Przedmioty żyją

Mieszkańcy mojej wsi codziennie oglądają świat w telewizji – wiedzą, jak wygląda Obama, Romney, i co się dzieje w Syrii. Ale to niczego nie zmienia. Widzą wielki świat, ale w swoim myśleniu pozostają tak samo prowincjonalni jak wcześniej.

14.10.2012

Czyta się kilka minut

 / il. Andrzej Dudziński, cykl ilustracji „Obraz”, ok. 2012 r.
/ il. Andrzej Dudziński, cykl ilustracji „Obraz”, ok. 2012 r.

MARCIN ŻYŁA: Powiedział Pan kiedyś, że nie sposób opowiedzieć historii miejsca bez konkretu, przedmiotu, fotografii... MARTIN POLLACK: Ma pan rację – potrzebuję jakiejś materialnej rzeczy. Znajduję starą fotografię i dopiero ona staje się dla mnie inspiracją, by pisać. To może być cokolwiek: fotografia, moneta, mapa – wszystko jedno. Ważne, by można było się czegoś złapać. Przypominam sobie jeden z moich ulubionych fragmentów Pańskich reportaży. Rzecz dzieje się w prowincjonalnym bułgarskim miasteczku Ruse nad Dunajem. Opisał Pan człowieka, który trzyma laskę, bardzo charakterystyczną, bo wykonaną z czerwonego drewna. Jak się później okazało, powstała wiele lat temu w Galicji. Mam wrażenie, że za sto lat Martin Pollack miałby ogromne problemy ze znalezieniem takich przedmiotów, które mogłyby mieć za sobą podobną historię. Dzisiejszy świat nie pozwala na trwanie przedmiotów. Z jednej strony ma pan rację. Z drugiej strony obserwuję powrót do takich „twardych”, ręcznie robionych rzeczy. Już nie chodzi o to, żeby kupić najtańszy produkt, najlepiej z Chin, i mieć spokój. Coraz częściej doceniamy ręczne wyroby. Ja sam jestem z zawodu stolarzem i wiem, co to znaczy zrobić stół, krzesło, jak się jest z tego dumnym. Mieszkam obecnie w starej, stuletniej chałupie, którą kupiłem 30 lat temu. Człowiek, który mi ją sprzedał, stary chłop, błagał mnie, bym zostawił takie ohydne aluminiowe drzwi z lat 50. Czekałem aż on umrze, żeby z czystym sumieniem je wyrzucić. Gdy wyrywałem je z zawiasów, facet, który mi w tym pomagał, zapytał, co zamierzam zrobić z tymi drzwiami. Wyrzucę, odpowiedziałem. A on na to, że chętnie je weźmie. I używa ich do dziś. Przedmioty żyją... nawet te najbrzydsze. Jednak pochylenie się nad przedmiotem wymaga skupienia, uwagi... Czy to nie przemija? Widzę, jak zmienia się mój 34-letni syn. On też zaczyna dostrzegać rzeczy. Chce mieć przedmioty, które będą trwałe. Oczywiście, to pewien luksus. Może jestem zbyt wielkim optymistą... Oprócz nietrwałości rzeczy, innym znakiem czasu jest korozja krajobrazu. Dzisiaj, jadąc do Bułgarii, Rumunii, Mołdawii, znajdujemy rzeczy na tę samą modłę. Niestety... Czasami, kiedy sobie to uświadamiam, zaczynam po prostu płakać. Niszczeją całe wsie. To właśnie jest problem tych aluminiowych drzwi. Ten stary człowiek, poprzedni właściciel mego domu, nie widział żadnego problemu, że coś nie pasuje do całości. Co się stało? Lata temu, kiedy budowano ten dom, ludzie byli biedni, ale wszystko tworzyło pewną całość. A dziś... wystarczy spojrzeć na nasze wsie, jak bardzo są zniszczone. Pana „Cesarz Ameryki” to opowieść o wielkiej emigracji do Ameryki, o poszukiwaniu życia w nowym, lepszym świecie. Nasz region to historia kolejnych fal migracji. Może tożsamość Europy Środkowej ma – przynajmniej częściowo – swoje źródła gdzie indziej? Powodem migracji zawsze była bieda. To przysłowiowa „nędza galicyjska” zmuszała ludzi do wyjazdu. Tysiące ludzi wyemigrowało z Galicji, wielu z nich wróciło. I nie ma wątpliwości, że to doświadczenie zmieniło mieszkańców tych terenów. Oni widzieli ten inny świat. Paradoksalnie, podobnie było podczas wojen –żołnierze również widzieli inny świat i wracali przemienieni. Pewien ukraiński historyk opowiadał mi, że pierwszy