Andrzej Stasiuk: Psie duchy

Gdy się żyje dość długo, to można wspominać wiele psów. Niektóre przychodzą nawet w snach. Tak było z Murzynem.

28.05.2018

Czyta się kilka minut

FOT. PIXABAY /
FOT. PIXABAY /

Nie tym dzisiejszym, pisanym dla ostrożności Mużin, ale tym pierwszym. W tamtych czasach to imię nie było jeszcze zakazane, a w dodatku przybłąkał się już tak ochrzczony przez okolicę i trudno było dorosłemu psu mieszać w głowie. Okolica to był pegeer oddalony o 5 kilometrów i kwatera drwali o jakiś kilometr. Nie wiadomo, skąd Murzyn przyszedł, ale wszyscy wiedzieli, jak ma na imię. Wszystkie psy w Polsce w tamtych czasach tak się nazywały, gdy były czarne. Jakieś trzydzieści lat temu.

No więc przyszedł któregoś dnia, położył się przy chałupie i leżał. Leżał jeden dzień, drugi, trzeci. Czasami gdzieś odchodził w swoich sprawach, ale wracał, kładł się i leżał. Nie wdzięczył się, nie merdał ogonem, nawet nie wstawał na widok człowieka. Widać było, że podjął decyzję i nie ma zamiaru od niej odstąpić. Po kilku dniach postawił na swoim. Dostał miskę i został.

Jako się rzekło, był całkowicie czarny z odrobiną płowości na pysku i na łapach. Sylwetkę miał kundlowatą i nieforemną – zawierała w sobie wszystkie psie formy świata. Ale ruchy miał precyzyjne, oszczędne i celowe. Chyba nigdy nie widziałem go w pełnym biegu. Jeśli już, to w równym, nieustępliwym i ekonomicznym truchcie. Jakimś takim wilczym. No ale też nie wiedziałem wszystkiego o jego życiu. Był absolutnie niezależny. Znikał na całe dni i noce. Z ludzkiego punktu widzenia wiódł podwójne życie. Był wspaniałym, wiernym psem, ale nie dopuszczał mnie do swoich tajemnic. Zawsze wracał. Czasami z naderwanymi uszami, czasem poraniony.

Kiedyś, późnym wieczorem, wrócił na trzech łapach. Czwarta, prawa tylna, złamana, majtała się bezwładnie. Padał deszcz, dochodziła północ, do najbliższego weterynarza było 15 kilometrów, a ja miałem zielonego szerszenia, czyli dwudziestoletniego radzieckiego gaza 69 z demobilu, bez tablic rejestracyjnych i bez żadnych papierów. Otworzyłem klapę z tyłu, podścieliłem stary koc i ostrożnie podniosłem pacjenta. Nawet nie zaskomlał. Polizał mnie po ręce. Zapaliłem korbą szerszenia i pojechaliśmy w dżdżystą noc. Daję głowę, że pierwszy raz w życiu jechał samochodem, ale leżał nieruchomo, cichy i ufny. Przejechaliśmy pięć potoków, woda była wysoka i czułem, że szerszenia trochę znosi. Reflektory dawały światła tyle co lampy naftowe. Po 5 kilometrach zaczął się asfalt i jakoś dojechaliśmy do doktora Mielczarka, który oczywiście spał. Obejrzeliśmy kalekę przy latarce i doktor stwierdził, że nie ma co go ruszać i operację zrobi się na pace. Przyniósł skądś kawałek drutu, uformował z niego zgrabną szynę, przymierzył, poprawił i całość owinął bandażem elastycznym. „Jeszcze zatańczy na psim weselu”, powiedział i wrócił do łóżka. Murzyn podczas całej operacji nie pisnął ani się nie poruszył. Wróciliśmy do domu. Wziąłem go na ręce i zaniosłem na posłanie. Spojrzał na mnie i parę razy poruszył ogonem.

