Procenty i ludzie

ANNA MATEJA: - Katolicki intelektualista i lewicowy polityk, których połączyła ekonomia społeczna, nienastawiona na zysk. Jakie doświadczenia doprowadzają do takiego spotkania?

23.10.2007

Czyta się kilka minut

STEFAN WILKANOWICZ: - Na przykład doświadczenie inżyniera - budowniczego tzw. Mincówki, czyli budynku Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, której szefem był Hilary Minc, przed 1956 r. minister przemysłu i handlu, jedna z najważniejszych wtedy osób w PRL.

Budowa była prestiżowa, więc termin jej oddania miał znaczenie propagandowe, tymczasem którejś nocy woda cieknąca z kranu zalała przewody elektryczne. Oczywiście - sabotaż! Mojego zwierzchnika z działu instalacji wsadzono do kryminału, na budowie zostałem ja, młody inżynier bez doświadczenia, i dwóch majstrów. Co i rusz otrzymywałem listy od różnych działów budowy przerzucające na nas odpowiedzialność za ewentualne niedotrzymanie terminu... No i wymyśliliśmy, że w budynku bez ścian działowych, których nie było kiedy wybudować, zainstalujemy centralne ogrzewanie. Co prawda grzejniki wisiały w powietrzu podparte drągami, ale nie można nas było oskarżyć o opóźnienie. Jednym słowem - absurd! Na tym nie koniec, bo kierownik budowy powinien był wówczas znać parę tysięcy przepisów...

Pierwsze doświadczenia "ekonomiczne" skonfrontowałem z chrześcijańską filozofią społeczną poznawaną podczas studiów w KUL. Temat pracy magisterskiej sformułowałem przewrotnie: "Emancypacja klasy robotniczej według poglądów Emmanuela Mouniera", czyli czołowego personalisty.

- To już jesteśmy blisko ekonomii społecznej.

WILKANOWICZ: - Jeszcze tylko 40 lat... Na razie mamy głęboką komunę. Na łamach "TP" ogłosiłem ankietę na temat pracy. Wyniki były katastrofalne: większość respondentów była z wykonywanej pracy niezadowolona, sporo uważało ją za niepotrzebną, a nawet szkodliwą. Doszukałem się wówczas dziesięciu cech dobrej pracy; system socjalistyczny niszczył wszystkie, z czego wynikało, że wcześniej czy później musi upaść. Nikła to była pociecha, bo nie wiedziałem, kiedy do tego dojdzie, ale wiedziałem już, że ekonomia PRL-u to ślepa uliczka.

Kiedy wreszcie udało nam się zmienić system, niewiele mówiło się o społecznikostwie, o stylu działania wielkopolskich organiczników z XIX wieku, którzy starali się łączyć działalność ściśle ekonomiczną (np. zakładanie spółdzielni) z edukacyjną i kulturalną. Nasze myślenie zdominował neomanichejski dualizm: albo gospodarka rynkowa w postaci czystej, albo gospodarka etatystyczna. Gdy zbliżając się do osiemdziesiątki poczułem, czym jest globalizacja, ostatecznie uświadomiłem sobie, że trzeba szukać czegoś nowego.

JERZY HAUSNER: - Moje zainteresowanie ekonomią społeczną bierze się z socjalizmu utopijnego - wyniosłem to z domu i odżyło to w moim dorosłym myśleniu o równości i sprawiedliwości. Jednak jako naukowiec zajmowałem się gospodarką kapitalistyczną. Gdy zmienił się ustrój, wszyscy zaczęli się nią zajmować, jakby nic innego nie zasługiwało na zainteresowanie, więc, trochę z przekory, wziąłem na warsztat gospodarkę publiczną.

Nie trzecia droga...

