Prawdziwy koniec IV RP

Rafał Matyja: Kiedy Platforma wygrała wybory prezydenckie i przypieczętowała to sukcesem w wyborach samorządowych, los PiS został przesądzony. Rozmawiał Cezary Michalski

15.11.2011

Czyta się kilka minut

Rafał Matyja / fot. Władysław Gumulak /
Rafał Matyja / fot. Władysław Gumulak /

Cezary Michalski: Czy czas PO-PiS się kończy? Czy istniejący od 2005 r. układ walczących ze sobą, ale jednocześnie stabilizujących się wzajemnie Tuska i Kaczyńskiego wyczerpie się już w tej kadencji, bo nawet nadmierne osłabienie jednego z nich, czyli Kaczyńskiego, zniszczy cały układ?

Rafał Matyja: PiS jako realna alternatywa dla Platformy, jako możliwy jej zmiennik u władzy, już nie istnieje. Po raz ostatni objawił się w kampanii prezydenckiej 2010 r. Katastrofą był zwrot, jakiego dokonał Kaczyński po tamtej kampanii. Do dziś nie rozumiem, dlaczego to zrobił, zwłaszcza na kilka miesięcy przed ogromnie ważnymi dla partii wyborami samorządowymi. Finał prezydenckiej kampanii to był ostatni moment, kiedy Kaczyński mógł jeszcze podjąć równorzędną rywalizację z Tuskiem. A w grę wchodziło bardzo istotne dla losów partii, dla zachowania struktur i siły formacji, zwycięstwo w sejmikach, w paru przynajmniej województwach, co Kaczyński miał w zasięgu. Gdyby przenieść poparcie z wyborów prezydenckich na wybory samorządowe, PiS mogło rządzić w 4 do 5 województw. A nie utracić władzę we wszystkich, łącznie z Podkarpaciem, gdzie PiS miał po prostu zwycięstwo w kieszeni.

Porażka nie była dziełem PJN, ale samego Kaczyńskiego. Utrata władzy na poziomie sejmików we wszystkich województwach była dla utrzymania potencjału partii wydarzeniem dramatycznym.

Dlaczego?

Bo to sejmiki decydują dziś o lokowaniu środków europejskich, wsparcia infrastrukturalnego.

Dotacje budżetowe dla partii, która wciąż zbiera ponad 1/4 głosów, tej straty nie pokryją?

Nie, pieniądze transferowane na poziomie regionalnym nie tylko są duże, ale decydują o władzy i strukturach lokalnych. O autorytecie danej formacji. Zarządy województw i urzędy marszałkowskie są znakomitą szkołą rządzenia. Dzięki nim nawet partia opozycyjna zachowuje realny wgląd w funkcjonowanie państwa, w dystrybucję środków publicznych, w polskich warunkach także środków unijnych. Kiedy Platforma wygrała wybory prezydenckie i przypieczętowała to sukcesem w wyborach samorządowych, los PiS był przesądzony. A ponieważ PO wygrała też w komfortowy dla siebie sposób wybory parlamentarne, powstał układ, w którym Platforma musi teraz korzystać już nie ze statusu partii "mniejszego zła", ale uporać się z pozycją partii władzy. Mając po obu stronach formacje, które może bez wysiłku przedstawiać jako "niebezpiecznie radykalne", czyli po lewej stronie Ruch Palikota, a po prawej osłabiony i dzielący się PiS.

Z punktu widzenia Tuska najlepiej będzie, jeśli Kaczyński i Palikot zwiążą się w maksymalnie brutalnym boju między sobą. Ale to już zupełnie nie jest dwubiegunowy układ PO-PiS. Ten system ma - od kilku miesięcy - inną dynamikę.

Kontynuując temat "słabszego ogniwa" PO-PiS-u: jak wyglądają szanse Kaczyńskiego wobec kolejnego rozłamu?

Najpoważniejszym problemem Ziobry, Kurskiego i Cymańskiego było to, że przestali się czuć bezpiecznie we własnej partii. Oni zawsze mieli ambicje, które Jarosław Kaczyński temperował. Nauczyli się już takiego funkcjonowania, jednak w konsekwencji działań Kaczyńskiego - nagłego "zwrotu" po prezydenckiej kampanii i wypchnięcia z partii grupy polityków za tamtą kampanię odpowiedzialnych, którzy stworzyli później PJN - także przyszli "ziobryści" przestali go rozumieć.

Nawet jeśli w poprzedniej czystce jeszcze go popierali?

Przestali mieć pewność, że nawet zachowując się wedle reguł, nie zostaną przez Kaczyńskiego zniszczeni. To była istotna motywacja najnowszego rozłamu.

