Przeciąganie liny

Nasze życie polityczne jest nieprzewidywalne. Z prognoz przedstawianych przed czterema laty mało która się sprawdziła. Podobnie będzie z wynikiem jesiennych wyborów i tym, co nastąpi przez kolejne cztery lata.

17.06.2019

Czyta się kilka minut

Władysław Kosiniak-Kamysz  i Grzegorz Schetyna, Warszawa 2019 r. / ZBYSZEK KACZMAREK / REPORTER
Władysław Kosiniak-Kamysz i Grzegorz Schetyna, Warszawa 2019 r. / ZBYSZEK KACZMAREK / REPORTER

Nowy podział, którego zarys ukształ­tował się w Polsce przed 12 laty, a dla którego ten rok jest przez wielu postrzegany jako ukoronowanie, również wydaje się trudny w opisie. Bez wątpienia rzuca się w oczy polaryzacja, ale rozważenie jej źródeł trzeba poprzedzić anegdotą. Kiedyś na prowadzonych przeze mnie ćwiczeniach z konfliktów społecznych student, któremu przypadła rola mediatora, podsumował swoje doświadczenie zdaniem: „Nie da się dogodzić wszystkim, ale da się wszystkich wkurzyć”. Z tym zastrzeżeniem warto podejść również do poniższego tekstu. Wszystkie próby opisania podziału wymagają uproszczeń, a te zawsze będą dla kogoś krzywdzące.

Rozplątany elektorat

To, że aktorzy życia politycznego potrzebują i dostarczają prostych identyfikacji, w postaci szyldów partyjnych, ich liderów oraz ich osobowości, wynika najwyraźniej z głębszych i nieusuwalnych potrzeb człowieka. Nie powinno to jednak przysłaniać faktu, że niezależnie od tego, jak bardzo przeciwnicy postrzegają poszczególne ugrupowania jako monolity, nie jest to nigdy zgodne z prawdą. W rzeczywistości partie zawsze są splotem co najmniej dwóch, a zwykle i większej liczby, nurtów – cały zaś ich sukces polega na umiejętnym połączeniu tych nurtów. Najwyraźniej w tej kampanii splot, który stworzył PiS, był silniejszy niż ten, który tak mozolnie tworzył Grzegorz Schetyna.

Nowa polityczna „lina” Schetyny okazała się bowiem słabsza od tej, która kiedyś była jedną z tworzących ją nici. Obecny lider PO mówił, że Donald Tusk nie potrafił stworzyć tak szerokiej koalicji. To prawda, ale nawet bez niej Tusk miał w dwóch wyborach (a wliczając w to wybory europejskie, w trzech) większe poparcie dla swojej partii. Mógł przy tym liczyć na znacznie silniejszych sojuszników, podczas gdy sytuacja Schetyny jest taka, że gdyby nawet do jego bloku dołączyć jedynego potencjalnego, choć przecież problematycznego sojusznika, jakim jest Wiosna, to i tak zsumowane poparcie tych ugrupowań jest mniejsze niż poparcie dla PiS. A przecież sama perspektywa takiego sojuszu już doprowadziła do poprucia tego, co udało się zapleść, bo ostatnie deklaracje PSL trzeba rozumieć następująco: my z lewicą nie pójdziemy na pewno.

Dołączenie PSL do Koalicji Europejskiej odniosło zresztą paradoksalny skutek – rozplątanie elektoratów, które do tej pory jakoś się trzymały. Istotna część starych wyborców PSL przeniosła przecież swoje poparcie na PiS. Oczywiście nie jest to wcale nowa sytuacja: w taki sam sposób wyglądały zwykle wybory prezydenckie. Jednak w 2010 r. głosy wyborców PSL, które udało się pozyskać Jarosławowi Kaczyńskiemu, nie były wystarczające w obliczu mobilizacji i zjednoczenia drugiej strony. A w 2015 r., gdy Jarosława Kaczyńskiego zastąpił Andrzej Duda, równowaga delikatnie przesunęła się w stronę PiS.

Lewica–prawica, góra–dół

Tak czy inaczej, znów wyostrzył się podział funkcjonujący już od 2007 r. i stało się to w sposób wyjątkowo korzystny dla PiS.

Z jednej strony mamy kwestie ideowe. Różnica pomiędzy starą lewicą a starą prawicą dotyczyła podejścia do wspólnoty, ucieleśnianej przez państwo i jego instytucje. Stara prawica mówiła, że wspólnota jest dobra w sprawach obyczaju i tożsamości – i tych wartości powinno strzec państwo, jednak w przypadku ekonomii państwowa kontrola jest czymś marnotrawnym, nieskutecznym i demobilizującym do wysiłku. Stara lewica głosiła odwrotne poglądy: wspólnota tak, ale tylko w ekonomii, nie zaś w obyczaju. Odrzucała tradycyjne wzory i wartości rodzinne, ale chciała, by państwo i jego instytucje troszczyły się o zasobność obywateli.

