Prosty pomysł

„Łatwo nie jest” – myśli czasami dr Izabela Chincińska. Wtedy, kiedy o czymś zapomina, np. o zbliżającym się terminie złożenia sprawozdania z ostatnich sześciu miesięcy realizacji swojego projektu naukowego...

14.10.2013

Czyta się kilka minut

Dr Izabela Chincińska z córkami Anią i Marysią. Laboratorium Katedry Fizjologii i Biotechnologii Roślin Uniwersytetu Gdańskiego, marzec 2013 r. / Fot. Michał Sikorski / FNP
Dr Izabela Chincińska z córkami Anią i Marysią. Laboratorium Katedry Fizjologii i Biotechnologii Roślin Uniwersytetu Gdańskiego, marzec 2013 r. / Fot. Michał Sikorski / FNP

Albo gdy odbiera Anię i Marysię z przedszkola chwilę przed jego zamknięciem o 17.30. Albo gdy artykuły naukowe doczytuje w tramwaju, stojąc w korku, bo w domu nie było czasu. Albo gdy... I wtedy przypomina sobie, że zaczynała od zera – od przyniesienia własnego tematu, od pisania projektu, licząc na dofinansowanie, od znalezienia ludzi, od kupna odczynników do badań. I wtedy wychodzi na to, że nie ma na co narzekać.


Jak wygląda życie?

Po każdej rozmowie o pracę uspokajała mnie jedna myśl: że jeśli znowu nic z tego nie wyjdzie, zabieram męża, córki, Anię i Marynię, pakujemy torby i wracamy do Berlina. Tam, gdzie spędziłam siedem bardzo udanych lat, obroniłam doktorat z biotechnologii na Uniwersytecie Humboldta, poznałam ciekawych uczonych. I właśnie dlatego, że tyle czasu spędziłam poza krajem, bo od ostatniego roku studiów począwszy, prowadziłam pracę naukową za granicą, teraz nie miałam do czego wracać. Nie miałam ani „swojej” katedry, ani promotora, nawet uczelnia była inna – przed wyjazdem do Niemiec studiowałam w Poznaniu, po powrocie osiedliliśmy się z mężem w Gdańsku. A w Polsce – inaczej niż na uczelniach zachodnioeuropejskich czy amerykańskich – normą nie jest migracja po napisaniu doktoratu, tylko trwanie. Bez instytucjonalnego oparcia, jako człowiek spoza istniejącej na uczelni struktury, szanse na pracę naukową miałam niewielkie.

Ania miała trzy lata, a Marysia pół roku, gdy zaczęłam rozsyłać do instytucji badawczych listy motywacyjne i CV, umawiać się na pierwsze rozmowy kwalifikacyjne. Najczęściej słyszałam: „mamy komplet kadry”, „nikogo nie szukamy”, a ktoś nawet powiedział: „sami nie mamy pracy, a pani oczekuje zatrudnienia”. Bo ja akurat miałam co robić! Mój plan był następujący: podczas rozmowy z potencjalnym pracodawcą przedstawiałam projekt naukowy – badanie możliwości wykorzystania tkanki łyka do produkcji białek rekombinowanych – na który chciałam pozyskać grant Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Zatrudniając mnie, instytut automatycznie stawałby się współuczestnikiem badań.

A pomyśleć, że kiedy postanowiliśmy z Tomaszem wracać do Polski, zapewniałam męża, który jest historykiem: miejsce pracy dla ciebie jest ważniejsze, bo ja, jako biotechnolog, znajdę zatrudnienie wszędzie... Wybraliśmy Gdańsk właśnie dlatego, że Tomasz znalazł pracę w Muzeum II Wojny Światowej. U mnie złą passę pomógł odwrócić prof. Julian Świerczyński z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, którego mój projekt produkcji białek rekombinowanych zainteresował na tyle, że przyjął mnie do pracy. Co prawda na rok i tylko na pół etatu jako asystenta, ale to już było coś! Po zdobyciu dofinansowania mieliśmy myśleć o rozszerzeniu etatu. Tyle że nie uzyskałam wsparcia FNP za pierwszym razem.