Zatem nie "pragnienie zwycięstwa po sześciu klęskach", ale lęk, że Kaczyński stał się zbyt nieprzewidywalny, aby można było bezpiecznie "przeczekać w Brukseli"?

Oni już przed wyborami zaczęli się obawiać, że będą wyrzuceni. Wobec tego w kampanii wyborczej zachowywali się jak frakcja, aktywnie wspierając swoich ludzi na listach, co pozostałą część PiS-u zdenerwowało nawet bardziej niż Kaczyńskiego. "Ziobryści" w wielu regionach prowadzili już zupełnie "separatystyczną" kampanię wyborczą. Fotografia z Ziobrą, poparcie Kurskiego czy Cymańskiego, spotkanie wyborcze mało znanego kandydata z ich udziałem pozwoliło niektórym ludziom wejść z dalszych miejsc do parlamentu, a skoro oni weszli, to nie weszli jacyś inni. I to jest tajemnica obecnej solidarności większej części PiS-u z Kaczyńskim.

Jakie będą dalsze losy "ziobrystów"?

Przesądzi o tym zachowanie o. Tadeusza Rydzyka i jego mediów. One nie pozwalają w Polsce wygrać wyborów, ale zapewniają "premię" w postaci od 3 do nawet 5 procent. Rydzyk chciałby rozproszyć ryzyko, dając szansę zarówno Kaczyńskiemu, jak też Ziobrze. Stąd jego wyczekujące, o ile nie ośmielające stanowisko w stosunku do Ziobry i jego zwolenników.

Na co PJN nie mógł wcześniej liczyć.

Tymczasem dla Ziobry, Cymańskiego, Kurskiego i ludzi, którzy wraz z nimi odchodzą od Kaczyńskiego, uspokajająca jest świadomość, że w pobliżu jest potencjalny przynajmniej sojusznik, mogący zapewnić parę procent głosów. Ale to nie tylko kwestia tych paru procent. Wszyscy wiedzą, że Kaczyński bardzo pilnuje prawej flanki. Jakby już się pogodził z tym, że w centrum nic się nie może zdarzyć. Uważa, że jedyne zagrożenie może polegać na odbudowie jakiegoś typu LPR-u, partii twardo narodowo-katolickiej mającej poparcie Radia Maryja.

Ale tu komunikat "ziobrystów" jest niejasny. Ziobro udaje łagodnego baranka, Kurski mówi, że chcieliby odbudować PiS z roku 2005, sięgający od Marcinkiewicza po Jurka, stąd nazwa klubu "Solidarna Polska", odwołująca się do hasła tamtej kampanii.

Ostateczny wybór strategii "ziobrystów" nastąpi na rok przed wyborami, a nie na cztery lata. Gdyby wtedy mieli w sondażach przynamniej 15 procent, pójdą w kierunku partii o profilu szerokim. Jeśli ich notowania będą spadać w okolice progu, będą chcieli mieć przynajmniej elektorat narodowo-katolicki i mocno oprą się na Rydzyku. Oni mogą sobie pozwolić na myślenie w kategoriach "długiego marszu": "Jarosław będzie słabł, a my musimy utrzymać przyczółki, żeby być naturalnym beneficjentem jego słabnięcia". Żeby tak się stało, muszą zachować przynajmniej mandaty europosłów, co nie jest trudne, bo przy niższej frekwencji w wyborach do europarlamentu nawet UW czy SdPl przechodziły próg. Ziobrze, Cymańskiemu, Kurskiemu jako kandydatom jakiejś szerszej koalicji prawicy pozapisowskiej może się udać. A potem przynajmniej 3 procent w wyborach parlamentarnych, co zapewni pieniądze konieczne do rozbudowy struktur przejmujących polityczny potencjał zwalniany przez wciąż słabnącego Kaczyńskiego.

Ale nie wykluczam, że wszystko potoczy się szybciej. Może pojawić się temat, który PiS zlekceważy, a Ziobro z Kurskim w to wejdą. Do tego dochodzi naturalne starzenie się elekto­ratu, wybory za cztery lata to będzie już zupełnie inna publiczność. Ważne jest też pozycjonowanie się tej nowej formacji na mapie problemów i interesów społecznych.

Tu też linia nowej formacji wcale nie jest jasna. Cymański, który pamięta jeszcze pierwszą Solidarność, jest bardziej "socjalny", ale to nie jest język atrakcyjny dla młodszych prawicowców kulturowych, którzy są neoliberałami.

