieści, która dzięki futbolowi pozwala zrozumieć Argentynę.

17.12.2018

Czyta się kilka minut

Kibice Boca Juniors podczas meczu z River Plate, pierwszego spotkania finału Copa Libertadores. Buenos Aires, 10 listopada 2018 r. / CHRIS BRUNSKILL / FANTASISTA / GETTY IMAGES
Kibice Boca Juniors podczas meczu z River Plate, pierwszego spotkania finału Copa Libertadores. Buenos Aires, 10 listopada 2018 r. / CHRIS BRUNSKILL / FANTASISTA / GETTY IMAGES

Scena pierwsza – otwarty trening piłkarzy klubu Boca Juniors na słynnym, faktycznie przypominającym pudełko czekoladek stadionie La Bombonera. Jutro mają się zmierzyć z drużyną River Plate w drugim meczu finału Copa Libertadores. Nigdy jeszcze dwa zespoły argentyńskie nie rywalizowały w tym finale. Żeby zobaczyć nie samo spotkanie, lecz jedynie rutynowe zajęcia przygotowawcze, na trybunach zjawia się ponad 60 tys. widzów; kolejnych kilkanaście tysięcy policja zatrzymuje na ulicach, w obawie, że nadmierny ścisk na stadionie zagrozi bezpieczeństwu. Liczba dziennikarzy, którzy poprosili o akredytacje na mecz, awizowany jako najważniejszy w dziejach Ameryki, przekracza dwa i pół tysiąca.

Scena druga – pożegnanie piłkarzy Boca na ulicach Buenos Aires. W drodze na lotnisko, skąd mają odlecieć na rozstrzygający mecz, autobus musi się co chwilę zatrzymywać. Są race, flagi, sztuczne ognie, ogłuszająco głośne śpiewy, a także ludzie wdrapujący się na znaki drogowe i słupy sygnalizacji świetlnej, by choć przez chwilę zobaczyć swoich idoli z bliska.

To ta przyjemniejsza strona. Folklor, koloryt, pasja i miłość do piłki nożnej, w Ameryce Południowej wyrażająca się z taką intensywnością, że turyści ze świata zjeżdżają na rozgrywane tu mecze, by tonąc w deszczu konfetti przeżyć jeszcze jedną niezapomnianą przygodę, a miejscowe telewizje oferują komentarze w wersji „zen” dla fanów z kłopotami zdrowotnymi (w tradycyjnej wersji relacji sprawozdawca krzyczy w zasadzie bez przerwy, a jego „goooooooooool!!!” potrafi trwać kilkadziesiąt sekund).

Jest jednak i strona bardziej mroczna.

Rewanż przełożony

Scena pierwsza – znów na La Bombonera. Dziesiątki tysięcy czekających na mecz fanów (tylko jednej drużyny, bo na stadiony pięciu najważniejszych argentyńskich klubów, tzw. grandes, ze względów bezpieczeństwa nie wpuszcza się kibiców gości) daremnie próbują się schronić pod dachem. Trwa straszliwe oberwanie chmury. Niebiosa rozstępują się, jakby nie chciały dopuścić do tego, co się wydarzy w najbliższych tygodniach. Po deszczu murawa jest w tak fatalnym stanie, że spotkanie trzeba opóźnić o 24 godziny. Wtedy mecz odbywa się już bez przeszkód. Emocje są faktycznie wielkie, padają cztery gole, w tym jeden samobójczy. Boca remisuje z River 2:2 i o wszystkim ma rozstrzygnąć rewanż na równie słynnym co Bombonera stadionie El Monumental.