Kiedy byliśmy we dwóch, jedliśmy to samo. Gotowałem makaron i podsmażałem ze słoniną. Wieczorami, jeśli akurat nie przemierzał lasów, gór i dolin, nasłuchiwał ze swojego barłogu stukotu maszyny do pisania. Czasem wstawał, podchodził i kładł mi głowę na kolanie. Dużo wtedy rozmawialiśmy. To znaczy opowiadałem mu o tym, co akurat piszę. Był raczej milczącym psem. Niektórzy jego bracia czy też rodacy na wsiach szczekają jak głupi przez całe noce. On otwierał pysk tylko wtedy, gdy rzeczywiście ktoś nadchodził. Czasami nocą od Nieznajowej niosło się wycie wilków. Normalny wiejski burek chowa się wtedy do budy albo nerwowo szuka towarzystwa człowieka. On natomiast siadał wtedy na zadzie przed domem i próbował dołączyć do dalekiego chóru. Z gardła wydobywało mu się ni to wycie, ni to skowyt, dźwięk tylko na tę okazję. Wiedziałem, że to jest wciąż on, Murzyn, ale lekki dreszcz przechodził mi wtedy po plecach.

Doktor Mielczarek miał rację. Już następnego dnia próbował kuśtykać, unosząc w górze biały kikut. Na razie się zbytnio nie oddalał, wciąż w zasięgu wzroku, ale zataczał coraz większe kręgi wokół domu. Kiedy zaczął przepadać na ćwierć, na pół dnia, przeciąłem w końcu bandaże i uwolniłem łapę. Zrosła się niemal bez śladu. Dało się wyczuć drobne zgrubienie kości, ale utykał tylko trochę, a potem znów mógł truchtać tym swoim oszczędnym krokiem, którym pokonywał Bóg wie jakie odległości, i wszystko było jak dawniej.

Ale i on zaczął się starzeć. Nikt zresztą nie wiedział, ile miał lat, gdy się zjawił. W każdym razie był już psem, jak to się mówi, w sile wieku raczej. Teraz pysk mu siwiał, zrobił się nieco ociężały i nie przepadał tak często jak dawniej. Wygrzewał się w słońcu. Żółte tęczówki nieco wyblakły. Rzadziej też podnosił głowę, nasłuchując obcych dźwięków. Dokuczała mu złamana niegdyś łapa, bo zaczął lekko utykać. W końcu przestał się oddalać. Szedł nad potok, na granicę lasu, podnosił głowę i węszył w stronę zbocza porośniętego grabiną, leszczyną i jodłą. Czasami wchodził w nurt i chłeptał kilka łyków. Zimą wolał siedzieć w domu. A czasem, całkiem jak Gżanka, zwijał się w kłębek przed wejściem, nakrywał nos ogonem i spał w najlepsze. Nie mówiąc już o tym, że w trzaskający mróz wypuszczał się w świat na dwie, trzy doby.

Któregoś letniego dnia zniknął. Wstałem i go nie było. Obszedłem całe podwórko, wszystkie zakamarki. Poszedłem nad rzekę i ruszyłem najpierw w górę, a potem w dół biegu, aż do pierwszego brodu, gdzie w styczniu i lutym zjawiał się zimorodek. Wróciłem drogą, minąłem rozstaje ze starą kapliczką. Nigdzie go nie było.

I tak już zostało. Wyobrażałem sobie, że znalazł jakieś spokojne miejsce i ułożył się zwinięty w kłębek albo z głową na wyciągniętych łapach. Wiał lekki, ciepły wiatr niosący te wszystkie zapachy, które prowadziły go tysiącem nikomu nieznanych ścieżek. I spokojnie zasypiał wsłuchany we własny oddech i w stygnące uderzenia psiego serca. Tak sobie wyobrażałem i mam nadzieję, że tak było.

Potem mi się śnił. Przychodził we śnie posiwiały, spokojny, ze swoich zaświatów. Patrzył mi w oczy, jakby chciał powiedzieć, że wszystko jest dobrze i żebym się nie martwił. A potem znikał w ciemności.©


Andrzej Stasiuk: Wiele osób mówi: „Pisz tak, bo to jest potrzebne, ważne teraz”, dla mnie to śmierć literatury. Pisz najlepiej, jak potrafisz, po polsku. Pisz w hołdzie dla języka, który próbujesz opanować.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2018