Spójność nie będzie tu rozstrzygająca. Jeśli Cymański okaże się wiarygodny dla części wyborców, Ziobro będzie go wysyłał do Radia Maryja. A Jacek Kurski spotka się z biznesmenami. Kuriozum są takie szpagaty, jakie robił w kampanii Napieralski, opowiadając o wykluczonych i szukając programu gospodarczego w Business Centre Clubie. Ale manewrowość i wielonurtowość są w cenie. "Ziobrystów" jako ugrupowanie mniejsze i bardziej manewrowe stać będzie na zachowania tak sprzeczne, jak w przypadku Palikota, który też ma do obsłużenia napięcie pomiędzy oczekiwaniami liberalnymi i lewicowymi. PiS nie ma tej zwinności.

Czas zapytać o ten biegun PO-PiS-u, który zwyciężył. Po wyborach coraz głośniej słyszymy ze strony Platformy słowo "kontynuacja". Czy to wystarczy, jeśli Kaczyńskiego zabraknie jako zagrożenia? Już przed wyborami perspektywa "kontynuacji" nużyła zarówno lewe skrzydło elektoratu Platformy, czego konsekwencją był sukces Palikota, jak też skrzydło liberalne, czego konsekwencją był konflikt wokół OFE i - paradoksalnie - także przepływ do Palikota.

Bardzo istotna funkcja, która czyni Platformę wyjątkowo atrakcyjną jako partię władzy, to dystrybucja unijnych darów. Z tego punktu widzenia władza PO na poziomie regionów jest ważna, a władza w centrum jest jeszcze ważniejsza.

No i dysponowanie wszystkimi aktywami personalnymi w kontaktach pomiędzy Polską i UE, w postaci ludzi własnych i przejętych od lewicy.

Dzięki temu Platforma ma w swoich zasobach narzędzia i projekty modernizacyjne związane z UE. A niestety nie ma dziś w Polsce żadnych innych projektów modernizacyjnych, poza tymi, które są wpisane w logikę strategii unijnych. To, że Polska jest rzeczywiście "w budowie", to konsekwencja cywilizacyjnej strategii Unii wobec jej peryferiów.

Drugi fundament siły PO to bycie gwarantem rozmaitych typów interesów czy poczucia bezpieczeństwa. Przede wszystkim gwarantem stałości i niezmienności. Jest w Polsce duży obóz, który nie chce zmian obyczajowych czy kulturowych. Przestraszeni Palikotem ludzie Kościoła mogą spojrzeć na Platformę jako na partię, którą coraz głupiej będzie im wypominać, że jest "liberalna", bo to jej stanowisko będzie skuteczną zaporą wobec laicyzacji i zagrożeń dla bardziej przyziemnych, ekonomicznych interesów instytucji kościelnych. PO jest zresztą partią "gwarancyjną" nieomal dla wszystkich. Dla tych, którzy poczuli się zagrożeni przez Kaczyńskiego, dla tych, którzy poczuli się zagrożeni przez Palikota, i dla tych, którzy w ogóle tęsknią za stabilizacją, a nie zamieszaniem związanym z kolejnymi reformami, projektami, o których zupełnie nie wiadomo, po co miałby być, skoro "żyje się byczo". Nie jesteśmy Grecją, nie jesteśmy Włochami. I choć nie jesteśmy też Niemcami i Francją, to nikt nas w Europie nie wytyka palcami.

Zatem po pierwsze, administrowanie unijnym kołem zamachowym naszego rozwoju, po drugie, bycie gwarantem bezpieczeństwa silnych instytucji i grup, których interesy się liczą...

...a po trzecie, uruchomienie mechanizmów klientelistycznych. Ten klientelizm nie wynika z neoliberalizmu Platformy - w który sam byłem skłonny wierzyć - nawiązuje raczej do modelu sprawowania władzy znanego z Polski sanacyjnej czy z bardziej odideologizowanych segmentów PRL. Klientelizm oparty o dystrybucję środków publicznych nie w oparciu o łapówki, ale o dystrybucję stanowisk, kierowanie strumieni pieniędzy budżetowych czy unijnych, formatowanie świadczeń liczonych w milionach złotych z publicznej kiesy. W ten sposób buduje się wpływy w grupach zawodowych, pozyskuje sympatię lub choćby neutralność wójtów, burmistrzów, liderów lokalnych inicjatyw.

Zdefiniował Pan mocne filary władzy Platformy Obywatelskiej. A jakie przed nią stoją ryzyka?