Scena druga – znów na ulicach Buenos Aires. Na Avenida Monroe autobus z piłkarzami Boca zostaje zaatakowany przez pseudokibiców River Plate. W ruch idą kamienie, w pojeździe wylatują szyby. Do akcji wkracza policja, usiłując rozpędzić napastników przy pomocy gumowych kul i gazu łzawiącego. Ten ostatni dostaje się do wnętrza autokaru. Sportowcy kaszlą, łzawią, wymiotują. Stan dwóch z nich jest tak poważny, że zamiast na stadion, trafiają do szpitala. Mijają godziny, na El Monumental (i kilkanaście kilometrów dalej na Bombonerze, gdzie trwa relacja na telebimach) kibice wciąż czekają na pierwszy gwizdek. Obecny w Buenos Aires prezydent Światowej Federacji Piłkarskiej w interesie sponsorów i telewidzów naciska na jak najszybsze rozpoczęcie meczu, choć wie, że co najmniej jedna z drużyn nie nadaje się do gry. Trwają nerwowe negocjacje, zmieniają się godziny rozpoczęcia spotkania, w końcu staje się jasne, że tego dnia mecz się nie odbędzie.

Nie odbył się również następnego dnia, ani nawet kolejnego, nie odbył się w Argentynie. Musiały minąć prawie dwa tygodnie, by losy tegorocznego Copa Libertadores – południowoamerykańskiego odpowiednika europejskiej Ligi Mistrzów – zostały w końcu rozstrzygnięte. By można było wyłonić zwycięzcę najważniejszego meczu w dziejach Argentyny, dwa kluby z Buenos Aires musiały spotkać się w Madrycie. W mieście, w którym kiedyś decydowano o podboju Nowego Świata. W kraju konkwistadorów i kolonizatorów, którym patroni rozgrywek – m.in. Simón Bolívar, José de San Martin czy Manuel Belgrano – rzucili wyzwanie.

Kwestia, kto wygrał, zeszła tymczasem na drugi plan.

Przypis do Maradony

„Tango, zaginieni, Maradona” – tak brzmi odpowiedź Pepe Carvalha, bohatera cyklu powieści Katalończyka Manuela Vázqueza Montalbána, na pytanie, co wie o Buenos Aires. Wielu z nas odpowiedziałoby pewnie tak samo. Z tą może różnicą, że ci bardziej świadomi tragedii „brudnej wojny” – podczas której argentyńska junta porywała, torturowała i uśmiercała tysiące obywateli swojego kraju – mają w tyle głowy także konflikt z Wielką Brytanią o Falklandy. Inni pamiętają finansowy krach z przełomu XX i XXI w. O historii Argentyny ostatniego stulecia można opowiadać na różne sposoby, czerpiąc również z literatury (Borges…) i popkultury (musical o Evicie Perón…) – ale nie tylko dla Car­valha pierwszym skojarzeniem będzie piłka nożna, z koniecznym dołączeniem do nazwiska Diega Maradony Lea Messiego.

O tym, dlaczego tak się stało, można by mówić długo, cofając się do lat 30. XX w. Wtedy powstał pomysł, by do budowania nowej argentyńskiej tożsamości – tożsamości społeczeństwa, które szybko zmieniało się z wiejsko-rolniczego na miejsko-przemysłowe, integrując przy tym masowo przybywających z Europy imigrantów – wykorzystać futbol. A poczucie dumy z argentinidad oprzeć na dumie z reprezentacji piłkarskiej (zastępowała w miejscowej mitologii niepasujących już do urbanizującego się kraju gauczów).

W tamtym czasie był to – jak pisze historyk futbolu Jonathan Wilson w książce „Aniołowie o brudnych twarzach” – „kraj stabilny politycznie, o dobrze prosperującej gospodarce, zamieszkały przez kwitnący młody naród, wypadający korzystnie w porównaniu z Kanadą czy Australią”. W 1928 r. Argentyna była ósmym państwem świata, jeśli idzie o produkt narodowy brutto. Dziś jest w szóstej dziesiątce.

Wraz z rozwiewaniem się kolejnych złudzeń na temat świetlanej przyszłości, podczas kolejnych kryzysów, wojskowych zamachów stanu i bankructw gospodarki, coraz bardziej sfrustrowani Argentyńczycy lokowali więc nadzieje na odzyskanie godności w swoich piłkarzach. Kochając, nienawidząc i nakładając niemożliwe do spełnienia oczekiwania – nie tylko na Maradonę i Messiego (którzy, podobnie jak tysiące rodaków, przy pierwszej okazji emigrowali, by grać o wielkie pieniądze i jeszcze większy prestiż w klubach Europy), ale także na tych, którzy jeszcze wyjechać nie zdążyli albo z przyczyn sentymentalnych postanowili u schyłku kariery wrócić do ojczyny: na piłkarzy ligi argentyńskiej, grających także w River i Boca. Klubach, które – mimo wielkich tradycji i wsparcia kibiców – radzą sobie tak kiepsko, że dziś musi im pomagać państwo kupując prawa do transmisji telewizyjnych.


