Projekt Janion

Zmarła Maria Janion. Była duchową przywódczynią wielu pokoleń polskich humanistów dlatego, że z uporem upominała się o zapomniane lub wyparte ogniwa polskiej tradycji – pisał Michał Paweł Markowski.

11.12.2016

Czyta się kilka minut

Maria Janion. Historyk sztuki, intelektualistka, krytyk. Warszawa, 2003 r. / Fot. Igor Omulecki / FORUM
Maria Janion. Historyk sztuki, intelektualistka, krytyk. Warszawa, 2003 r. / Fot. Igor Omulecki / FORUM

W 1978 r., na jednym z licznych nieformalnych spotkań, w trakcie których Miron Białoszewski czytał przyjaciołom swoje niepublikowane utwory, zaprezentowany został „utwór naukowo-sceniczny”, w którym główną rolę odgrywa Maria Janion. Jej blok odrywa się od ziemi, ląduje na jakiejś obcej planecie, którą kosmonauci amatorzy natychmiast biorą w posiadanie. Maria Janion zostaje jednogłośnie obrana papieżycą i wygłasza swoje orędzie. „To prawda, że jesteśmy niewierzące. Ale nic tak nie popiera wierzącości, jak niewierzącość”.

Nowa papieżyca przybiera imię „Adam Juliusz Zygmunt Maria Maryna Małgorzata Janiocentyna Pierwsza” i zaleca wszystkim, żeby poszli do domu i żyli po ludzku, „uznając tę sytuację za najzwyklejszą we wszechświecie”. Janiocentyna I zyskuje poparcie wszystkich, bo nie wyklucza, ale wklucza (a właściwie ustanawia w swoim długim imieniu prawie-parytet) i zachęca do życia po ludzku. Papieżyca staje się właściwie antypapieżycą, bo jej misja, choć oparta na czytaniu ksiąg świętych, jest całkowicie świecka. Zamykające mowę inauguracyjną błogosławieństwo – „w imię ojca i syna, i matki, i córki” – jest niezbędnym uzupełnieniem linii patriarchalnej, a zachęta do pracy – której Janion jest maniakalnie oddana – brzmi, jakby w Polsce nie panował katolicki mirakulizm (czekajmy na cud, który wszystko za nas załatwi), lecz protestancki etos zbawienia przez indywidualny wysiłek.

Humanistyka 

Niby żart, a jednak – jak w każdym dobrym żarcie – prawda bije w oczy. Maria Janion jest duchową przywódczynią wielu pokoleń polskich humanistów dlatego właśnie, że z uporem, przez wiele dziesięcioleci, upominała się o zapomniane lub wyparte ogniwa polskiej tradycji (albo tradycji dla Polaków niezbędnej), które zawsze przybierały rozmaite formy humanistyki. W latach 60. była to humanistyka marksistowska. W latach 70. była to humanistyka rozumiejąca. W latach 80. była to humanistyka egzystencjalna. W latach 90. była to humanistyka feministyczna. I wreszcie w pierwszej dekadzie XXI w. – humanistyka marginesów.

Humanistyka jest jak gimnastyka: pozwala zachować dobrą kondycję przez lata, zwłaszcza wtedy, gdy zestaw ćwiczeń ulega ciągłej odmianie. Janion wielokrotnie oskarżano o uleganie modom metodologicznym, który to zarzut stawiać mogą jedynie nieruchawi niewolnicy jednego idiomu. W istocie rzeczy humanistyka jest stałym ruchem pojęć, przesiewaniem konceptów i doglądaniem, czy dobrze trzymają w sobie zmienną rzeczywistość. „Myślę – pisze Janion we wstępie do „Odnawiania znaczeń” (1980) – że wielce pouczająca byłaby próba zestawienia osobliwego słownika kultury polskiej lat ostatnich: słownika znaczeń zdegradowanych, unieruchomionych, znaczeń-dogmatów, znaczeń-stereotypów – oraz znaczeń odnowionych, którym zdołano nadać świeży blask i odmienny wymiar”. Na tym polega, jak sądzę, największy wkład Janion do polskiej humanistyki: na czujnym podglądaniu fluktujących znaczeń, na odkładaniu na bok pojęć wyblakłych (bo pojęcia nie są wieczne, lecz uhistorycznione, zmieniają się z nami) i podgrzewaniu pojęć skutecznych, trafnych, odpowiadających zmianom w naszym świecie.

Jej ulubione zajęcie: wyciąganie upadłych słów i idei z rynsztoka i umieszczanie ich w ochronce.