Wiarygodność tego modelu władzy związana jest z zasobami, których możemy użyć. Znacznie przyjemniej dystrybuuje się konfitury niż problemy. Na razie rozmaitych konfitur jest na tyle dużo, że można w ten sposób rządzić. O wiele większe ryzyka tkwią zupełnie gdzie indziej. W takim modelu władzy pojawia się - i to u wielu ważnych graczy, których partia władzy, nawet najbardziej szeroka, nie może obsłużyć czy wchłonąć - lęk przed koncentracją władzy. Tak jak to się przydarzyło w czasach rządów Leszka Millera.

Kiedy zdawało się, że na długie lata powstał "kraj jednej partii i jednej gazety", bez liczącej się opozycji politycznej.

Z tą poprawką, że dzisiaj nie ma już "jednej gazety", w tym sensie, że "Wyborcza" nie dyktuje wzoru zachowań dla innych dziennikarzy, a rola internetu w kształtowaniu opinii ludzi jest na tyle duża, że w ogóle tradycyjna gazeta ma znaczenie drugorzędne. Tusk ma zatem naprzeciwko siebie te media, które straszą Kaczyńskim, i te, które straszą Palikotem. Ma media, które jednego lub drugiego bronią. Dużo agresywnych polemik, a ostatnio nawet bijatyki na ulicach, które utrzymują ludzi w przekonaniu, że "barbarzyńcy u wrót", nawet jeśli dla jednych barbarzyńcami są ateiści z nożem w zębach, dla innych ciemnogród z nożem w zębach. A Tusk w każdym przypadku przed barbarzyńcami może nas obronić, jako człowiek, który zęby pokazuje wyłącznie w uśmiechu. Ale poza mediami i "dyskursami ideologicznymi" są ważniejsze ośrodki, które będą się bały zgromadzenia przez Tuska i jego partię "zbyt wielkiej władzy".

Zatem strategia "wszyscy na mistrza", która w przypadku Leszka Millera z czasów afery Rywina, mając zaledwie osłabić, zdyscyplinować główny ośrodek władzy, zdestabilizowała cały system.

Owszem, niektórym może opłacać się wyciąganie konfliktów i afer osłabiających pozycję partii władzy i jej zbyt silnego lidera. Ktoś postawi na Komorowskiego, ktoś inny na Palikota. Oczywiście po to, by móc grać z Tuskiem, a nie żeby go obalić. Ale sytuacja zawsze może się wymknąć spod kontroli, tak jak przy okazji afery Rywina. Państwo jednej partii sprzyja jej "zużyciu", wzmocnieniu pokus korupcyjnych, wytłumieniu krytyki. Partia władzy ma tendencję do nadużywania swojej przewagi w wymiarze ograniczania swobody myśli. Nie myślę o totalitaryzmie czy pokusach autorytarnych - metaforach mocno nadużywanych w języku antyplatformerskiej prawicy. Ale ludzie nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo łatwo w warunkach demokracji sprasować dyskurs, uniemożliwić diagnozowanie patologii władzy.

Dziś funkcjonuje w Polsce szeroki deprawujący sojusz elity intelektualnej, która nie mówi żadnymi krytycznymi językami, tylko zestandaryzowanym językiem podzielonym na dwa "dialekty". Pierwszy, platformerski, zakrywa rzeczywistość, na wszelki wypadek, bo krytykując jakiś szczegół rządzenia, można by tę rzeczywistość w całości podważyć, "a tego przecież nie chcemy". Z kolei dialekt pisowski atakuje rzeczywistość całościowo, wszędzie widząc skandal - drastyczny, dramatyczny, uprawniający do skrajnych zarzutów. On także zamula, bo mimo celnych detali nie dostarcza żadnej spójnej diagnozy. A wszystko to obniża samokontrolę rządzących. I to nawet mimo wysiłków dyscyplinujących samego Tuska.

Był Pan jednym z twórców pojęcia "IV Rzeczpospolita", którego użył Pan jeszcze w początkach rządów koalicji AWS-UW, pisząc o konieczności radykalnej reformy państwa, ze zmianą konstytucji włącznie. Później pojawiło się hasło "wzmocnienia polityczności", przyzwolenia na silniejszy konflikt, na postawienie pod znakiem zapytania rozmaitego typu "konsensusów transformacyjnych", począwszy od ekonomii, na polityce zagranicznej skończywszy. PO i PiS pod tymi sztandarami zdominowały polską politykę w 2005 r. O katastrofie obu tych projektów przesądziły tylko błędy personalne - Tuska, Kaczyńskiego, aparatów partyjnych, intelektualistów obu stron, którzy jak zwykle popadali w histerię. Czy może same te hasła i stojące za nimi diagnozy były od początku błędne? Abstrahowały od realnego potencjału i możliwości tego kraju?