Ten stary podział po stu latach ulega przekształceniu i nigdzie nie widać tego tak wyraźnie jak w Polsce. Zamiast partii po lewej i po prawej stronie, mamy partie, które wypada nazwać (przy całej świadomości negatywnych konotacji) partiami górnymi i dolnymi. Pierwsze uważają, że wspólnota zarówno w obszarze ekonomii, jak i obyczaju jest raczej balastem niż nadzieją, chciałyby poszerzać indywidualną wolność, także kosztem zobowiązań wobec wspólnoty. Można nazwać te ugrupowania „górnymi” również dlatego, że wpisują się istotnie w podziały społeczne. Głoszony przez nie wachlarz poglądów jest częściej podzielany przez osoby bogatsze, lepiej wykształcone, które lepiej poradziły sobie w życiu. Takich osób więcej jest w większych miastach, gdzie normy społeczne są już słabsze, ale wydaje się, że można sobie bez nich poradzić. Jak pokazały polskie badania, takie osoby z większą niechęcią – żeby nie powiedzieć: z góry – patrzą na tych, którzy mają odmienne poglądy i starają się bronić znaczenia wspólnoty.


Czytaj także: Rafał Matyja: Nasza plemienna demokracja


Po drugiej stronie mamy partie „dolne”. Widzą one rolę państwa jako strażnika obyczajów i tożsamości oraz jako istotnego gracza ekonomicznego, który dokonuje redystrybucji dochodów na rzecz tych, którzy mają mniej. Wydaje się, że w obliczu takiego podziału trudno utrzymać równowagę, gdyż jest oczywiste, że tych na dole jest więcej. Jednak doświadczenia krajów, gdzie pojawiały się partie aspirujące do reprezentacji uboższej części społeczeństwa, wskazują, że zwykle ich problemem jest sprawność działania. Jeśli poglądy górne są podzielane przez większość osób wykształconych i operatywnych, to dla reprezentantów partii dolnych brakuje odpowiednich zasobów kompetencji. Poza tym zasobność ich potencjalnych sponsorów także jest mniejsza.

Gdzie Platforma z tamtych lat

Rzecz w tym, że jeśli spojrzymy na organizacyjną sprawność czy nawet poziom formalnego wykształcenia głównych klubów parlamentarnych w Polsce, nie widać skokowej różnicy. Owszem, była ona widoczna przed 10 czy 12 laty, kiedy PO była u szczytu swoich kolosalnych możliwości sięgania po osoby, które trzymały się zwykle z dala od polityki, ale w razie czego pierwszym wyborem dla kierunku ich wsparcia była właśnie Platforma. Teraz te możliwości się skończyły. Lata polityki bonsai, prowadzonej najpierw przez Donalda Tuska, a potem rozwiniętej przez Grzegorza Schetynę, sprawiły, że politycy o jako-takiej pozycji i potencjale znaleźli się albo na marginesie, albo byli zastępowani przez osoby o znacznie gorszych predyspozycjach. W PO, którą tworzył splot z jednej strony bardziej liberalnej części społeczeństwa, a z drugiej politycznej sprawności i odpowiedzialności, te dwie nici zaczęły się od siebie oddalać.

Jeszcze gorzej poszło w przypadku splotu będącego racją istnienia PSL. Składała się na niego część lokalnych elit, które z różnych powodów biograficznych i społecznych funkcjonowały legalnie w czasach PRL, ale mogły się potem zdystansować od PZPR i tradycji komunistycznej. W oparciu o to środowisko powstała demokratyczna organizacja, ale i sieć rekrutacji kadr, z wyraźną nutą nepotyzmu. Drugi nurt w PSL stanowiła ta część społeczności wiejskiej, która chociaż nie darzyła szczególnym sentymentem czasów komunizmu, to jednak lata 90. odczuwała jako czas wielu zmian na gorsze – w tym doświadczenia poczucia niższości i spadku w hierarchii ważności. Ta część wyborców nie była skłonna głosować na partie solidarnościowe, postrzegane jako sprawcy tej degradacji.

Możliwą alternatywą dla takich osób była lewica, ale ona z kolei była spleciona ze środowiskami jednoznacznie utożsamiającymi się z ideą postępu, traktowaną raczej jako sceptycyzm wobec zastanych form tożsamości i obyczajów. Jednocześnie środowiska, które tworzyły niegdyś SLD, stopniowo słabły. Nie powiodły się próby przekazania pałeczki nowemu pokoleniu. Coraz większa liczba działaczy Sojuszu zaczęła grawitować w stronę PO, która starała się utrzymać na powierzchni poprzez poszerzenie skrzydeł. Opisana przeze mnie już na łamach „Tygodnika” sytuacja, że na listach do Parlamentu Europejskiego ci, którzy byli po stronie rządu Leszka Millera, przeważali nad tymi, którzy byli wówczas przeciwko niemu, była naturalną konsekwencją tego trendu. W tym czasie z prawego skrzydła PO wypchnięto wielu polityków, na czele z Jarosławem Gowinem, którzy – choć nie bez trudności – zaadaptowali się w obozie PiS. Miejsce po nich miało być wypełnione przez młodą generację polityków PSL, a w tym samym czasie ściągnięcie niedobitków SLD miało zminimalizować konkurencję ze strony innych nurtów przeciwnych PiS. Ani jedno, ani drugie nie poszło dobrze: istotna część wyborców wyciekła do konkurencji – czy to PiS, czy Wiosny – część zaś została w domu.