Co było dalej? Życie, po prostu. Dwa razy w tygodniu prowadziłam zajęcia ze studentami drugiego roku na wydziale lekarskim, uczyłam się biochemii człowieka, poprawiałam projekt dla Fundacji, przygotowując się do kolejnego podejścia. Dużo czytałam, starałam się poznać gdańskie środowisko naukowe, na własną rękę szukając kontaktów, bo byłam tu przecież zupełnie obca.

Były oczywiście Ania i Marynia, które przekazywaliśmy sobie z Tomaszem niemal z rąk do rąk. Tomek pracował bowiem do południa, moje zajęcia odbywały się po południu. Pomysł zatrudnienia opiekunki nawet nie przyszedł nam do głowy, bo... nie mieliśmy na to pieniędzy. Dziadkowie byli daleko: Tomek pochodzi z Grudziądza, ja z Dolnego Śląska. Logistyka każdego dnia była karkołomna – bywało, że wydawała mi się ponad siły. Teraz patrzę na to inaczej – mogłabym nawet powiedzieć: warto było tak się męczyć. Poznaliśmy z mężem swoje możliwości, trudności nas nie złamały, oboje dojrzeliśmy. A ja sprawdziłam, czy na pewno chcę się zajmować w życiu nauką. I wyszło mi, że tak.

Do czego służy terminator?

Gdyby nie program POMOST, nie byłoby nas już w Polsce. W 2012 r. kolejny raz starałam się o stypendium Fundacji na rzecz Nauki Polskiej – sukces przyszedł w samą porę. Otrzymałam pieniądze na badania w ramach programu, który stworzono dla rodziców łączących pracę naukową z wychowaniem dzieci. Wtedy, dzięki pomocy prof. Zbigniewa Tukaja oraz wsparciu kolegów, pracowałam już w Katedrze Fizjologii i Biotechnologii Roślin Uniwersytetu Gdańskiego.

Pamiętam, że czytałam gazetę – nie było to na pewno fachowe czasopismo naukowe. Opisywano historię dziecka chorego na mukowiscydozę, które zażywa lek zawierający rekombinowaną ludzką deoksyrybonukleazę pierwszą (DNaza I) – enzym produkowany przez trzustkę i odpowiedzialny za trawienie DNA zawartego w jedzeniu. Lek jest drogi, jego działanie natomiast – nie do przecenienia: DNaza I pomaga bowiem odkrztuszać silnie lepką substancję, która zbiera się w płucach osób chorych na mukowiscydozę. Wydzielina pochodzi z rozpadu białych krwinek i zawiera dużo DNA (stąd m.in. bierze się jej zabójcza dla chorych lepkość). DNaza I podawana w formie roztworu do inhalacji tnie DNA na kawałki, rozrzedzając substancję i ułatwiając jej wykrztuszenie z płuc.

Mnie, oczywiście, zainteresowała strona biotechnologiczna całego przedsięwzięcia. Otóż lek ten jest produkowany przy użyciu metod inżynierii genetycznej (stąd słowo „rekombinowany” w nazwie) z wykorzystaniem linii komórkowej jajnika chomika chińskiego. Wykorzystanie zmodyfikowanych genetycznie komórek ssaczych do komercyjnej produkcji ludzkiej DNazy I jest bardzo drogie, ale uzyskujemy lek względnie dobrze tolerowany przez chorych. Udowodniono, że ludzką DNazę I można również otrzymać z hodowli genetycznie zmodyfikowanego gatunku pierwotniaka z rodziny tetrahymena. Oczywiście pierwotniak zaczął wytwarzać potrzebny enzym po tym, gdy wcześniej w laboratorium skład nukleotydowy ludzkiego genu deoksyrybonukleazy przystosowano do budowy genomu tetrahymena. Skomplikowane? Tylko pozornie. Wytłumaczę to na przykładzie roślin.

