Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W obecnej sytuacji mamy wystarczająco dużo danych, aby definitywnie zakończyć spór o potrzebę i sens badania zasobów IPN. Badania takie są konieczne. Nie wolno jednak ważnych zadań realizować w stylu twórców chińskiej rewolucji kulturalnej. Szacunek dla człowieka winien iść w parze z troską o świadectwo prawdy. Problemem pozostaje zarówno świadectwo prawdy, jak i pytanie o metodę, która ma ukazywać tę prawdę. Co do sposobu udostępniania akt, nie widzę "jedynie słusznych rozwiązań" - rzeczowa dyskusja jest tu niezbędna. Dlatego moje zastrzeżenia dotyczyły i dotyczą tylko formy lustracji; zawsze broniłem natomiast zarówno potrzeby jej przeprowadzenia, jak i konieczności istnienia Instytutu Pamięci Narodowej.
Już w czerwcu 2006 r. "dyskretną pocztą" dowiedziałem się, że w IPN miano znaleźć informacje na temat mojej współpracy z SB i że zostaną one opublikowane, gdy tylko zakończy się pielgrzymka Benedykta XVI do Polski. Po zakończeniu pielgrzymki nic się jednak nie ukazało, zaczęły natomiast krążyć plotki, że zostałem zarejestrowany przez SB jako tajny współpracownik o pseudonimie "Filozof". Według plotek ocalał podobno dokument w sprawie mojej rejestracji. Jeśli tak jest, jeśli zostałem tak zarejestrowany, nastąpiło to bez mojej wiedzy i zgody - być może w taki sam sposób, jak rejestrowano o. Władysława Wołoszyna czy ks. Romualda Wekslera-Waszkinela.
Jeszcze w ubiegłym roku, listem z 29 czerwca 2006 r., upoważniłem jednego z cenionych i niezależnych historyków do prowadzenia kwerendy w mych aktach i opublikowania jej wyników. Pół roku trwają poszukiwania. Teraz sprawę poprowadzi dalej Kościelna Komisja Historyczna.
Mądrzejsi po szkodzie
W mailach, które ostatnio otrzymuję, powtarza się wątek: "Cierpiąc pod wpływem szokującej prawdy, jestem świadomy, że jest to również ból mojego Kościoła, i zastanawiam się, jak przełamać obezwładniającą dawkę bólu widoczną także u moich bliskich". Jako zaprzeczenie podobnych komentarzy pojawiają się desperackie próby polowania na kozły ofiarne. Aby choć częściowo zracjonalizować dawkę absurdu, która stała się naszym udziałem, usiłuje się wtedy jednoznacznie określić winnego. Możemy się dowiedzieć, że winnym jest Episkopat, IPN, nuncjusz, prezydent, marszałek Sejmu, wszyscy, którzy powinni wiedzieć, a nie wiedzieli. Tworzy to klimat wzajemnych podejrzeń, gdzie trudna staje się refleksja nad pytaniem: co robić, aby w przyszłości przeciwdziałać równie drastycznym sytuacjom?
Pytanie jest tym trudniejsze, że nie istnieją proste środki, które byłyby w stanie wyciszyć ból odejścia od zasad poszukiwanych w nauczaniu Kościoła. Można uwzględnić kontekst, który złagodzi ten ból; nie sposób jednak przemienić zdrady w postawę, którą można zbagatelizować czy wytłumaczyć złożoną sytuacją życiową.
Kiedy nie jesteśmy w stanie cofnąć wydarzeń, możemy jednak wyrazić odpowiedzialność za klimat, w którym po gorzkich doświadczeniach uwidoczni się nasza wspólna troska o wartości fundamentalne dla społeczeństwa. Mądrzejsi po kolejnej szkodzie, możemy wnosić korekty do wcześniejszych postaw i szukać wzorów rozwiązań, w których troska o sprawiedliwość będzie szła w parze z troską o chrześcijańskie przebaczenie. Doświadczenie głębokich ran może wtedy, jak w przypadku św. Tomasza Apostoła, doprowadzić do wyznania: Pan mój i Bóg mój. Wyraża się w nim istota chrześcijańskiej modlitwy ran, która jednoczy ze Zmartwychwstałym Chrystusem.