Czytaj także: Oto człowiek - Michał Okoński o Leo Messim


„Jako naród jesteśmy tylko przypisem do Maradony”, mówi autor znakomitego „Głodu”, argentyński pisarz i kibic Boca Juniors, Martín Caparrós.

Przewrotki i pięści

Oczywiście kibic zauważy w tym miejscu, że argentyńskich piłkarzy da się kochać. Zdobyli wszak dwa mistrzostwa świata, a oprócz Messiego i Maradony znalazłoby się w ich gronie jeszcze kilka innych największych gwiazd tej dyscypliny, choćby Alfredo di Stéfano. Rzecz jednak nie w tym, czy piłkarze są dobrzy, czy nie, ale w tym, że, jak napisał Carlos Fontanarrosa w nieistniejącym już słynnym czasopiśmie sportowym „El Gráfico”, „w tym nieszczęsnym kraju największą radość daje sport”.

Przez lata stadiony oferowały Argentyńczykom możliwość ucieczki przed beznadziejną rzeczywistością. Przez lata także narastała towarzysząca piłce przemoc – w gruncie rzeczy bardziej odbicie stosunków społecznych niż coś, co specyficznie należałoby wiązać z futbolem. Organizacja Salvemos Al Fútbol wymienia z nazwiska 328 ofiar śmiertelnych awantur okołostadionowych (pierwszy kibic zginął w 1922 r., a tylko w ostatniej dekadzie zgonów było 93). Mecze zakończone krwawymi rozprawami pamięta się tu równie dobrze, jak najpiękniejsze bramki Maradony.

Także w dziejach Copa Libertadores pełno jest nie tylko rozrób między kibicami i piłkarzami (z kilkunastominutową bijatyką zawodników Boca i chilijskiego Colo Colo z 1991 r. na czele), ale podstępów i szwindli mających zapewnić przewagę którejś z drużyn: np. dosypywania środków przeczyszczających do przedmeczowych przekąsek albo kierowania autobusu z drużyną gości rozmyślnie okrężną drogą, przez przedmieścia pełne wrogo zachowujących się kibiców, by na stadion dotarła odpowiednio wystraszona. Był taki mecz, na który trener jednej z drużyn zabrał ekipę bokserów, powierzając im rolę ochroniarzy. Oficjalnie występowali jako fotoreporterzy i jeszcze na trapie samolotu jeden z nich zdzielił próbującego uzyskać ekskluzywny wywiad dziennikarza.

Wściekli młodzi ludzie

W tym roku jednak wszystko miało być inaczej. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy do finału Copa Libertadores przedarły się dwa argentyńskie kluby. Także dlatego, że – jak mówił prezydent Argentyny, a zarazem dawny prezes Boca ­Juniors Mauricio Macri – Argentyna chciała pokazać światu nowe oblicze. Kraju, który dojrzał i potrafi już rozstrzygać o swoich sprawach pokojowo.

Otóż nie potrafi. Więcej: niezdolność do zapewnienia spokojnego przebiegu dwóch meczów jest raczej ilustracją stanu państwa, w którym inflacja dobija 50, a stopy procentowe 70 proc. Gdzie jedna trzecia populacji żyje w skrajnym ubóstwie, wydatki socjalne są ograniczane, przestępczość kwitnie, walki między politykami toczą się zaś z zawziętością porównywalną do burd członków organizacji kibicowskich, zwanych barras bravas – z którymi zresztą nie tylko Macri pozostawał w zażyłych stosunkach (a przynajmniej nie próbował uniemożliwiać im zaangażowania w przemyt, wymuszenia, handel narkotykami albo jakże poszukiwanymi w Buenos Aires miejscami parkingowymi).