Żywe figury

W eseju o Marii Komornickiej z tomu „Kobiety i duch inności” (1996 r.) Janion pisze tak: „Nasza »wariatka na strychu« pozostaje żywą figurą poetycką (...). Dzięki niej dostrzegamy obszary milczenia, przemilczenia i wykluczenia z literatury, jej historii, a więc z historii ludzkości”. W tych dwóch zdaniach kryje się niemal cały projekt Janion. Po pierwsze, nie ma ostrego przedziału między biografią autorki a jej dziełem, bo tym, co łączy te dwa obszary, jest „żywa figura poetycka”: żywa, bo do nas przemawiająca, figura, bo korzystająca z całego repertuaru gestów i tropów, poetycka, bo wyniesiona ponad pospolitość.

Janion interesowały zawsze takie właśnie „żywe figury poetyckie”, kipiące energią postaci realne (Krasiński, Mickiewicz, Białoszewski, Herzog), ale także potwornie napakowane symbolami postaci mityczne (Lucyfer, Kain, Prometeusz, Ifigenia, Antygona, Marianna), wyjęte z papieru i wrzucone w pulsującą teraźniejszość. Szła na przekór strukturalistycznym dogmatom o rozdziale człowieka i jego wytworu, zawsze przyznając się do niezliczonych fascynacji, a pamiętać musimy, że fascynacja zawsze kryje w sobie przestrach i podziw. Ten pasaż między poezją i życiem jest możliwy tylko wtedy, gdy założy się, jak robi to Janion, że historia literatury nie tylko jest współbieżna z historią ludzkości, ale nią po prostu jest. Gdy słyszymy „historyk literatury”, przychodzi nam na myśl osoba znużonego i nudnego archiwisty, obsesyjnie poprawiającego błędy nieuków i przerażonego teraźniejszością, stroniącego od zgiełku współczesnych idei. Janion radykalnie zmodyfikowała ten obraz i wyzwoliła w kilku pokoleniach odwagę mówienia o teraźniejszości za pomocą historii oraz potrzebę odnajdywania w przeszłości inspirujących przepowiedni.

Historia literatury nie jest niedostępną dyscypliną, uprawianą przez przeczasiałych malkontentów, lecz dziedziną długiego trwania znaczeń, bez których rozumienie aktualności jest niemożliwe.

Anty-Fukuyama

Janion była na tyle mocna, by narzucić Polakom – niemal samodzielnie – ideę „paradygmatu romantycznego”, w którym nieuchronnie poruszała się polska kultura przez ostatnie 200 lat, ale była też na tyle mocna, by ogłosić tego paradygmatu zmierzch wraz z nastaniem wolności po 1989 r. Odwróciła tym samym tezę Fukuyamy o wypełnieniu historii przez globalne panowanie neoliberalnej gospodarki i polityki. Owszem, po upadku muru berlińskiego potrzeba wolności politycznej utraciła swoje znaczenie, za to pierwszorzędnego znaczenia nabrała potrzeba sprawiedliwości społecznej, której wolny rynek, opierając się wyłącznie na przesłankach ekonomicznych, nie jest w stanie zrealizować. Stąd wyraźne przesunięcie akcentów: od poczucia tragicznego istnienia, kiedy to żądanie całkowitej autonomii podmywane jest przez siły od człowieka niezależne lub nie całkiem przezeń kontrolowane, do poczucia solidarności z wykluczonymi i zmarginalizowanymi, z wszystkimi, którzy utracili swą społeczną podmiotowość i stali się przezroczyści, niedostrzegalni i niesłyszalni, nie mając na podorędziu formy, w której tę podmiotowość mogliby wyrazić. Potrzeba wolności, owszem, zdominowała polski światopogląd napędzany romantyzmem, powinna być jednak stale uzupełniana „zmaganiami o obywatelskie równouprawnienie” – jak pisze Janion w swoich „Wykładach żydowskich” (2009).

Wykluczanie i odpodmiotowywanie ma swoją – zbyt długą – historię i powinniśmy ją znać na wylot, by uniknąć szlachetnej naiwności, której odwrotną stroną jest nieprzeparta arogancja władzy. Historia literatury powinna stać się źródłem obywatelskiej samowiedzy albo zwinąć swoje przyczynkarskie kramiki na dobre. Mogłaby też być szansą na napełnienie ludzkiego wnętrza, które opustoszało, gdy wyparliśmy wiedzę na temat naszych umarłych, zapominając, jak wiele im zawdzięczamy.