Prawda i godność
Pytany o najważniejsze wydarzenia 2006 r., odpowiadałem, że ważnym świadectwem humanizmu był dla mnie w ciągu minionych 12 miesięcy sprzeciw prezydenta wobec październikowej wersji ustawy o IPN, którą parlamentarzyści przyjęli z zadziwiającym brakiem krytycyzmu. Tymczasem chodzi tu o koncepcję godności człowieka, hierarchię wartości, wizję wartościowań moralnych przyjętych w państwie prawa.
Wrażliwość sumień i szacunek dla godności człowieka pozostaną dla następnych pokoleń świadectwem nie mniej wymownym niż zapiski zachowane w archiwach dawnej SB. Musi więc niepokoić sytuacja, gdy parlament zdaje się okazywać większe zainteresowanie nominacją Jezusa na króla Polski niż troską o podstawowe prawa osoby ludzkiej, wyrażane choćby w prawie do dobrego imienia.
Należy natomiast zastanowić się, dlaczego w fundamentach prawa nie potrafimy bez interwencji prezydenta łączyć troski o prawdę z troską o humanistyczny szacunek dla człowieka. Nie potrafimy, mimo że postulaty takie formułowało wcześniej wielu znawców przedmiotu, dla których kompromitację stanowiła propozycja, by między donosicielem a uczciwym człowiekiem wprowadzić pośrednią kategorię: OZI.
Korzystając z prac lubelskiego zespołu badawczego, którym kieruje prof. Janusz Wrona, chcę przytoczyć kilka faktów. Badając dokumenty funkcjonariuszy SB, współpracownicy prof. Wrony zwrócili uwagę na sprawozdawczość kapitana Jerzego Jana Jakobsche, który od 1962 r. pracował w Lublinie w IV Wydziale kolejno jako oficer operacyjny, inspektor, a od 1972 r. jako kierownik grupy Wydziału, która zajmowała się KUL-em i organizacjami katolickimi. W marcu 1974 r. w swym sprawozdaniu informował on, że prowadzi ośmiu TW.
Z piątką z nich nie spotkał się jednak ani razu w roku 1973 i 1974. Pracował więc w istocie z trzema, a pozostali podnosili sprawozdawczość. Odkrycie to ułatwił inny esbek, mjr Tadeusz Hawrot, wprowadzając adnotację, że jego podwładny "nie wykonał zalecenia stworzenia planów pracy i charakterystyk TW".
Sygnalizowanego zjawiska nie należy uważać za lubelską specyfikę. Jakobsche pracował wcześniej w Gdańsku i Tczewie. O tym, że jego przypadek nie był odosobniony, świadczą zeznania sądowe kaprala Pawła Kosiby z Wydziału IV WUSW w Krakowie. W oświadczeniu sporządzonym w końcu 1990 r. utrzymywał on najpierw, że w okresie kilkunastomiesięcznej pracy w Wydziale IV prowadził pracę operacyjną z czwórką TW. Mieli to być "Nobil", "Chart", "Anna" i "Łukasz" - czyli dr Andrzej Przewoźnik. 15 lat później, gdy jego wypowiedzi skonfrontowano z zeznaniami innych pracowników Wydziału, Kosiba obniżył statystykę swych osiągnięć i przyznał, że prowadził tylko jednego TW oraz że nie był nim Andrzej Przewoźnik. Ostatecznie sąd lustracyjny w Warszawie w orzeczeniu z 29 listopada 2005 r. stwierdził, że wcześniejsze oświadczenia, w których Kosiba przedstawiał Przewoźnika jako TW, "nie polegają na prawdzie, a zostały sporządzone wyłącznie dlatego, aby ich autor osiągnął w tamtym okresie prywatne, wymierne korzyści".