"IV RP" i "silna polityczność" to dwie różne rzeczy, nawet jeśli w 2005 r. szły ramię w ramię. "IV RP" brała się z przekonania, że nasze państwo - zarówno to opisane w konstytucji z 1997 r., jak też to obserwowane na poziomie codziennej praktyki - zastygło na takim poziomie, że nie ma podmiotowego centrum, służy jedynie amortyzacji różnych napięć społecznych. Nie jest narzędziem oddziaływania narodu na historię własną i powszechną, a raczej jest przez Polaków traktowane jako narzędzie pozwalające im żyć poza jakąkolwiek historią. Ma zwolnić nas od odpowiedzialności i pozwolić na błogą nieważkość.

Mój postulat był zresztą wówczas kierowany do AWS-u, który miał większe zainteresowania w obszarze spółek skarbu państwa niż jakichkolwiek reform - bo te, które robił, zostawił różnego rodzaju ekspertom. Potem przyszedł Leszek Miller, który podjął próbę, nawet jeśli bardziej instynktowną niż przemyślaną, ustanowienia podmiotowego centrum władzy. I za to został ukarany, a nie za patologie, które też wówczas narastały. Stało się oczywiste, że nawet wersja suwerennej władzy państwowej najbardziej przyjazna III RP i jej interesom nie będzie zaakceptowana.

A po doświadczeniach PO-PiS-u wiemy jeszcze więcej, że tak naprawdę konsensus społeczno-polityczny w Polsce jest zbudowany wokół tego, iż władza ma być słaba i amortyzująca, budująca państwo gwarancji socjalnych, broniąca społecznych i środowiskowych status quo. Obserwowałem całkowity upadek projektu IV RP, zdewaluowanie go poprzez wykorzystanie jako szyldu walki partyjnej. I masowy wybór elit i społeczeństwa: "my chcemy państwa, które będzie gwarantowało święty spokój, historia będzie nas omijała, nie będzie żadnych wielkich wyzwań, odczepcie się od nas, bez państwa wolniej będą budowane mosty i autostrady, ale jeśli to jest jedyna cena, to chętnie ją zapłacimy".

Pan się z tym pogodził?

Nie jestem liderem politycznym, nie uczestniczę też w polityce, ja to diagnozuję. A co do "silnej polityczności", to uważam, że w Polsce nie można się odwoływać do Schmitta - bo jego pojęcie tu zapożyczono. To, że chłopakom z innej części osiedla albo z innej partii czy innej redakcji przyłożymy po szczękach, to nie jest "polityczność" w sensie Schmitta, ale wyładowanie instynktu agresji, który jednak powinien się sublimować w rywalizacji o władzę czy rzeczywiste wpływy, a nie w spektakularnych retorycznych "ustawkach". Jeśli ja chcę kogoś zmusić, żeby postępował mniej więcej tak, jak ja tego pragnę, to używam do tego skomplikowanej techniki demokratycznego państwa, a nie tłukę się z nim na oczach całego osiedla.

Z punktu widzenia gry o realny kształt społeczeństwa i państwa, wojny słowne między zwolennikami PiS i PO lub ich sympatykami w mediach są pozbawione znaczenia, choć ich uczestnikom wydaje się, że wojna cywilizacyjna czy kulturowa to wojna na papierowe komentarze i sejmowe pyskówki. Jak tym ludziom powiedzieć, że obok mamy elitę francuską, niemiecką, musimy z nimi rozegrać mecz, to mówią: "jaki mecz, my tu mamy ustawkę PiS kontra PO, »salon« kontra »antysalon«". Mecz reprezentacji Polski jest nieważny, ważny jest mecz pomiędzy Motorem Lublin i Zawiszą Bydgoszcz. Tam są emocje, tam nawet kamienie pójdą w ruch. Takie rozumienie "silnej polityczności" prowadzi do likwidacji każdej polityki.

RAFAŁ MATYJA (ur. 1967) jest politologiem i historykiem, wykładowcą Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Twórca (jeszcze w czasach rządów AWS) idei "IV Rzeczypospolitej" jako państwa zrywającego ciągłość z praktyką ustrojową PRL nie tylko w sferze symboliki, ale przede wszystkim instytucji i praktyki ustrojowej. Autor wielu publikacji, m.in. "Trzecia Rzeczpospolita - kłopoty z tożsamością", "Państwowość PRL w polskiej refleksji politycznej lat 1956-1980". Ostatnio ukazały się jego książki: "Konserwatyzm po komunizmie" i "Państwo, czyli kłopot".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2011