Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale od czego głowa i pobożna zaradność – komentując czytanie, kaznodzieja oświadczył, że choć w Kanie Galilejskiej Jezus przemienił wodę w wino, to cudu tego Mu się nie pochwala.
Najwidoczniej na podobną trudność natrafili tłumacze Ewangelii według św. Jana, skoro zamiast dosłownego „staną się pijani” wybrali ogólne „gdy się napiją”. Ale mniejsza o opisy – ważniejsze są fakty, z nimi się nie dyskutuje.
Rozpoczynając publiczną działalność, Jezus okazuje nic innego, jak tylko nadmiar troski o ludzkie szczęście. A że w Jego słowach i czynach widzimy słowa i czyny Boga, to znaczy, że również Bóg przejawia o nas podobną troskę, choć czasami wydaje się nam, że jest wprost przeciwnie. Dlatego warto posłuchać, co na ten temat mają do powiedzenia ci, którzy takiemu, zatroskanemu o ludzkie szczęście Bogu zaufali.
„Bóg pragnie, abyśmy wiedzieli, że On chroni nas bezpiecznie w taki sam sposób w radości, jak i w smutku, i że kocha nas tak samo mocno w smutku i w radości. (...) A zatem jest wolą Boga, byśmy trzymali się radości całą naszą mocą, gdyż szczęśliwość trwa wiecznie, a cierpienie i ból przemijają i znikają całkowicie. A zatem nie jest wolą Boga, abyśmy kierowali się własnym bólem i cierpieniem, smucąc się z ich powodu i opłakując je, lecz byśmy szybko wychodzili poza nie i pozostawali w wiecznej radości, którą jest Bóg wszechmogący, który nas kocha i ochrania”. To słowa Juliany z Norwich, zdaniem Tomasza Mertona największej angielskiej mistyczki.
A zatem Bóg nie chce, byśmy zasklepiali się w smutku, lecz abyśmy zeń jak najszybciej wychodzili. Jak to zrobić? Trzeba uwierzyć, że Bóg jest tym, który zabezpiecza ludzką radość przed unicestwieniem. Łatwo powiedzieć – stwierdzą niektórzy – przecież wierzę, że tak właśnie jest, a mimo to daleko mi do szczęścia; skoro tak, to nic mi po takich radach, a może i po takim Bogu.
Rzeczywiście, nic nam po takim Bogu, ale z radą Juliany z Norwich sprawa nie jest już taka prosta. Chcąc się o tym przekonać, spróbujmy odwrócić ten porządek rzeczy i zapytać, z kim tak naprawdę coś jest nie w porządku: z Bogiem? A może z nami? Chyba jednak z nami, skoro nad kolędy przedkładamy „Gorzkie żale”, zaś w Popielec po popiół ustawiają się kolejki znacznie dłuższe niż do Stołu Pańskiego.
Posoborowym reformatorom zarzuca się czasem, że mówiąc o Mszy, zapominają o jej ofiarnym i ekspiacyjnym charakterze. Sprowadzają tym samym Mszę do uczty, posiłku, a nawet gorzej: do towarzyskiego spotkania, niczym herbatki u cioci Jadzi, czy też dyskoteki. Zapewne tu i ówdzie tak się dzieje, ale na dobrą sprawę nie ma się czemu dziwić. Być może jest to przeciwwaga dla innej skrajności, gdzie Msza, a jakże, bardzo poprawnie odprawiana, aż ocieka krwią i łzami, żeby nie powiedzieć: bezdennym ponuractwem. Tymczasem Msza jest po to, by nas oderwać, jak radzi Juliana z Norwich, od nas samych, od naszych smutków, i przywrócić Kościołowi, czyli Chrystusowi i braciom. Skądinąd wiadomo przecież, nie tylko z Ewangelii, że szczęście to nie kapitał, ale procent od kapitału. Stąd prosty wniosek: jaki kapitał, taki procent.