Powołując się na dyrektywy zawarte w zarządzeniu nr 006/70 Ministra Spraw Wewnętrznych z 1 lutego 1970 r., Sąd stwierdził w tym samym orzeczeniu: "fakt zarejestrowania kogoś w dokumentach ewidencyjnych SB w charakterze kandydata na tajnego współpracownika nie może być uznany za równoznaczny z podjęciem przez tę osobę współpracy. Fakt zarejestrowania był jedynie wewnętrznym, formalnym, podjętym poza wiedzą osoby, do której próbowała dotrzeć SB, aktem uprawniającym pracownika danego wydziału WUSW do przeprowadzenia czynności zmierzających do ewentualnego pozyskania współpracownika".
Dalej zaś już nie o kandydatach, lecz o tajnych współpracownikach, Sąd orzekł powołując się na dwa wcześniejsze wyroki SN z roku 2000 i 2001: "O tym, czy dana osoba była współpracownikiem SB w charakterze tajnego informatora, nie decyduje ani fakt, ani forma zarejestrowania go w ewidencji organu bezpieczeństwa państwa, lecz treść udzielonych tym organom informacji".
Przypadki z Lublina
Sceptyczna ocena niektórych sprawozdań resortu pojawia się przy lekturze tekstów świadczących o mentalności wykonawców planu sześcioletniego. W duchu wierności zasadom socjalistycznego planowania, w planach werbunku TW na rok 1986 przewidywano w województwie lubelskim pozyskanie 347 nowych TW. W rocznym sprawozdaniu z satysfakcją podkreślano przekroczenie planu, gdyż werbunek objął 353 TW. Mimo optymistycznych komentarzy o "znaczącym zintensyfikowaniu pracy na tym odcinku", jego autor przyznawał jednak, że Lublin pozostaje poniżej ogólnopolskich standardów, bo w roku 1986 "średnia krajowa wynosiła 9,1 TW na pracownika operacyjnego", podczas gdy w Lubelskiem tylko 8,8. W planach na rok 1987 postulowano więc "zdynamizowanie działań zmierzających do dalszej aktywizacji pracy operacyjnej na odcinku pozyskiwania wysokiej jakości osobowych źródeł informacji", czyli - mówiąc konkretniej - zwerbowanie 354 TW i 9 konsultantów.
Podobny żargon może bawić, dopóki nie uwzględni się faktu, że w jego następstwie rejestrowano jako TW Bogu ducha winne osoby, które miały poprawiać statystykę. W teczce ks. dr. Romualda Wekslera-Waszkinela, którego potraktowano w podobny sposób, pozostała adnotacja: "Zobowiązania od TW nie pobrano. Pseudonim »Filozof« nadałem mu bez jego wiedzy. Czynności związane z pobieraniem zobowiązania mogłyby wpłynąć negatywnie na jego postawę, a w konsekwencji mógłby odmówić współpracy" [zbieżność pseudonimów, pod jakimi mieli być zarejestrowani księża Waszkinel i Życiński, jest przypadkowa; SB często używała tych samych pseudonimów - red.]. W teczce innego duchownego, zarejestrowanego jako "Redaktor", w rubryce "forma zaangażowania do współpracy" czytamy z kolei: "odstąpiłem od pobierania formalnego zobowiązania, gdyż mogłoby to doprowadzić do całkowitego zerwania kontaktów".
Jakim językiem mówili ludzie kierowani jeszcze w epoce gierkowskiej "na front walki" z KUL? Przytaczam fragmenty z podania wspomnianego wyżej Jerzego Jakobsche. Prosząc w 1952 r. o przyjęcie do dwuletniej szkoły oficerskiej Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, pisał on (ortografia i interpunkcja oryginału): "Będąc ZMPowcem i członkiem PZPR mając na uwadze możliwości jakie daje mi Polska Ludowa w obliczu knowań imperializmu anglo-amerykańskiego pragnę zasilić szeregi ludzi którzy stoją na straży bezpieczeństwa i pokojowego budownictwa naszej ojczyzny. Pragnę walczyć z przejawami szkodnictwa gospodarczego i politycznego, sabotażu i dywersji, prowadzonych w naszym kraju przez elementy wrogie pragnące rozpętać nową wojnę oraz podpalaczy świata z pod znaku dolara, łącznie ze zwyrodniałą i podłą emigracją polską z kliki londyńskiej i jej podobnych. Pod przewodem PZPR w oparciu o doświadczenia WKP(b) i jej wodza Tow. Stalina, pragnę przyśpieszyć nasz marsz do ustroju sprawiedliwości społecznej i rozkwitu naszej Ojczyzny - do socjalizmu".