Każdy, kto co nieco pamięta z podstaw genetyki przyswajanych na licealnych lekcjach biologii, to wie: ludzki gen natywny, a więc niezmieniony, przeniesiony np. do rośliny, zostanie z dużym prawdopodobieństwem zdezaktywowany. Różnic między genomem ludzkim a roślinnym jest bowiem na tyle dużo, że roślina (by ułatwić przekaz, będę mówić o roślinie tak, jakby była istotą myślącą) „odróżnia” odmienny skład nukleotydowy. I jeżeli pewne jego sekwencje w genie jej się „nie spodobają” – automatycznie je odrzuci. Trzeba więc ten gen zmienić na tyle, by ją oszukać – by roślina zaczęła go traktować jak swój. Dopiero po takiej modyfikacji (nazywamy to optymalizacją budowy transgenu) otrzymamy w odpowiednich ilościach potrzebne białko rekombinowane. Prawda, że proste?

Do produkcji tych białek zamierzam wykorzystać tkankę łyka roślin dyniowatych, czego do tej pory nie robiono. W publikacjach naukowych znalazłam wskazówki potwierdzające możliwość przeprowadzania takich eksperymentów, na pewno warto je sprawdzić (potwierdziły to też nasze pierwsze analizy). Teraz czas powiedzieć, czym jest tkanka łyka, bo bez jej właściwości, które najłatwiej wykorzystać posługując się roślinami dyniowatymi, mój projekt naukowy nie miałby szansy powodzenia. Łyko, zwane też floemem, to trudna do zbadania, bo ukryta głęboko w roślinie i otoczona innymi tkankami, sieć mikrorureczek, przez które transportuje się różne substancje między liśćmi a resztą rośliny. Jeszcze bardziej skomplikowane jest zbadanie soku floemowego, który przez rurki łyka przepływa. A jest to substancja nie byle jaka – wiem, o czym mówię, bo badałam sok floemowy, przygotowując pracę doktorską.

Biolodzy roślin przez długi czas zakładali, że najważniejszą funkcją soku floemowego jest przewodzenie materiałów odżywczych. Głównie cukrów, które wytworzone w liściu w procesie fotosyntezy muszą trafić do tych części roślin, które nie są samożywne, np. do korzenia. Teraz coraz większe uznanie zdobywa teoria, że łyko jest tkanką integracyjną rośliny – w dużym uproszczeniu można powiedzieć, że łyko dla rośliny jest tym, czym układ krwionośny dla człowieka. To łyko bowiem przewodzi hormony albo cząsteczki regulatorowe dające roślinie sygnał np. do wypuszczenia pąków kwiatowych. Także w łyku powstają substancje, które mają chronić roślinę przed wirusami. Jestem pewna, że to nie wszystko – że przed nami jeszcze sporo właściwości tej tkanki do odkrycia. Mój projekt, mimo że podyktowany konkretnym „problemem do rozwiązania”, jest po temu dobrą okazją.

Sam pomysł wytworzenia systemu, który umożliwi produkcję białek rekombinowanych, jest prosty: zakładam, że w odpowiednio dużej ilości soku floemowego, i wykorzystując dostatecznie silne promotory i terminatory (czyli mówiąc w uproszczeniu: układ sterujący aktywnością genu), jest możliwe otrzymanie białka rekombinowanego. Wykonanie tego prostego pomysłu jest jednak okupione godzinami żmudnych laboratoryjnych prac, np. nad udoskonaleniem metody pobierania z osiemnastu gatunków roślin dyniowatych, jakie badamy, soku floemowego w dużych ilościach. A gdyby jeszcze udało się doprowadzić do tego, że wytworzona przez nas deoksyrybonukleaza nie będzie musiała być izolowana z soku floemowego, by drogą inhalacji móc być podana chorym na mukowiscydozę... To na razie marzenie.