Upadek człowieka publicznego

Poza imperatywem bezwzględnej wolności romantyzm narzucił także polskiej kulturze imperatyw „Służby i Posłannictwa”. W gruncie rzeczy to dwie strony tego samego żądania zbudowania mocnego – indywidualnego bądź zbiorowego – podmiotu. Ale jednocześnie romantyzm zaraził polską kulturę „słabością”, czyli wirusem „prywatnego życia wewnętrznego”, które trzyma się z daleka od „misji patriotyczno-społecznej”, oraz wirusem „szalonego uczucia”, które – jak pisała pod koniec siódmej dekady ubiegłego wieku Janion – „potrzebne jest naszej literaturze jak powietrze”.

Projekt Janion oscyluje nieustannie między tymi dwoma biegunami, próbując znaleźć sensowne rozwiązanie romantycznej antynomii wycofania się ze świata i zaangażowania, tego, co jednostkowe, i tego, co zbiorowe. Reprywatyzacja życia prywatnego, którą tak świetnie opisała w przypadku Białoszewskiego, była niezbędna w czasach realnego socjalizmu, kiedy to przestrzeń publiczna właziła wszystkimi szczelinami w życie prywatne, rozprzęgając je na całego. Jest równie niezbędna teraz, w czasach globalnej ekonomii, która przypieczętowuje długi proces „upadku człowieka publicznego”, jak określa to ulubiony socjolog Janion, Richard Sennett.

W istocie tym, co nas wszystkich obecnie uwiera na całym świecie, bez mała jest znikczemnienie społecznych zobowiązań, zarówno państwa, jak jednostek. Życie w bańkach czy też bąblach, chroniących nas od stykania się z innymi, nie pozwala na wypracowanie odruchu solidarności, bez którego życie społeczne nie ma sensu. Regres do pieczar, zawarowanie drzwi, odwrót od relacji – wszystko to, co w czasach Gomułki i Gierka wiązaliśmy ze zdławieniem swobód obywatelskich, powraca dziś ze zdwojoną siłą. Neoliberalizm wyzwolił w nas niespodziewane pokłady narcyzmu i społecznej indyferencji. To, co zdawało się chronić nas przed wszechobecnym okiem partii, dziś obraca się przeciwko naszym potencjalnym sojusznikom w dziele społecznej samoobrony.
Gdzie zatem szukać podpowiedzi?

Egzystencjalny warsztat

Od kilkudziesięciu lat Maria Janion stanowczo odpowiada: w egzystencji. To właśnie egzystencja – życie obdarzone symbolicznym znaczeniem, życie opowiedziane, życie uformowane – obchodzi szerokim łukiem pułapkę, jaką zastawia na nas życie prywatne, odseparowane od życia publicznego.
Czytelnicy dwóch tomów rozmów Marii Janion z Kazimierą Szczuką wiedzą dobrze, że Janion wymieniła życie na egzystencję w sposób niemal doskonały. Życie doskonale prywatne ma tyleż mało sensu, co życie całkowicie upublicznione. W obu wypadkach człowiek nie znajduje mediacyjnej ochrony: jest wystawiony albo na zgubną potoczność istnienia, albo na nieposkromioną głupotę władzy. Jest oddany życiu i władzy bez reszty i nie ma dokąd się schronić przed agresywną bezpośredniością. Słynna pieczara Janion, jej monstrualna biblioteka, będąca obiektem zazdrości jednych, a frustracji innych, jest miejscem paradoksalnym, do którego ani życie jako takie, ani czysta polityka nie mają dostępu. Potoczne mniemanie na temat biblioteki jest takie, że odcina człowieka od świata, zamyka we własnym wnętrzu, połyka doszczętnie i wypluwa jego blade odbicie, poślednią karykaturę człowieka. Wszyscy przywołują obrazy bibliotek-labiryntów, w których gubi się zdrowy, krzepki człowiek, zakorzeniony w rzeczywistości, oddany realnemu, nie zmyślonemu życiu. Ale o bibliotece, w której się żyje, można myśleć także inaczej, jako o warsztacie egzystencji.