W 1996 r., będąc szefem zespołu doradców wicepremiera i ministra finansów w rządzie SLD-PSL, odpowiadałem za budowę strategii gospodarczej zorientowanej na rozwój. Uświadomiłem sobie, że wiele problemów społecznych nie mieści się w schematach rozwiązań powstałych na początku lat 90., opierających się na liberalizacji, prywatyzacji czy deregulacji, a zainteresowanie sprawami społecznymi nieraz okazywało się dodatkiem retorycznym. Od organizacji pozarządowych dowiedziałem się, że brakuje partnerstwa między nimi a rządem - nie ma przestrzeni, w której np. państwo Sadowscy z Fundacji Pomocy Wzajemnej "Barka", Janina Ochojska czy Kuba Wygnański mogliby opowiedzieć, na jakie napotykają problemy, zajmując się bezdomnymi, ofiarami klęsk żywiołowych czy, po prostu, ludźmi wykluczonymi. Oni porządkowali mi w głowie. A to, co robili Sadowscy, było właśnie ekonomią społeczną, choć oni sami tego tak nie nazywali.

- A z doświadczeń Jacka Kuronia Pan korzystał?

HAUSNER: - I to jeszcze jak! Z tym że znajdowałem się w innej sytuacji niż Jacek Kuroń na początku lat 90., kiedy realizowano plan Balcerowicza - to, co robiłem w sprawach społecznych, nie miało być "parasolem ochronnym" dla rządu. Wprowadzanie elementów ekonomii społecznej do różnych dokumentów rządowych miało wspomagać mechanizmy rozwiązywania problemów, z którymi ani państwo, ani rynek sobie nie radziły. Stąd pomysł uchwalenia ustaw o zatrudnieniu socjalnym czy o działalności pożytku publicznego i wolontariacie.

Dzięki ziarnom socjalizmu utopijnego łatwiej mi było czytać sens tej idei, bliskiej wartościom, których nigdy nie odrzuciłem, nawet jeśli nie akceptowałem sposobów ich realizacji przez socjalizm państwowy.

- Czy ekonomia społeczna to tzw. trzecia droga między gospodarką wolnorynkową i upaństwowioną, której nie traktuje się na ogół poważnie, czy raczej uprawniona ścieżka rozwoju ekonomii otwierająca nowe możliwości i zaspokajająca konkretne społeczne potrzeby?

HAUSNER: - To nie może być trzecia droga, bo doświadczenie ludzkości pokazało, że problemy gospodarcze najlepiej rozwiązuje rynek. Tyle że ten często wytwarza swoje przeciwieństwa, np. wykluczenie - efekt uboczny konkurencji. I co wtedy? "Niesprawności rynku powinno korygować państwo" - odpowiada tradycyjna ekonomia. Czy można jednak raz na zawsze uporać się np. z dyskryminacją czy problemem nierówności szans? Ani administracja publiczna, ani rynek tego nie potrafią. I tu właśnie otwiera się pole dla ekonomii społecznej, która powstała nie tylko po to, by zaopiekować się ludźmi jakoś do rynku niepasującymi. Bez niej ani on, ani państwo nie mogłyby funkcjonować.

Bezrobocie na plakacie

- W jakim sensie?

HAUSNER: - Chociażby w takim, że w Polsce blisko 4 mln ludzi nie uczestniczy w gospodarce rynkowej - to strata i dla państwa, i dla rynku. Ci ludzie gdzie indziej szukają reprezentacji, np. zasilając szeregi populistów i wszelkiej maści antydemokratów. Co więcej, jeżeli w społeczności lokalnej 20 proc. ludzi nie będzie ani pracowało, ani kupowało, nigdy nie rozwiną się segmenty gospodarki zorientowane na zaspokajanie potrzeb lokalnych czy ludzi o niższych dochodach, np. mała czy średnia przedsiębiorczość. Jeżeli się na to godzimy, akceptujemy antydemokratyczne tendencje w państwie i ograniczanie reprodukcji gospodarki rynkowej. Nie chodzi więc tylko o to, by dać tym ludziom szansę...

WILKANOWICZ: - W przystępie złości mówię nieraz, że ekonomiści dzielą się na tych, którzy zajmują się procentami, i tych, którzy zajmują się ludźmi... Procenty i trendy to za mało, by opisać np. bezrobocie. Jeżeli przypuszczamy, że np. 30 proc. zatrudnionych pracuje "na czarno", co my właściwie wiemy o sytuacji gospodarczej i czy umiemy ją badać? "Szara strefa" ratuje ludzi przed degradacją, ale niszczy ich przyszłość i dyskryminuje uczciwych pracodawców, którzy w starciu z przedsiębiorcami pozbawionymi skrupułów nie mają szans. Jakkolwiek patrzeć na te problemy, podstawą jest tutaj podejście do człowieka.

