Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Stanął w kolejce do kasy dworcowej jak zwykły śmiertelnik. Obejrzał piękny dworzec w Poznaniu, a przecież dworce polskie są wyłącznie pokraczne i śmierdzą. Pojechał niezłym pociągiem z Poznania do Wrocławia, a przecież pociągi w Polsce wyłącznie biorą udział w katastrofach albo stoją zepsute na bocznicach. Przeleciał helikopterem nad autostradą, a przecież autostrady...
Premier znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Jeśli nie będzie jeździł po kraju, posypią się na niego gromy, że steruje państwem zza biurka i nie ma bladego pojęcia, jak wygląda tzw. prawdziwe życie. Jeśli zdecyduje się ruszyć w podróż, zawsze pojawią się dyżurne porównania z Edwardem Gierkiem i jego gospodarskimi wizytami, porównania, z których zresztą sam premier wybrnął dosyć nieszczęśliwie, twierdząc, że akurat ten element gierkowszczyzny wspomina nienajgorzej.
Czy jest tu możliwy jakiś kompromis między drapieżną publicystyką, która za nic w świecie nie przyzna, że są w Polsce wyremontowane dworce, a powinnościami szefa państwa? Z dzieciństwa pamiętam czytankę o królu Kazimierzu Wielkim, który przebrany w łachy żebraka incognito wędrował pieszo po kraju. To nie jest oczywiście zły pomysł, choć trudno wyobrazić sobie premiera z kosturem i w starych ubraniach. Ale dobrze byłoby, gdyby przy okazji wizyt gospodarskich, szef rządu wykonywał niespodziewany skok w bok, tam, gdzie się go nie spodziewają. Byłoby świetnie, gdyby schodził częściej z pułapu wysokości przelotowej, żeby zobaczyć, jak wygląda widziany z okien pociągu pejzaż polski między Gdańskiem a Warszawą.
Byłoby również wspaniale, gdyby przy okazji tych wizyt nie przekraczał cienkiej granicy między politycznym PR-em a śmiesznością.
Premier nie musi stać w kolejce po bilet.