Według Maxa Webera jedną z wyróżniających cech zachodniego kapitalizmu, obok racjonalności planowania i rachowania, jest trwałe odłączenie miejsca pracy od miejsca zamieszkania. Do pracy się przychodzi, w pracy się nie mieszka, i jeśli Bartleby z opowiadania Melville’a był postacią skandaliczną, to dlatego, że w pewnym momencie z miejsca pracy uczynił miejsce zamieszkania: przestał wychodzić z biura. Uczynienie z miejsca pracy miejsca życia (i odwrotnie) to nawrót do ekonomii przedkapitalistycznego warsztatu, w którym egzystencja i praca stają się nie do odróżnienia. „Tak właśnie lubiłam o sobie myśleć – mówi Janion w rozmowie ze Szczuką – jako o rzemieślniku. Mogłabym właściwie nosić fartuch do pracy naukowej, taki właśnie fartuch szewski. Albo stolarski, bo mawiałam też, że hebluję klocki”.

Samobójstwo odwołane

To wcale nie jest żart z tym heblowaniem, co wie każdy, kto spędził cały dzień na pisaniu. Biblioteka, do której się nie przychodzi, ale w której się żyje, jest najwyrazistszym wcieleniem egzystencji, w której znika podział na pracę i przyjemność, na publiczne i prywatne, na opresję profesji i rozkosz leniuchowania. Ale paradoksalność biblioteki, niwelującej opozycję jednostki i społeczeństwa, odsłania swoje korzyści także od innej strony. W swojej klasycznej pracy o samobójstwie (1897 r.) jeden z założycieli nowoczesnej socjologii, émile Durkheim, dowodził, że samobójstwa nie biorą się z neurastenii, nie są też wynikiem dziedziczenia czy klimatu, lecz wywoływane są przez czynniki społeczne. Im bardziej, twierdził Durkheim, człowiek zintegrowany jest ze społeczeństwem, tym mniejszą ma pokusę samobójstwa. Im intensywniej zaś jednostka stawia się w opozycji do wspólnoty, w której żyje, tym procent samobójstw wyższy.

Prace Durkheima powstawały w tym samym czasie, w którym Dilthey – jeden z największych mistrzów Janion – pisał swoje rozprawy o hermeneutyce, budujące podwaliny pod nowoczesną humanistykę. Można z tej koincydencji wysnuć następujący wniosek: rozumienie ocala, gdy ustanawia dialektykę jednostki i kolektywu, zawodzi natomiast, gdy te dwie sfery zostają sobie przeciwstawione. Rozumienie chybia celu, gdy rozum snuje je sam dla siebie, gdy nie splata go z innym rozumieniem, z rozumieniem innego człowieka. Mówiąc wprost: gdy rozumienie odbija się od form wyrychtowanych przez innych, gdy nie jest w stanie się do nich przedrzeć, z nimi zaprzyjaźnić, z nimi zabawić, skazane jest na samobójstwo.

Kryzys prawdy

Najbardziej prymitywne skojarzenie dotyczące egzystencjalizmu poza czarnym golfem, fajką i francuską kawiarnią z lat 50.? Że polega na nieograniczonej ekspresji, na możliwości nieskrępowanego wyrazu, bo to, jak się wyrażam, i co robię (egzystencja), poprzedza to, kim jestem (esencja). Być może nie ma bardziej zgubnego dogmatu kultury popularnej przeflancowanej do cyberprzestrzeni, gdzie zapanowało całkowite bezhołowie ekspresywne, niż ten, wedle którego „mówię, więc jestem”. Jeśli to mowa mnie określa, a nie ja mowę, oznacza to, że znaleźliśmy się pod panowaniem sentymentalnego ekspresywizmu, który epatuje rozchełstaną bezpośredniością: wartość obrazka, filmiku, wiadomości „wrzuconych do sieci” (wyrażenie warte porządnej analizy) mierzona jest w minutach oddzielających je od wykonania. Ideałem staje się dokładne nałożenie aktu i znaczenia, dowodem nieudacznictwa natomiast opóźnienie między nadaniem komunikatu i jego recepcją. Internet nie toleruje zwłoki, nie toleruje też odpowiedzialności za znaczenia, co wywołuje potężne zamieszanie. Jeśli 44 proc. dorosłych Amerykanów czerpie informacje głównie z Facebooka, tam zaś panoszą się pogromcy faktu i prawdy (bo ani „fakt”, ani „prawda” nie istnieją), to nic dziwnego, że ostatnia kampania wyborcza w Stanach, oparta w ogromnej większości na mediach społecznościowych (program polityczny jest skuteczny o tyle tylko, o ile daje się zmieścić w 140 znakach tweetu, wobec czego tweety Trumpa całkiem zastąpiły dyskusję o ideach), doprowadziła do kompletnego zniszczenia zaufania do znaczeń wytwarzanych w przestrzeni publicznej. Destrukcja ta jest efektem wyparcia formy przez ekspresję, konwencji przez bluzg, rozumu przez emocje.