boom na ukraińskie książki w Galicji pojawił się po powrocie wielkiej fali migrantów z Ameryki. Oni tam po prostu nauczyli się czytać. Wrócili i nie chcieli z tego zrezygnować. Żyjemy dziś w czasach, w których jesteśmy zmuszani do integracji, ale granice, które w Europie miały zniknąć, jedynie się przesunęły. Często nasi bardzo bliscy sąsiedzi są nam zupełnie nieznani i wyrzucamy ich poza nawias. W Europie posługujemy się coraz częściej kategorią wykluczenia. Zgadza się – ciągle tak myślimy. Dziś to na przykład problem muzułmanów, którzy mieszkają obok nas. W Austrii muzułmanin to zawsze Inny. Ale tak było od lat. Mieszkam blisko granicy austriacko-węgierskiej, na terenach, które sto lat temu były węgierskie. Gdy 20 lat temu otwierano granice, Austriacy panicznie bali się „tych Węgrów ze Wschodu”, choć ich dziadkowie mówili po węgiersku, a w swoich ogrodach do dziś odnajdują węgierskie monety. Podobnie było z falą polskiej emigracji w czasach Solidarności do Austrii. Choć trzeba przyznać, że dziś stosunek do Polaków jest inny. Polscy emigranci, którzy pracowali jako dziennikarze, 30 lat temu zmieniali imiona na austriackie. Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Zmieniamy się. W Austrii nikt już nie spojrzy na Polaka z góry. Jeszcze dwadzieścia lat temu drukowane w Polsce mapy urywały się na linii Karpat. Dalej na południe była tylko biała plama. Choć dzisiaj na szczęście – przynajmniej niektórych – granic już nie ma, wciąż bardzo mało wiemy o swoich sąsiadach. Pamiętam, jak pracowałem dla niemieckiego tygodnika „Der Spiegel” – otwierałem biuro tej gazety w Warszawie. A teraz zostało ono zamknięte. Ta decyzja wpisuje się w bardzo prowincjonalne myślenie, bo tu nie chodzi o pieniądze. Ktoś pomyślał – z Berlina do Warszawy jedzie się 5 godzin pociągiem, a leci samolotem godzinę. W razie czego szybko można się tu znaleźć. Wcześniej jednak chodziło o coś innego – o to, aby mieć tu człowieka, który uczy się czuć to miejsce. Dziś jest inaczej, szuka się tylko wielkich rzeczy. Nie ma już dziennikarzy, którzy opisują codzienność. Niewiele o sobie wiemy. Dla Austriaka Ukraina czy Białoruś to terra incognita. Łatwiej nam pojechać do Boliwii czy Gwatemali. To smutne, ale my nie znamy Europy. Nikt nie jeździ, nie pisze o Albanii czy Mołdawii. Może tę lukę powinni wypełniać nieprofesjonaliści – na przykład przez dziennikarstwo obywatelskie, internet, blogi? Nie mam wątpliwości, że powoli kończy się tradycyjne dziennikarstwo, a zaczyna coś nowego. Czy jednak może to zmienić myślenie zwykłych ludzi? Bo w moim przekonaniu na tym właśnie polega problem: nasze myślenie jest prowincjonalne. Mieszkańcy mojej wsi codziennie oglądają świat w telewizji – wiedzą, jak wygląda Obama, Romney, i co się dzieje w Syrii. Ale to niczego nie zmienia. Widzą wielki świat, ale w swoim myśleniu pozostają tak samo prowincjonalni jak wcześniej. Jeszcze sto lat temu oś między miastem a wsią wyglądała zupełnie inaczej. Dzisiaj świat jest bardzo rozproszony – wieś nie uczy się otwartości od miasta... Ja mam wątpliwości, czy wieś jeszcze w ogóle istnieje. Dzisiaj na austriackiej wsi mieszkają intelektualiści z miast, a miejscowi pracują w Wiedniu. Świat się odwrócił. Coraz więcej jest takich, którzy uciekli ze wsi do miast. Ja mam tylko jednego sąsiada, który rzeczywiście urodził się w tej wsi. Czy to jest dobre? Moim zdaniem nie. Dawna wieś przestaje istnieć – to wykorzenienie. I to po części jest odpowiedź na pytanie o to, dlaczego ludzie tracą zmysł estetyczny – budują byle co i byle jak... XX wiek był stuleciem eksperymentów – często bardzo tragicznych. Austro-Węgry, Jugosławia – zachowując wszelkie różnice – były pomysłami na kształt lokalnej Unii Europejskiej. Gdybyśmy szukali miejsca w historii Austro-Węgier, do którego można by porównać moment, w którym jesteśmy dziś, co by to było – rozpad? Mam nadzieję, że nie. Choć czas jest trudny. Problem polega na tym, że kryzys widzimy przez pryzmat ekonomii, a nikt nie zastanawia się nad „sercem”. Austriacy przed rozszerzeniem Unii w 2004 r. bali się o miejsca pracy – nic się nie stało. Jesteśmy skupieni na ekonomii. Ale o tym, na czym ma polegać Europa, mało kto mówi. Wiele lat temu, kiedy rodził się mit Europy Środkowej, nie był to projekt ekonomiczny. A dzisiejsza Europa jest sprowadzona do ekonomii. Jeśli tylko na tym ma polegać Europa, to ja za nią dziękuję! Moim zdaniem trzeba wracać do historii, opowiadać o tym, co się stało. Budować narrację historyczną, europejską. To jest prawdziwe wyzwanie. Dziś ludzie, szczególnie młodzi, odczuwają potrzebę oderwania się od historii. Czy w naszej części Europy jest to w ogóle możliwe? Naturalnie, młodzi ludzie mają inną perspektywę. Ale przytoczę pewną osobistą historię. Jestem synem SS-mana. O moim ojcu pisałem w książce „Śmierć w bunkrze”. Któregoś razu mój syn przyszedł do mnie ze swoją dziewczyną, Hiszpanką, i poprosił mnie, bym pokazał im hiszpańskie wydanie tej książki. Przekartkowali ją i znaleźli zdjęcie mojego ojca w mundurze SS. Mój syn przyszedł do mnie i zapytał zaskoczony – czy to twój ojciec? Odpowiedziałem, że tak. I dodałem: to również twój dziadek. Bo on myślał, że jego to już zupełnie nie dotyczy – to nie jest już jego życie. Dopiero potem przyszedł czas, że zaczął zadawać pytania. Podobnie było ze mną. Urodziłem się w 1944 r. i też miałem taki czas, gdy mówiłem, że mnie to nic nie obchodzi. Ale przyszedł dzień, kiedy zacząłem sobie zadawać pytania. Dlatego trzeba opowiadać historię – to bolesne, długotrwałe, ale niezbędne. Czy jest Pan dobrej myśli, gdy patrzy na przyszłość naszego regionu? Zdecydowanie tak! Gdy przyjeżdżam do Polski, to jestem pod olbrzymim wrażeniem. Kraj się tak fantastycznie zmienia. Oczywiście, można narzekać, ale... Pierwszy raz przyjechałem do Warszawy w 1965 r. – to był zupełnie inny świat – szary, zamknięty, nieciekawy. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Wtedy nikt nie pytał o Żydów, Łemków. A dziś: dyskusje, festiwale, wystawy – wiele, wiele się dzieje. Bądźcie dumni z tego kraju, z tego regionu.
MARTIN POLLACK będzie gościem trzeciego dnia Festiwalu. 24 października spotkanie z pisarzem poprowadzi Marcin Żyła.
MARTIN POLLACK jest austriackim eseistą, dziennikarzem (byłym korespondentem tygodnika „Der Spiegel”), slawistą i tłumaczem literatury polskiej. Specjalizuje się w tematyce środkowoeuropejskiej. Najważniejsze książki: „Po Galicji – o chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma” (1984, pol. 2000), „Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu” (2004, pol. 2006), „Sarmackie krajobrazy” (2005, pol. 2006), „Ojcobójca” (2002, pol.2006), „Dlaczego rozstrzelali Stanisławów”? (2008, pol. 2009), „Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji” (2011). Na język niemiecki przełożył m.in. książki Andrzeja Bobkowskiego, Ryszarda Kapuścińskiego, Wilhelma Dichtera, Mariusza Wilka. W 2007 r. otrzymał nagrodę Angelusa za „Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu” i nagrodę im. Karla Dedeciusa za przekłady literatury polskiej. W 2012 r. za całokształt działalności przyznano mu Nagrodę Miasta Krakowa Nowa Kultura Nowej Europy im. Stanisława Vincenza, wręczoną w czasie XXII Forum Ekonomicznego w Krynicy.
MARCIN ŻYŁA jest redaktorem „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad (04/2012)