Kilka lat temu Fundacja Kultury Chrześcijańskiej "Znak" opracowała program walki z bezrobociem dla miasta wielkości 50 tys. mieszkańców, który zaczynał się od konkursu na plakat o bezrobociu.

- A po co komu plakat?

WILKANOWICZ: - Po to, by mieszkańcy tego miasta zobaczyli, że problem bezrobocia dotyczy ich wszystkich, a nie tylko urzędników. Program jest zbudowany tak, by wciągnąć do współpracy i nauczycieli, i dziennikarzy, i przedsiębiorców. O to też chodzi w ekonomii społecznej: by stworzyć płaszczyznę dialogu i współpracy.

- Jakie znaczenie w ekonomii społecznej ma praca? Co decyduje o wartości pracy? Ochrona ludzi przed bezrobociem? Zysk? Poczucie zadowolenia?

HAUSNER: - Firmy, które mają długą historię, nie działają oportunistycznie i wygrywają nie tyle dzięki zyskom, ile dzięki wartościom, które powstają w dłuższym czasie - to np. lojalność i oddanie pracowników. Nie tylko się ich wynagradza i od nich wymaga, ale też stwarza im warunki do rozwoju intelektualnego, by system wartości pracowników działał na rzecz wartości firmy. Bo firma to przede wszystkim ludzie. Dlatego właśnie uważam, że ekonomia społeczna nie jest wyłącznie od rozwiązywania kłopotów, jakich nam przysparza rynek; ona wskazuje wartości, których rynek zdaje się nie zauważać, a nawet je deprecjonuje. Tymczasem bez nich firma na rynku nie przetrwa.

WILKANOWICZ: - Cała ekonomia wymaga głębokiej humanizacji. Stąd moja wiara w ekonomię społeczną, która przywraca sens pojęciom elementarnym, przypominając, że praca to nie tylko podwyższanie zysków; że nie ma dobrych wyników pracy bez kultury pracy, a ta z kolei nigdy nie powstanie, jeśli nie zaczniemy wychowywać do pracy.

- To wszystko brzmi pięknie, ale gdzie "twarda ręka rynku"?

HAUSNER: - Nikt z niej nie rezygnuje! Ekonomia społeczna to działalność gospodarcza, która musi przejść test przydatności na rynku, tyle że jej celem nie jest zysk, ale realizowanie pewnego ważnego społecznie przesłania.

Kilkadziesiąt lat temu do rachunku ekonomicznego zaczęto wliczać straty spowodowane zniszczeniem środowiska, które uniemożliwiały prowadzenie na danym terenie jakiejkolwiek działalności gospodarczej. Tak zaczynała się praktyczna ekologia. Dzisiaj straty ekologiczne nie tylko się wycenia - sprawcy zanieczyszczeń spotykają się z na tyle silnym ostracyzmem społecznym, że poważnie szkodzi to marce i reputacji firmy. Dlaczego nie potrafimy dostrzec, że istnieje też niszczone przez niektóre firmy środowisko ludzkie? To nie przypadek, że ekonomię społeczną zaczęli w Polsce wprowadzać przedsiębiorcy społecznicy - im zależy na tym, by biznes nie tylko rozwiązywał konkretne problemy gospodarcze, ale uczył tego, czego nie dostrzegają inni.

WILKANOWICZ: - Ci ludzie zachowali się jak klasyczni przedsiębiorcy: dostrzegli potrzeby społeczne i stworzyli ofertę. Ekonomia społeczna dobitnie pokazuje, że bezrobocie degraduje człowieka. Lepiej, by absolwenci studiów jechali pracować za granicę, niż by miała ich trawić bezczynność. A jeśli wyjazd nie wchodzi w grę, czymś oczywistym powinien stać się wolontariat.

