Weekend do wstrzyknięcia

Jest mistrzem w wywoływaniu konsternacji, bo trudno znaleźć w tym kinie jakąkolwiek strefę komfortu. I nie ma znaczenia, czy chodzi o skromną szwedzką produkcję złożoną z małych obserwacji, czy o festiwalowy hit, będący grubą satyrą na współczesność. Chociaż są i tacy, którzy twierdzą, że bywa wręcz przeciwnie. Mówią, że twórca „Turysty” zdążył wygodnie umościć się w roli okrutnego ironisty i zarazem moralisty. Że krytykując konsumpcyjne, snobistyczne i narcystyczne oblicza dzisiejszego Zachodu wyważa dawno otwarte (również przez siebie) drzwi i prócz szyderstwa niczego nie proponuje. Jedno jest pewne – z dwiema Złotymi Palmami i trzema nominacjami do Oscara (a wszystko przed pięćdziesiątką) Ruben Östlund ma dzisiaj, przynajmniej w Europie, status niemal gwiazdorski. Każdy jego kolejny tytuł to gwarancja, że w recenzjach i komentarzach pójdą tak zwane „dymy”. Zresztą race i fajerwerki wybuchały w jego filmach nieraz.
Kiedy „W trójkącie” zaserwowało nam wyborną scenę z parą młodych celebrytów negocjujących między sobą rachunek w restauracji i jednocześnie genderową równość, wielu zatęskniło za dawnym, „obserwacyjnym” Östlundem. A startował od dokumentu i filmów narciarskich, toteż jego fabularny debiut „Mongoł z gitarą” (2004) to bardziej „ćwiczenie z rzeczywistości” niż prowokacyjnie zasupłana intryga, typowa dla jego późniejszej twórczości. Zaczyna się od śnieżącego telewizora, ale Östlund prosi o nieregulowanie odbiorników. Jego film przypomina brudnopis złożony z ulicznych scenek, youtube`owych wygłupów czy zapisów z kamer przemysłowych. Poznajemy w nim ludzi i zjawiska uznawane za anomalia, na przykład nieletniego ulicznego grajka i jego niecodzienną relację z ojcem, łobuzujących nastolatków, twardzieli grających w rosyjską ruletkę, kobietę drażniącą współpasażerów w zbiorkomie... Dostajemy obraz raczej trudny w odbiorze, testujący naszą cierpliwość i filmowe medium, oparty na – ustawianej skądinąd – przypadkowości. Słowem: mocno przeciągający strunę.
Wywołał on prawdziwe wrzenie w szwedzkich mediach, bowiem historia o tym, jak piątka czarnoskórych chłopaków napada w centrum handlowym na młodszych (i głównie białych) kolegów, po czym dręczy ich przez wiele godzin, chwilami idzie pod prąd politycznej poprawności. I zarazem odsłania, co drzemie pod podszewką grzecznej, zdyscyplinowanej i pozornie otwartej kultury. Dlatego w najlepszym razie oskarżano film o szkodliwy symetryzm. Tym razem Östlund zrezygnował z epizodycznej struktury scenariusza na rzecz nie tylko zdystansowanej relacji, ale i wielostronnego spojrzenia na powiązane ze sobą problemy rasy i klasy, przywileju i przemocy, społecznego zaangażowania i zobojętnienia. A stąd jedynie krok do wyśmienitego „Turysty” (2014), opisywanego ongiś na tych łamach, który był ostatnim szwedzkim filmem Östlunda, być może najbardziej spełnionym. Przynajmniej w analizie tego, w co grają syci i zafiksowani w swoich rolach ludzie, podpatrzeni w alpejskim kurorcie. I jakie instynkty w nich grają.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)