To temat, który rzadziej pojawia się w mediach opisujących zamieszanie wokół tegorocznego finału Libertadores: skąd się biorą „wściekli młodzi ludzie” zasilający szeregi barras bravas. Kiedy nie wierzysz, że państwo jest w dobrych rękach, kiedy nie masz nadziei na pracę, kiedy na każdym kroku trafiasz na przykłady korupcji, nepotyzmu i lekceważenia procedur, jedyną wspólnotą, która wydaje ci się autentyczna, jest ta, która od zawsze zrzeszała twoich przyjaciół i znajomych, sąsiadów i krewnych – wspólnota skupiona wokół klubu z twojej dzielnicy.

Esse est percipi

Cytowany przez Jonathana Wilsona eseista i ekonomista Enrico Udenio dowodził w rozprawie „La hipocresía argentina”, że „Argentyńczycy to neurotyczne społeczeństwo, którego członkowie czują się niespełnieni i odczuwają potrzebę działań autodestrukcyjnych”, a zarazem „społeczeństwo zbudowane na marzeniach, które – gdy marzenia się nie spełniają – szuka wytłumaczeń i odpowiedzialnych za ten stan rzeczy na zewnątrz”. Autor „Aniołów o brudnych twarzach” zauważa, że Buenos Aires to miasto, w którym freudowska psychoanaliza cieszy się największym wzięciem w skali świata (z wyłączeniem Nowego Jorku, rzecz jasna). Ale oprócz rekordowo dużej liczby gabinetów terapeutycznych jest tutaj aż 36 stadionów z trybunami zdolnymi pomieścić co najmniej 10 tys. widzów. „W zasadzie jedyną sferą, w której Argentynie udało się sprostać pokładanym nadziejom, jest piłka nożna” – pisze Wilson.

Rzec można: spełniła i tym razem. Madrycki mecz między Boca i River, rozegrany 9 grudnia, dostarczył równie wielu emocji, co spotkanie w Buenos Aires. Była czerwona kartka, remis po 90 minutach i dogrywka, cztery gole, z czego co najmniej dwa fantastyczne, bramkarz przegrywającego Boca, który ostatnie dziesięć minut spotkania w zasadzie grał na połowie rywala, szalone tempo i niepewność wyniku aż do końca, bo przed tym, jak padła trzecia bramka dla River Plate, jeden z zawodników Boca trafił w słupek. Ostatecznie wygrało River Plate, wbrew ścigającej tę drużynę reputacji gallinas – kurczaków, które zawsze wywracają się na ostatniej prostej.

Nie chciałbym jednak kończyć jeszcze jedną barwną anegdotą o latynoskim futbolu. „Tak długo jak dziesiątki tysięcy ludzi co niedzielę udawały się na stadion, a setki tysięcy chciwie słuchały transmisji radiowych, rozmowy w kawiarniach czy fabrykach dotyczyły futbolu, a nie radykalnego socjalizmu i anarchii” – pisał badacz dziejów argentyńskiego futbolu o latach 30. XX w. i zdanie to pozostaje niepokojąco aktualne. Patrząc na miliony Argentyńczyków, którym piłka nożna przesłania cały świat, przypomina się opowiadanie Borgesa i Bioy Casaresa „Esse est percipi”, którego bohater uświadamia sobie nagle, że stadiony, jakie znał, rozsypały się w proch, futbol należy już do przeszłości, a zastąpiło go widowisko realizowane przed kamerami przez aktorów w podkoszulkach.

Prawda, jaką zobaczyliśmy przy okazji najważniejszego meczu Ameryki, jest smutna jak tango: dla władzy dużo lepiej, gdy ludzkość siedzi wygodnie w domach i jej uwagę pochłania ekran (albo jak wyładowuje nagromadzone emocje na stadionach), zamiast myśleć albo, co gorsza, angażować się politycznie. ©℗

Czytaj także „Futbol jest okrutny” – piłkarski blog autora: www.okonski.blog.tygodnikpowszechny.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018