HAUSNER: - W Polsce mamy 14 mln ludzi legalnie aktywnych zawodowo, tyle samo otrzymuje różnego rodzaju świadczenia. Nasz budżet przeciążają wydatki społeczne, a mimo to poziom ubóstwa czy wykluczenia społecznego wcale się nie obniża. Tymczasem większość ludzi otrzymujących dożywotnie świadczenia z powodzeniem mogłaby pracować, tylko trzeba im stworzyć warunki.

Pozytywizm praktyczny

WILKANOWICZ: - Jeśli mogę sobie pozwolić na marzenia... Czekam na system, w którym bezrobotny musiałby odpracować przyznane świadczenie jako wolontariusz, by jego praca była potrzebna społecznie i rozwijała go, a przynajmniej nie pozwalała mu przyzwyczaić się do życia z "państwowego". Wartości wolontariatu dostrzegli choćby biskupi niemieccy, pisząc, że zasiłki często prowadzą do niszczącej bezczynności.

HAUSNER: - Popatrzmy na sprawę praktycznie: z punktu widzenia kalkulacji ekonomicznej wypłacanie zasiłków się państwu nie opłaca. Nie wytrzymuje też porównania z alternatywą, czyli przedsiębiorcami społecznymi tworzącymi miejsca pracy nawet na terenach strukturalnego bezrobocia. Trzeba tylko dać im szansę, np. ulgowo opodatkować. Tu nie działa prawo wielkich liczb: pracownicy przedsiębiorstwa społecznego to osoby, które rynek odrzucił, więc w ich przypadku ważny jest sam fakt, że pracują. Smażą konfitury, szyją ubrania, kleją koperty czy teczki na konferencje, z tego mają jakieś dochody, a więc płacą podatki (choćby niewielkie) i kupują. Przede wszystkim jednak nie są bezczynni. Z makroekonomicznego punktu widzenia takie rozwiązanie jest dla państwa bardziej opłacalne niż utrzymywanie kosztownego, bo rozbudowanego i zbiurokratyzowanego systemu zabezpieczenia społecznego.

- Tyle że te przedsiębiorstwa mają funkcjonować np. na Pomorzu Zachodnim, gdzie sporo mieszkańców czuje się osieroconych przez system, w którym państwo było bogiem. Teraz oni właśnie mają uwierzyć w swoją siłę?

HAUSNER: - To nie jest kwestia wiary i nie przypuszczam, by ci ludzie, jak baron Münchhausen, sami potrafili podnieść się za włosy. Ale co innego możemy im zapewnić? Wiara, że powstanie fabryka, która ich zatrudni, jest ułudą. Nie pojawi się też program rządowy zapewniający im podniesienie kwalifikacji. W takim środowisku może jednak sporo zdziałać przedsiębiorca społeczny: ksiądz, nauczyciel, młody człowiek z ambicjami.

WILKANOWICZ: - Nawet koło gospodyń wiejskich.

HAUSNER: - Ważne, by ci ludzie nie zostali sami, by mieli wsparcie i kontakt ze środowiskiem. W Zochcinie pod Sandomierzem, gdzie działa s. Małgorzata Chmielewska, upadł przemysł cukrowniczy. Siostra nie zastąpiła uprawy buraka cukrowego inną, równie monokulturową, bo za kilka lat doprowadziłoby to do kolejnej katastrofy, ale odwołała się do wiedzy ludzi na temat prostych technologii. Co robić, gdy czegoś brakuje; jak wykorzystać stare receptury; kto jest tzw. złotą rączką? I spora gromada ludzi wytwarza teraz w Zochcinie produkty regionalne.

Karzeł-potęga

Ekonomia społeczna zabezpiecza na okoliczność krachów, bo dzięki niej ludzie potrafią się przystosować. Popatrzmy na Gorlice i Nowy Targ - to samo województwo, podobnej wielkości miasta. Gorlice żyły z przemysłu, w efekcie mają za sobą prawie 20 lat dostosowywania się do wymagań rynku. Nowy Targ, któremu zaoszczędzono zrywania ciągłości i państwowej industrializacji, zawsze sobie radził, nawet gdy upadły tamtejsze zakłady przemysłu skórzanego. Wszędzie tam, gdzie aktywność społeczna rozwijała się bez sztucznych ingerencji - czyli nie budowano huty, jak w Ostrowcu Świętokrzyskim - ludzie sobie radzili.