W planach pracy IV Wydziału, przyjętych w Lublinie w 1977 r., por. Z. Kawecki i ppor. A. Szewera zostają zobowiązani, by przed 15 lutego 1978 r. dopilnować przygotowania fałszywki, w której jeden z księży profesorów, uznany za przeciwnika władzy ludowej, zostanie oskarżony o homoseksualizm. List ten był kierowany do bp. Bronisława Dąbrowskiego i rektora KUL, zaś jego kopie rozpowszechniono w środowisku uniwersyteckim.
Po odnalezieniu dokumentów informujących o moralnym poziomie ówczesnych budowniczych Polski Ludowej, zastanawiałem się, czy nie udostępnić tych materiałów profesorowi, przeciw któremu spreparowano fałszywkę - dziś znanemu powszechnie i cenionemu jako autorytet moralny. Poradziłem się jego najbliższych. Poinformowali mnie, że przeżył on bardzo akcję esbecką w 1978 r. i że rozdrapywanie tamtych ran byłoby dziś źródłem nowych stresów. Dałem spokój; ostatecznie nie nazwiska są najważniejsze, lecz sam mechanizm niszczenia ludzi.
Prawda i miłosierdzie
Burzliwe polemiki ostatnich miesięcy doprowadziły do wypracowania kanonu zasad, które trzeba respektować w rozrachunkach z dramatami najnowszej historii.
Pierwszą z reguł koniecznych przy interpretowaniu ocalałych dokumentów jest uwzględnienie ich historycznego kontekstu, jakże często niewyobrażalnego już dla młodego pokolenia. Z okresu doktoratu honoris causa Czesława Miłosza w KUL (1981) ocalały w lubelskim IPN pisma kierowane przez rektorat uczelni do ówczesnego wojewody. W związku z napływem gości proszono o możliwość zakupu 60 kg wędlin lepszej jakości oraz mięsa i flaków potrzebnych do przygotowania obiadu. Taka była organizacyjna konieczność w PRL w epoce pustych sklepów. Władze bynajmniej nie uzależniały tak poważnych przydziałów mięsa od decyzji wojewody, który mógłby stracić partyjną czujność w zetknięciu z noblistą-renegatem, lecz dokładały starań, by sprawę prowadził wiadomy resort.
Ci, którzy przed laty musieli rozwiązywać polską kwadraturę koła, dziś mogą być stawiani pod pręgierzem łatwych insynuacji, w których brak podstawowej wiedzy o realiach tamtego okresu. Ci, którzy reagują źle ukrywanym bólem na informację, że ktoś nie był jednak donosicielem, winni pamiętać, że celem działania IPN jest kształtowanie pamięci narodowej, nie zaś sporządzanie katalogu hipotetycznych zdrajców.
Osobne problemy niesie kwestia, jak dalece informować opinię społeczną o działalności osób, które można by uważać za klasyków donosu i które bez żadnych zahamowań w pisaniu raportów używały języka nienawiści i pogardy. Patologiczny wzorzec tego stylu lubelska komisja prof. Wrony znalazła w teczkach TW "Zenona" - aktywisty Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego, który jeszcze jako działacz studencki wykorzystywał pokój z telefonem w pomieszczeniach KUL. Jego donosy, pisane z temperamentem Feliksa Dzierżyńskiego, zamierzaliśmy początkowo przedstawić podczas konferencji prasowej jako smutną klasykę. Potem dowiedzieliśmy się, że opuścił on swą lubelską rodzinę i wyjechał do Warszawy. Podana publicznie informacja uderzy więc w jego najbliższych - żonę i dzieci. On sam, wyjaśniając swe zachowanie przez telefon, nie widział żadnych problemów moralnych. Nie wiadomo, czy tłumaczyć to jego wiekiem, czy też poziomem moralnym wielu współpracowników Kazimierza Morawskiego działających w ChSS. Personalia "Zenona" zostaną więc ostatecznie podane w adresowanym do historyków naukowym opracowaniu monograficznym, by następne pokolenia nie miały złudzeń co do roli odgrywanej przez ChSS w polskich dziejach. Jego nazwisko zamierzamy ujawnić także kilku osobom, przeciw którym pisał szczególnie złośliwe donosy. Resztę niech obejmie modlitwa i nadzieja, płynąca z faktu, że ukrzyżowany z Jezusem łotr nawrócił się w godzinie konania.