Plany mamy jednak ambitne, m.in. spróbujemy wytworzyć w soku floemowym także inne białka o znaczeniu terapeutycznym. Wszystko zależy od tego, jakie jego tajemnice uda nam się jeszcze poznać. Nam, czyli mnie i moim dwóm współpracowniczkom, które zaangażowałam do realizacji projektu dzięki ponad 400 tysiącom złotych stypendium FNP: Anicie Czarneckiej (studentce biotechnologii, ale też zapracowanej mamie) i doktorantce Kamili Kuczyńskiej.

Czy nauka wymaga poświęceń?

Ulubioną zabawką moich córek są kucyki Pony. Marynia ma pieska, z którym nie rozstaje się od czwartego miesiąca życia. Trzeba uważać, by moje dziewczęta nie malowały sobie paznokci białym korektorem... To ważne zdania. Jedne z wielu, jakie mogłabym powiedzieć o Ani i Maryni. Bo choć sporą część mojego życia pochłania zgłębianie tajników soku floemowego, te zdania świadczą o tym, że nie umyka mi nic, co najważniejsze z dorastania moich dzieci.

Kiedy bezskutecznie szukałam zatrudnienia jako biotechnolog, a mój projekt wciąż nie mógł otrzymać dofinansowania, czasami pojawiała się myśl, że przecież mam także inne talenty, więc może niepotrzebnie upieram się przy tym, co może wcale nie jest mi pisane. Całkiem poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy nie wykorzystać talentów artystycznych, otwierając pracownię krawiecką. Pomysłów miałabym chyba równie dużo, co przy badaniu możliwości tkanki floemowej... Pozostałam wierna nauce, między innymi dlatego, że nie lubię marnotrawstwa. Jeżeli poświęciłam biotechnologii tyle lat, tak dużo się nauczyłam – chciałam wreszcie móc to wykorzystać.

Przed urodzeniem starszej córki prowadziłam intensywne badania, potrzebne mi do napisania pracy doktorskiej. Na tydzień przed przyjściem Ani na świat nosiłam wiaderka z ziemią, wynosiłam moje rośliny ze szklarni. Niektórzy łapali się za głowę... Ja nie: uważałam, że skoro mam pewne rzeczy do zrobienia, muszę je dokończyć; ciąża mi w tym nie przeszkadzała, chociaż brzuch miałam duży. Ale... dobrze się z tym czułam. Pisałam doktorat, mając małe dziecko i będąc w ciąży z drugą córką; mnóstwo czasu, który mogłam poświęcić rodzinie, przeznaczyłam na naukę. Ze względu na szacunek, jaki do nich mam, i miłość nie mogłabym zrobić czegoś, co podważyłoby sens tamtych wyrzeczeń.

Nie ma we mnie bakcyli destrukcyjnej ambicji – to też zasługa moich dzieci. Ciekawe pomysły badawcze, publikacja w liczącym się piśmie naukowym, udane projekty są ważne, ale posiadanie rodziny pomaga ustawić wszystko w odpowiedniej kolejności. Sukces za wszelką cenę smakuje gorzko. Tymczasem dzięki łączeniu ognia z wodą, czyli wychowywania dzieci z intensywną pracą zawodową, przekonałam się, że kiedy mam więcej obowiązków, jestem lepiej zorganizowana. Chyba stałam się sprawniejszym naukowcem, dzięki operatywności, jakiej wymaga ode mnie łączenie pracy w laboratorium z wychowywaniem Anuli i Marysi. Przekonałam się, że doba ma naprawdę 24 godziny, że czas warto przeznaczać na to, co na to zasługuje, i jak się dobrze zakręcić, nawet przyjaciele nie muszą czuć się zaniedbani.

