Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Figurka jest niewielka. Maryja z rękoma wyciągniętymi w stronę wiernych stoi pośrodku sadzawki przed wyremontowanym kilka lat temu kościołem Jana Chrzciciela w górskiej wiosce Sirince nieopodal antycznego Efezu. U stóp matki Chrystusa napis zakazujący mycia rąk i wrzucania śmieci do wody. Tyle że monety to przecież nie śmieci. Chrześcijanie, muzułmanie i inni goście (półtora miliona rocznie) odwiedzający kościółek, który stanowi jeden z centralnych punktów miejscowości, wrzucają je do wody na szczęście. W sadzawce lądują więc nie tylko tureckie liry, ale i euro czy ćwierćdolarówki. Wystarczająco dużo, by tureckie władze zaczęły się zastanawiać, co się z nimi dzieje. Izmirski urząd ds. zabytków zwrócił się do lokalnego urzędu skarbowego z pytaniem, kto zabiera pieniądze z sadzawki, ile ich jest i czy odprowadzany jest od nich podatek. Duchowni nie przyznają się do zabierania monet, a miejscowi dość oględnie tłumaczą dziennikarzom, że pieniądze z sadzawki idą na prace w wiosce. Urzędnicy komentować nie chcą.
Policja pod kościołem
Sprawa pieniędzy z sadzawki z Maryją dobrze obrazuje to, z czym borykają się ostatnio tureccy chrześcijanie różnych obrządków. Choć to za Erdoğana zmalała presja na świeckość państwa, a przedstawiciele mniejszości religijnych zaczęli zakładać derneki – stowarzyszenia dające im osobowość prawną – lub odzyskiwać kościelne dobra, okres „miodowego miesiąca” powoli się kończy. Nie kto inny, jak prezydent nazwał przecież papieża i katolickich biskupów „nowymi krzyżowcami” i obiecał obronić przed nimi świat islamu. O tym, jak trudno czasem być przedstawicielem mniejszości w kraju pełnym muzułmanów, najlepiej wiedzą sami wierni. I to oni przecierali oczy ze zdumienia, gdy kilka miesięcy temu 18 duchowych przywódców wydało wspólne oświadczenie, że są w Turcji wolni i mogą swobodnie praktykować swoją wiarę. „Pojawiające się informacje o tym, jakoby było inaczej, są nieprawdziwe” – napisali. Pod listem podpisali się m.in. prawosławny patriarcha Konstantynopola Bartłomiej, ormiański patriarcha Stambułu Aram Ateşyan, naczelny rabin Turcji Ishak Haleva, przedstawiciele Kościoła syryjskiego, duchowy lider Kościoła chaldejskiego i protestanci.
„Byliśmy wolni, ale o tym nie wiedzieliśmy!” – głosił ironiczny nagłówek wydawanej w Turcji ormiańskiej gazety „Agos” w odpowiedzi na tę deklarację. Jej naczelny Yetvart Danzikyan pytał, dlaczego w takim razie w trakcie mszy przed drzwiami kościołów stoi policja? „Mówią, że mamy swobodę praktyk religijnych, ale to nie do końca prawda” – powiedział dziennikarzom „Al-Monitor”.
Zakładnicy władzy
Policjanci rzeczywiście są obecni na terenie kościołów w dni, gdy odbywają się nabożeństwa. „Czujemy się dzięki temu bezpiecznie” – potwierdza jeden z katolickich księży z Izmiru, ale nie chce mówić o tym, czego „innowiercy” mieliby się obawiać. Nie chce też rozmawiać na tematy polityczne. I być może ma rację.
Przedstawiciele Ormian w Turcji wprost mówią, że tylko ludzie zniewoleni mogli podpisać taką deklarację. „Gdy przeczytałem to oświadczenie, po raz kolejny zrozumiałem, że wszyscy ci duchowi przywódcy są w istocie zakładnikami władz” – mówił dziennikarzom Garo Paylan, turecki polityk pochodzenia ormiańskiego, a Danzikyan wymienił szereg problemów, z jakimi boryka się jego wspólnota. Rząd ma – jego zdaniem – przeszkadzać w wyborze ormiańskiego patriarchy, a działalność ormiańskich fundacji i instytucji religijnych ma być sparaliżowana przez turecką biurokrację (Ankara zakwestionowała regulamin wyboru członków fundacji i stowarzyszeń religijnych i do dziś nie wydała nowego).
To nie przypadek – podkreślają obaj – że deklaracja została podpisana po spotkaniu duchownych z prezydenckim ministrem Ibrahimem Kalinem. Ich zdaniem została ona de facto wymuszona przez władze tureckie. Zwłaszcza że nawet na tym spotkaniu poruszano problemy mniejszości religijnych, takie jak m.in. zamknięcie prawosławnego seminarium czy przejmowanie nieruchomości kościelnych. „Jak w tej sytuacji można mówić o wolności?” – pyta Danzikyan.