W ojczyźnie Jana Pawła II mamy szczególny obowiązek poszukiwania sposobów pogodzenia świadectwa bolesnej prawdy ze świadectwem miłosierdzia, w którym wyraża się humanizm Ewangelii.
Kolekcja kieliszków
Wracając do mojego przypadku: nigdy żaden esbek nie podjął w rozmowie ze mną wątku współpracy i nie sformułował podobnej propozycji. Gdy w 1974 r. esbek nawiedził mnie na mojej placówce duszpasterskiej w Gidlach, wyrażając ubolewanie, że pracuję w trudnych wiejskich warunkach, podczas gdy powinienem być na studiach, przedstawiłem całą sprawę memu kierownikowi duchowemu z seminarium - ks. prałatowi Henrykowi Bąbińskiemu. On powtórzył to bp. Stefanowi Barele, który zaraz skierował mnie na studia. Także moje późniejsze kontakty z SB miały charakter - nazwijmy to - urzędowy i jawny. Np. w 1979 r. byłem odpowiedzialny za współpracę polskich uczelni katolickich z Catholic University of America i funkcjonariusze SB odwiedzali mnie, bym wyjaśnił, dlaczego wyjazdy polskich uczonych finansuje US Information Agency. Może nazwa kojarzyła im się z CIA, choć bardziej prawdopodobne jest, że chcieli mieć tylko pretekst do rozmowy. Także kierując Wydziałem Filozoficznym PAT razem z ks. Józefem Tischnerem, mieliśmy wizyty funkcjonariuszy na uczelni, np. jako wynik naszej interwencji u władz, gdy pisaliśmy odwołania, reklamując powołania do wojska studentów świeckich.
Próby testowania moich zachowań najwyraźniej doświadczyłem w 1977 r. Ppłk Alojzy Perliceusz próbował mi wtedy wręczyć prezent: wydając paszport na wyjazd do USA, dołączył kolekcję kryształowych kieliszków tłumacząc, że mogę to przyjąć jako prezent dla moich amerykańskich przyjaciół. Odpowiedziałem, że kieliszki nie stanowią dla nikogo z mych przyjaciół artykułu pierwszej potrzeby, i podkreśliłem, że czuję się urażony tak dziwną propozycją. W odpowiedzi usłyszałem: "tu nie chodzi, czy ksiądz jest urażony, czy nie. Chcieliśmy tylko przetestować, jak się ksiądz będzie zachowywał".
Testowaliśmy się zresztą obustronnie, omijając najbardziej absurdalne, niesprawiedliwe przepisy tamtej epoki. Gdy stan wojenny przejściowo osłabił współpracę polskich ośrodków naukowych z Zachodem, organizowaliśmy w PAT razem z ks. Michałem Hellerem przy wsparciu Obserwatorium Watykańskiego sesje międzynarodowe poświęcone Galileuszowi czy Newtonowi, zapraszając do Polski wybitne osobistości naukowe z USA, Francji czy Niemiec. Określenie "Papieska Akademia Teologiczna" było wtedy systematycznie tępione przez cenzurę, my zaś informowaliśmy oficjalnie, że zaproszenie podpisane przez Dziekana tejże Akademii należy przedstawić w najbliższym konsulacie PRL, aby otrzymać polską wizę i być zwolnionym z obowiązku wymiany dewiz. Esbek zżymał się, że nieistniejąca uczelnia nie ma prawa ani zapraszać, ani zwalniać z obowiązków dewizowych. W odpowiedzi sugerowałem mu, by poinformował po prostu wszystkich zaproszonych, że Polska Ludowa nie zamierza honorować zaproszeń uczelni, którą założył Jan Paweł II w ramach troski o przyszłość polskiej kultury. Funkcjonariusz cierpiał jeszcze bardziej po zapoznaniu się z alternatywną możliwością działań. Niezależnie od jego cierpień, wizy i zwolnienie dewizowe otrzymali wszyscy zaproszeni. Najlepszą metodą rozwiązywania biurokratycznych konfliktów okazywało się ignorowanie przepisów stanowiących produkt surrealizmu socjalistycznego. Dzisiaj niezmiernie trudnym zadaniem pozostaje podporządkowanie tamtego okresu naszym zasadom racjonalności i sensu. Nawiązane wtedy kontakty naukowe z francuskimi "nieśmiertelnymi" oraz z ludźmi tak wielkiego formatu, jak Charles Misner, Carl Friedrich von Weizsäcker czy John Barrow, długo przynosiły owoce, wyróżniając się zarówno skuteczną współpracą, jak i przyjaźnią odległą od schematów.