Herling-Grudziński mawiał o doświadczeniach totalitarnych jako rezultacie historii spuszczonej z łańcucha. Dziś należy bać się, że z łańcucha spuszczona została nieotamowana ekspresja, która zalewa nieodwołalnie sferę publiczną. Dla jednych jest to dobra nowina (nikt mi nie będzie mówił, co mówić; dość cenzury; śmierć elitom), dla innych wieść apokaliptyczna.

Świadomość kształtu

Stanowisko Marii Janion jest w tej kwestii jednoznaczne i nieprzejednane. W jednej z rozmów (opublikowanych w „Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś? [2000]) powiada tak: „Wiele zjawisk we współczesnej kulturze może na to wskazywać, że to jest głównie kultura ekspresji. To znaczy tutaj ekspresję uważa się za kulturę i to zupełnie już uczestnikom »wydarzeń« wystarcza. Natomiast kultura jednak jest formą”. A w mowie wygłoszonej po nadaniu jej honorowego doktoratu w Gdańsku Janion mówiła tak: „Świadomość osobowości obejmuje również poczucie formy, kształtu, w jaki ujmujemy nieskończone bogactwo życia”. Nie wystarczy coś przeżyć, trzeba jeszcze mieć pojęcie, co to było. Nie wystarczy coś powiedzieć, trzeba też nadać temu formę zrozumiałą dla innych. Trzeba nadać myśleniu styl.

Tu jednak może się pojawić pytanie. Jak tę modernistyczną niechęć do nieukształtowanej postmodernistycznej ekspresji pogodzić z misją oddawania głosu temu, co przemilczane i wykluczone? Czy nie jest tak, że trzeba oddać najpierw prawo wyrazu tym, którzy tego prawa nie mieli? Maria Janion ujmuje tę kwestię w odmienny sposób. Jedną z najgroźniejszych tendencji władzy i kultury masowej (albo władzy kultury masowej, albo masowej kultury władzy) nie jest walka z ekspresją, lecz rozpuszczenie istniejących, a niesfornych, niepasujących form, przekształcenie ich w bezkształtną masę, pozbawioną jakiejkolwiek tożsamości. Pozbawienie głosu mniejszości (ekonomicznych, genderowych, seksualnych) nie jest gestem przeciwko ekspresji, lecz właśnie przeciwko formom, konwencjom i strategiom działania. Formy skupiają ponadjednostkową energię symboliczną, której zazwyczaj nieskrępowane ekspresje nie posiadają i dlatego traktowanie kultury jako sfery ekspresji idzie na przekór rozumieniu kultury jako pracy nad formą.

Precz z niechlujnością!

Najlepszą odpowiedzią na chamstwo wniesione do publicznej przestrzeni przez niepohamowaną ekspresję rasizmu i seksizmu jest zachowanie nieskazitelnych form społecznych i kulturowych. Jak trafnie powiedział w jednym z niedawnych wywiadów Žižek: „Lewica powinna na nowo zawłaszczyć takie rzeczy jak publiczna przyzwoitość, grzeczność i dobre maniery”. Powinna także zrobić to z literaturą, kulturą i polityką, co postuluje od dziesiątków już lat Maria Janion.

Na koniec jeszcze jeden cytat (z eseju „Forma i śmierć” z 1988 r.) przywracający nadzieję w epoce zamazanych konturów, ale także nadający jednostkowemu życiu nieco więcej sensu: „chaosowi, który zawierają w sobie w sposób nieunikniony historia i śmierć oraz Historia jako Śmierć, może przeciwstawić się jedynie Forma. (...) Nie sądzę, aby możliwe było mówienie o formotwórczej działalności śmierci. Przeciwnie – tylko forma pokonuje rozkład, niechlujne i niezdarne (...) postępowanie śmierci, która nie potrafi zrobić niczego, co wymaga umiejętności nadawania formy”. Jak pisała cytowana przez Janion („Żyjąc tracimy życie. Niepokojące tematy egzystencji”, 2001) Hanna Krall: „bez formy znalazłabym się w (...) dole pełnym trupów”.

To nie tylko przesłanie egzystencjalne, to nie tylko pomysł na to, jak sobie radzić z niewysłowionym horrorem. To także – kto wie, czy nie przede wszystkim – nadzwyczaj aktualne przesłanie polityczne. ©

MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI (ur. 1962) jest profesorem na Wydziale Polonistyki UJ oraz Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of Illinois w Chicago. Dyrektor artystyczny Festiwalu Conrada. Współpracownik „Tygodnika”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016