Protestanci jadą do domu
Sytuacja mniejszości religijnych w Turcji miała się pogorszyć – zdaniem niektórych – dopiero niedawno, po wybuchu puczu wojskowego, sterowanego rzekomo przez rezydującego w USA Fethullaha Gülena. Soner Tufan, rzecznik Stowarzyszenia Kościołów Protestanckich w Turcji, powołuje się na raporty, które jego organizacja przygotowuje od dekady. Wynika z nich, że „praktyki represyjne” w stosunku do protestantów wzrosły czterokrotnie. Najbardziej wyrazistym tego przykładem była sprawa pastora Andrew Brunsona, przetrzymywanego w areszcie przez ponad dwa lata i skazanego w końcu na trzy lata więzienia (pastor, zwolniony z aresztu, uniknął kary wyjeżdżając do USA). Ale przecież represje – głównie z powodów politycznych – dotknęły nie tylko Brunsona, którego sprawa zelektryzowała cały świat i stała się powodem kryzysu w stosunkach Turcja–USA. Wielu protestantów straciło pracę, z dnia na dzień dowiadując się, że stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa tureckiego. Wielu zostało wydalonych z Turcji. Niektórzy w końcu spakowali manatki i sami wyjechali.
Tufan twierdzi co prawda, że ci, którzy zostali, jeszcze bardziej się zjednoczyli, kościoły zaś wypełniły się wiernymi szukającymi w „ciężkich czasach” duchowej pociechy. Tyle że sposób, w jaki media tureckie opisywały sprawę Brunsona oskarżonego o terroryzm i szpiegostwo, sprawił, że zwykli ludzie zaczęli się gorzej odnosić do protestantów. – Nie dziw się, przez dwa lata mówiło się w Turcji, że pastor był amerykańskim szpiegiem. Robili to rządzący, robiły to media. Ludzie w końcu uwierzyli i teraz myślą, że wszyscy współpracujemy z CIA – ironizuje Petek, protestantka, konwertytka z islamu. Tacy jak ona mają też inne problemy. O ile inne wyznanie akceptowane jest u „przyjezdnych”, to już konwertyci mają ciężkie życie. Sam Tufan opowiadał wielokrotnie, że gdy pierwszy raz przyznał się rodzinie do zmiany wyznania, został dotkliwie pobity.
Kontrola u Matki Boskiej
O świętym spokoju zapomnieć mogą też tureccy katolicy. W marcu ubiegłego roku działający samotnie napastnik strzelił z pistoletu w okna kościoła św. Marii w Trabzonie, tego samego, którego biskup Andrea Santoro został zamordowany w 2006 r. To nie pierwszy napad na świątynię. Po nieudanym puczu wojskowym rozwścieczony tłum ruszył na kościół z łomami, niszcząc bramę i wybijając okna. Biskup Paolo Bizetti, który zajął miejsce zabitego hierarchy, powiedział dziennikarzom, że Kościół katolicki w Trabzonie mierzy się z takimi problemami na co dzień. Normą ma być zastraszanie duchownych i wiernych, na które Ankara ma dawać ciche przyzwolenie. Tylko podczas jednego z licznych wieców, które odbywały się w kraju po przewrocie, chrześcijan nazwano „nasieniem Bizancjum” i „stadem niewiernych”.
Aykan Erdemir, dziennikarz, przypomina, że dziennik „Star” twierdził, iż spiskowcy znajdują schronienie w kościołach, a „Takvim” opublikował zdjęcie sfabrykowanego watykańskiego paszportu, który miał być dowodem na udział katolickich hierarchów w spisku przeciw tureckiemu rządowi. Na razie – twierdzi Erdemir – wyższe wyroki od tych, którzy dopuszczają się przestępstw z nienawiści, dostają dziennikarze, którzy te przestępstwa ujawniają. Zabójca biskupa Santoro, otwarcie przyznający, że chciał być tak sławny jak Ali Ağca, wyszedł z więzienia po odbyciu 10 lat z 18 zasądzonych.
I dziennikarze, i wierni twierdzą, że gdyby Erdoğan chciał, zakończyłby medialną nagonkę na chrześcijan i „uspokoił” nadgorliwych muzułmanów, którzy chcą oczyścić kraj z niewiernych. Na razie nie zanosi się jednak na to, by tureckie władze miały podjąć konkretne działania, choć wypuszczenie pastora Brunsona to, zdaniem wielu, krok w dobrą stronę. „Za mały” – uważa Petek.
A skarbówka wysłała kontrolę do Sirince. Urzędnicy mają zbadać sprawę monet znikających spod stóp Matki Boskiej. ©