WILKANOWICZ: - Bo w ekonomii społecznej najważniejsza jest więź, poczucie wspólnoty, zaufanie. Stąd sukces systemu mikropożyczek dla najuboższych Muhammada Yunusa i bankowości islamskiej, która powstała dla zagospodarowania pieniędzy płynących z wydobycia ropy.

HAUSNER: - Mikropożyczki nie tylko pokazują efektywność ekonomii społecznej, ale i konieczność jej zakorzenienia w miejscowej kulturze. Tu nie ma klonów czy przepływu bitów - sprawdzi się tylko pomysł dostosowany do lokalnych potrzeb. Dlatego też nie boję się o los ekonomii społecznej w Polsce. Jeśli jej twórcy przebili się w tak trudnych warunkach i mają osiągnięcia - dadzą sobie radę. Trzeba jednak pomóc następnym, np. przygotowując warunki pod mikropożyczkową działalność banków czy podpowiadając zawieranie porozumień regionalnych, dzięki którym powstałaby sieć sklepów sprzedających wyłącznie produkty ekonomii społecznej (utrzymujące standardy, firmowane przez sprawdzone w branży organizacje i osoby).

Bądźmy jednak konsekwentni: twórzmy SKOK-i, ale nie pozwalajmy im na budowę scentralizowanego i politycznie uprzywilejowanego banku; są potrzebne zakłady pracy chronionej, ale niech nie stają się formą nieuczciwej konkurencji, jak obecnie dzieje się w Polsce, gdzie forma zakładu pracy chronionej najczęściej występuje w firmach ochroniarskich.

WILKANOWICZ: - A to zabawne!... Tak naprawdę jednak nie jest mi do śmiechu, gdy obserwuję, jak niszczący jest w Polsce indywidualizm grupowy. Wiele organizacji społecznych usiłuje żyć ze zdobywania grantów, inna organizacja to dla nich nie partner, ale konkurent w zdobywaniu pieniędzy. Do tego dochodzi jeszcze sarmackie warcholstwo. A przecież Polakom nie brakuje inicjatywy - jesteśmy zaradni, zdolni, przedsiębiorczy; szkoda tylko, że sobie nie ufamy.

HAUSNER: - Jesteśmy i potęgą, i karłem... Ale dlaczego nie założyć, że gdyby społecznościom lokalnym zaoferowano robienie czegoś sensownego i wsparto ich samodzielną aktywność, to by sobie poradziły? Takiej wiary brakuje niektórym przedsiębiorstwom, które chcą prowadzić biznes społecznie odpowiedzialny i np. dożywiają dzieci w szkołach, zamiast utworzyć w ich gminie przedsiębiorstwo ekonomii społecznej, które na taką pomoc samo zapracuje. Można by im było nawet udzielić pożyczki spłacanej przy niewysokim oprocentowaniu. Ważne, by nie rozpraszać środków, a tych, którym się pomaga, ani nie uzależniać od siebie, ani nie wykorzystywać w kampaniach marketingowych. Takie to proste i tak trudno to zrealizować - czy to nie śmieszne?

Prof. JERZY HAUSNER (ur. 1949) jest ekonomistą, wykładowcą krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego. Był ministrem pracy i polityki społecznej w rządzie Leszka Millera; od stycznia 2003 r. - ministrem gospodarki, pracy i polityki społecznej; od maja 2004 r. w rządzie Marka Belki - wicepremierem oraz ministrem gospodarki i pracy.

Dr STEFAN WILKANOWICZ (ur. 1924) jest inżynierem i filozofem, prezesem Fundacji Kultury Chrześcijańskiej "Znak", należy do zespołu "Tygodnika Powszechnego". Był członkiem Papieskiej Rady ds. Świeckich, pracował w redakcji "TP", w latach 1978-91 był redaktorem naczelnym miesięcznika "Znak".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Rzecz obywatelska (42/2007)