Polska góra Fuji

Koalicja Europejska może i jest wciąż zdolna wygrywać w Warszawie, lecz na pozostałym obszarze kraju zaszły bardzo znaczące zmiany. W 2007 r. PiS wygrywał w powiecie nowotarskim zdobywając 51%, ale PO była tuż za nim, mając poparcie 37%. W tych wyborach połączenie sił doprowadziło do tego, że PiS wygrał z Koalicją Europejską 70% do 17%. Zaczął też zwyciężać w miejscach, w których wydawało się, że ścieżki są dla niego zamknięte: w gminach wiejskich zachodniego Pomorza, które wcześniej trzymały się jak najdalej od „kościółkowych solidaruchów”.

Wydaje się, że na wielu obszarach transfery socjalne przeważyły nad niechęcią do strażników tradycyjności. Tradycjonalistów znacznie wzmocniło to, że ich przeciwnicy zaczęli, prawdopodobnie pod wpływem swojego zaplecza medialnego, ustawiać relacje tradycja–postęp jako podział wieś– –miasto (ze szczególnym uwzględnieniem różnic wieś–metropolie). Świadczy to o zupełnym braku świadomości, jak wygląda struktura społeczna Polski i jak zmieniają się w jej ramach poglądy. Polska nie jest jak Góry Stołowe, gdzie są metropolie, później przepaść i długo, długo nic. Polska jest jak góra Fuji o równo nachylonych stokach. Wiadomo, że inaczej wyglądają wybory mieszkańców metropolii, a inaczej wyborców wiejskich, ale nie ma pomiędzy nimi nagłego uskoku. Napotkamy za to strefy pośrednie, wyznaczane przez większe gminy, miasteczka, średnie miasta i te trochę większe. W tej analogii na czubku góry Fuji znajduje się krater – warszawski grajdołek, któremu wydaje się, że gdzieś zaraz za stołecznymi rogatkami czyha ciemna czerń.


Czytaj także: Karolina Wigura: Efekt bazyliszka


Gdy wśród opozycji nurt wyższości zaczął wygrywać, dodatkowe transfery socjalne uwiarygodniły w oczach istotnej części Polaków pakiet PiS. Wyborcy ci uznali, że ów pakiet wymaga zaakceptowania w całości. Wszystkie indywidualne opowieści i badania pokazują, że obywatele nie głosują na partię rządzącą dlatego, że dopuszcza się nadużyć władzy, stawia chybione diagnozy i łamie standardy, które ją samą broniły przez wiele lat przed nieprzychylnymi działaniami konkurentów. To poparcie jest udzielane pomimo tego typu działań, w ramach oporu przed tymi, którzy nie odbudowali swojego wizerunku i trudno ich uznać za kompetentnych strażników dobra wspólnego.

Ostatnia szansa PSL

W tej układance PSL jest kluczowym czynnikiem. Najpewniej tylko on może odzyskać wspólnotowych, „dolnych” wyborców – uruchamiając swoje kadry i własny szyld (ewentualnie w miastach może się podeprzeć konserwatywnym skrzydłem PO, czującym się coraz gorzej, gdy czołowe postaci partii maszerują na czele parad równości). To jednak gra obarczona dużym ryzykiem. Strategia wspólnego startu oznacza nieomal pewne zdobycie pewnej liczby mandatów, będą to jednak z dużym prawdopodobieństwem (choć wcale nie z pewnością) mandaty w ławach opozycji. Pójście samodzielnie może skończyć się wylądowaniem pod progiem wyborczym, ale także pozycją języczka u wagi. A to pozwalałoby stawiać partnerom warunki i może zmniejszyć polaryzację pomiędzy zwalczającymi się obozami.

 

Na pewno nie brakuje w Polsce osób, które kibicowałyby przedsięwzięciu nieprzyczyniającemu się do zwiększenia napięcia w wyborczym przeciąganiu liny. Z drugiej strony warto pytać, co się stanie, jeśli taki zamiar skończy się niepowodzeniem. Jeżeli strony dominujące pochowają swoich radykałów tylko po to, by znów ich wyciągnąć po rozstrzygnięciu wyborów, w kraju może zabraknąć miejsca dla zinstytucjonalizowanego, politycznego umiaru. Przez najbliższe tygodnie, kiedy rzecz musi się rozstrzygnąć, politycy opozycji będą mieli o czym dyskutować. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2019