Gorzki smak psychozy
Ci, którzy przed laty usiłowali przełamywać absurdy systemowej inercji, dziś muszą tłumaczyć, dlaczego nie postępowali wtedy zgodnie z radami dzisiejszych radykalnych publicystów. Nie zawsze starcza im zdrowia i cierpliwości. Zamierzałem niedawno zorganizować konferencję prasową z udziałem duchownych, których zarejestrowano jako TW i po kilku latach wyrejestrowano z tego powodu, że nie chcieli przekazać żadnej informacji. Kilka dni przed datą przygotowanej konferencji jeden nich poinformował mnie, że nie jest w stanie uczestniczyć w dyskusji z dziennikarzami, gdyż wiadomość o tym, iż był zarejestrowany jako TW, jest dla niego takim stresem, że wystąpiły u niego ostre zaburzenia w pracy serca. Świadczy to, jak głęboko wielu pomówionych przeżywa oskarżenia, w których przetrwało echo esbeckiego stylu.
Rozmawiając z tymi, którzy stają bezradni, bo nie dysponują żadnymi dowodami niewinności, mimo woli kojarzę sobie rok 1968, kiedy to grono aparatczyków z PZPR rezerwowało dla siebie kompetencje do rozstrzygania, kto jest prawdziwym Polakiem. Ci, których władza uznała za Żydów, nie byli w stanie wykazać swej polskości. Jaką merytoryczną polemikę można było zresztą podjąć z Władysławem Gomułką, gdy w swym osławionym wystąpieniu informował, że Janusz Szpotański to "człowiek o moralności alfonsa", natomiast wobec Pawła Jasienicy formułował zarzut współpracy ze służbami specjalnymi? Kiedy zniknie z polskiej kultury ten styl Pierwszych Sekretarzy?
Dramat Jasienicy wyraził w przemówieniu nad jego trumną Jerzy Andrzejewski: "Oskarżany o czyny, których nie popełnił, znieważany i poniżany, nie miał Jasienica żadnej możliwości obrony, odjęto mu prawo druku... Wybitny polski pisarz w pełni twórczych sił został z początkiem roku 1968 z dnia na dzień zepchnięty na margines życia publicznego, skazany na śmierć cywilną".
Syndrom Jasienicy ma swe liczne odpowiedniki w pomówieniach obecnej epoki. Wystarczy przypomnieć choćby listę Macierewicza, gdzie logiką (if any) podejrzeń objęto ludzi tak zasłużonych jak prof. Wiesław Chrzanowski, więziony w stalinowskich czasach. Patrząc na podobną praktykę bezpodstawnych oskarżeń uzasadnionych jedynie esbeckim raportem, trzeba konsekwentnie stawiać pytanie: jak często musimy powtarzać praktyki, w których dominuje zawadiacki styl budowniczych Nowej Huty? Czy społeczna wrażliwość na krzywdę wyrządzaną niewinnym nie powinna stać się wyrazem chrześcijańskiego humanizmu, który potrafi zjednoczyć troskę o sprawiedliwość, prawdę i szacunek dla człowieka?
---ramka 480701|strona|1---