Przed szóstą, gorlickie

We Wszystkich Świętych przed świtem pada deszcz. Biedronka, Lidl, Kaufland świecą w ciemnościach. Nie ma aut. Blask latarni wsiąka w mokry asfalt.

06.11.2017

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk / Fot. Grażyna Makara
Andrzej Stasiuk / Fot. Grażyna Makara

Pojadę na wschód – tak sobie myślę – i koło dawnego Statoila, który jest teraz Circle K, skręcam w prawo, w 993. Circle K też sobie świeci swoim światłem jak Lidl i reszta, bo przecież innej nieśmiertelności niż elektryczna już nie będzie. Pod ostatnimi latarniami miasta dwie stare kobiety dźwigają torby. Ciężko im z parasolami pod wiatr. Nie mogą spać, więc już przed świtem troszczą się o to, by dzieci i wnuki miały to, co im potrzeba, i żeby świat nie wypadł z kolein. A potem jest już tylko noc, ledwo tlejąca na brzegach, ledwo nadwątlona ciemnym blaskiem od strony Komańczy, Wołgogradu i Astany. Jakby się tam jakiś ciemnoszary ogień palił w dzień Wszystkich Świętych, jakby Step Akermański płonął podziemnie.

Na Cieklince po lewej mamił na fioletowo krzyż z jarzeniówek. Trochę błędny ogień na szczycie ciemnej góry przypominał. Nic nie poradzę. Ni to na pokuszenie, ni to na zbawienie wiódł. Całkiem jak dawny Statoil i jak Lidl. A dalej, nad krośnieńskim, to tu, to tam, nisko nad horyzontem czerwone gwiazdy przekaźników telefonii o lepsze szły z tym krzyżem na Cieklince. Wiedziałem, że bezkresną dolinę od północy zamyka Liwocz. Nie widziałem go, ale znałem przecież jego kształt na pamięć. Rozsiadły, masywny, ogarniający. Jak pogański, tektoniczny Pokrow biorący w opiekę wsie, przysiółki, neogotyckie wieże, przekaźniki telefonii i jarzeniowe krzyże rozsypane u swego podnóża. Ilekroć widzę go w oddali, mam ochotę zatrzymać się i przyklęknąć, przystanąć na chwilę i chociaż skłonić głowę w przedchrześcijańskim odruchu. No ale teraz mogłem go sobie tylko wyobrazić.

Już się zapalało. To tu, to tam żółtawe, pojedyncze prostokąty. W świąteczny dzień bez pośpiechu, z przeciąganiem, z polegiwaniem jeszcze na pięć minut, na drugi bok jeszcze, w pokojach wypełnionych stojącym ciepłem snu. Zawsze mnie to korciło: żeby zaglądać, żeby jak niewidzialny duch od okna do okna podpatrywać, jak ludzie zaczynają życie. Pół po omacku jeszcze, pewni, że są sami, w tych najprostszych czynnościach, które wszyscy wykonujemy: przecieranie oczu, macanie stopą, czy ciepło, ziewanie, niby już na jawie, a jeszcze w półmroku płodowych wód snu. Tak, podglądać narodziny zawsze chciałem, ilekroć wypadało mi gdzieś wyruszać przed świtem. Tak samo zresztą o późnym letnim zmierzchu, gdy zapalają się na złoto okna w obcych domach. „Powinieneś uczestniczyć w życiu innych ludzi, zamiast podglądać” – słyszę. „Wiem, ale uczestniczenie jest wyczerpujące oraz nudne” – odpowiadam w duchu wykrętnie. Dlatego w dzień Wszystkich Świętych bez wyraźnego celu wyruszam przed świtem, zanim wszyscy wstaną.

Żmigród też był pusty. Tylko samotny mężczyzna zmagał się z wiatrem i deszczem. Szedł w dół Jasielską i niósł dwie doniczki z chryzantemami. Właściwie widać było tylko białe kwiaty, a mężczyzna pozostawał niejako w domyśle. W ciemnej kurtce i spodniach ledwo się odróżniał od żmigrodzkiego mroku. Mógł być upiorem, który nie mogąc zaznać ukojenia, niesie kwiaty białe jak kości na własny grób. Tak sobie wyobrażałem, chociaż Zaduszki i Dziady miały być dopiero jutro.

No ale jutro to ja miałem jechać dość daleko i w ogóle z kraju, więc niejako na zapas i pospiesznie chciałem obrzęd odprawić. W Żmigrodzie skręciłem w prawo i pojechałem prosto na południe drogą numer 992. W krainę zmarłych, których od lat każdego roku sumiennie odwiedzałem. Do Rozstajnego, Nieznajowej, Czarnego, Długiego, Radocyny, do wysiedlonych, spustoszonych łemkowskich wsi, po których zostały tylko cmentarze, bo były z kamiensia, a nie z drewna. Nie dały się spalić ani rozebrać na kawałki, by złożyć potem coś innego. I do moich wojaków z I wojny pojechałem. Do tych wszystkich Polaków, Rosjan, Niemców, Chorwatów, Bośniaków, Słowaków i Czechów, i Węgrów, i kto tam jeszcze kości zostawił w Beskidzie w 1914 i ’15 roku, podczas wiekopomnej, wielkiej bitwy gorlickiej. W Rozstajnem skręciłem w prawo i resztką drogi ruszyłem w górę Wisłoki. Co cmentarz zapalałem w sercu mały ognik. We mgle, w pośpiechu, ponieważ jutro miałem dość daleko wyjechać. W swojej pogańskiej duszy, która nie zanadto wierzy w tych wszystkich świętych, ale w to, że wzięliśmy się z ciał i życia wszystkich wcześniej umarłych, jak najbardziej. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2017