A jak twórczy potrafi być taki płodozmian obowiązków... Zaręczam: monokultura jest nudna nie tylko w przyrodzie. Oczywiście są minusy. Żyję z grafikiem w ręku i listą „spraw do załatwienia” – inaczej nie zdążyłabym ze wszystkim albo bym zapominała np., o konieczności uzyskania zgody rektoratu na każdy, nawet najmniejszy zakup, czy o ogłoszeniu nowego konkursu na stypendystę. Brakuje mi spontaniczności. Sypiamy z mężem po pięć godzin na dobę. Trudno. Kiedyś odeśpimy.

Czy są kryzysy? A kto ich nie ma? Jestem jedyną osobą w mojej katedrze, której projekt naukowy jest realizowany dzięki funduszom europejskim – program POMOST jest bowiem finansowany przez oparty na unijnych pieniądzach Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka. Wielu zagadnień, przede wszystkim dotyczących obsługi administracyjnej projektu, muszę się uczyć sama. Myślę, że nie przesadzam, porównując realizację takiego projektu z założeniem firmy – podobna skala wyzwań, odpowiedzialności, dużo nauki, ale jaka samodzielność... I czasami ta moja „firma” wymaga ode mnie kilkunastu godzin pracy dziennie. Wtedy nie mam już czasu na wychowywanie, tym musi się zająć kto inny, czyli... Tomasz, mój mąż.

Jak świat uczynić lepszym?

Dzięki nauce mogę poczuć się jak pionier – poznaję coś po raz pierwszy, wypełniam białą plamę konkretem wiedzy, nawet jeżeli chodzi o tak wyspecjalizowaną dziedzinę jak molekularna fizjologia roślin. To jest w tym najlepsze.

Koniec końców jest tak, jak sobie wymarzyłam. Mimo to... ciągnie mnie w świat. Gdańskie mieszkanie zajmujemy od dwóch lat, ale ani Tomasz, ani ja nie jesteśmy pewni, czy to jest to miejsce, które jest nam pisane, i tu powinniśmy osiąść po wszystkich naszych peregrynacjach. Może jednak, gdy zakończymy projekty, które trzymają nas w Gdańsku, wyjedziemy? Może do Niemiec, a może na drugi koniec świata? Dopóki córki są małe, jest to możliwe. Po siedmiu latach życia w Berlinie, gdzie podczas pracy w laboratoriach zaprzyjaźniłam się m.in. z Hinduską, Egipcjaninem i Chinką, uświadomiłam sobie, jak bardzo skurczył mi się świat. Może to wcale nie banał, że jest na wyciągnięcie ręki? Moje życie zależy przecież od tego, co mam w sobie, a nie od miejsca, gdzie przyszło mi je spędzić. Wiem, że mogę żyć wszędzie i po swojemu.

Z Pielgrzymki niedaleko Złotoryi, z domu rodziców, sprzed którego widać błyszczący w słońcu biały szczyt Śnieżki, przeszłam długą drogę do miejsca, w którym jestem. Moi rodzice odmawiali sobie wygodnego życia, byle tylko mnie i moim dwóm młodszym braciom ułatwić zdobycie wykształcenia. Uważali, że wiedza to przepustka do lepszego świata. I chyba nie mieli na myśli tego, żeby nam ułatwić start, tzw. urządzenie się. Ich przekonanie rozumiem szerzej: wiedza pozwala ten świat uczynić lepszym, choć każdy z nas pojmuje to wyzwanie na swoją miarę.


WYSŁUCHAŁA I NAPISAŁA AM


DR IZABELA CHINCIŃSKA jest adiunktem w Katedrze Fizjologii i Biotechnologii Roślin Uniwersytetu Gdańskiego. Stypendystka berlińskiej fundacji wspierającej młodych naukowców (NaFöG); laureatka programu POMOST (2012) Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Fundusze dla najlepszych