Pralnie reputacji

ANAND GIRIDHARADAS, autor „Zwycięzcy biorą wszystko”: Filantropia najbogatszych, zbierających się w Davos, ma zastąpić prawdziwą politykę społeczną. Osłabia też wiarę obywateli w państwo, które jawi się jako bezsilne i koniec końców bezużyteczne.

28.01.2019

Czyta się kilka minut

Ceremonia otwarcia Forum Ekonomicznego w Davos, 22 stycznia 2019 r. / FABRICE COFFRINI / AFP / EAST NEWS
Ceremonia otwarcia Forum Ekonomicznego w Davos, 22 stycznia 2019 r. / FABRICE COFFRINI / AFP / EAST NEWS

TOMASZ TARGAŃSKI: Zakończyło się Światowe Forum Ekonomiczne w Davos. Łatwo zgadnąć, że rozmowy koncentrowały się wokół zmiany klimatu, stabilności rynków i rozwoju, ale o wiele bardziej interesujące wydaje się pytanie: o czym z pewnością tam nie dyskutowano?

ANAND GIRIDHARADAS: Zacznijmy od tego, że cała koncepcja Davos i podobnych spotkań kręci się wokół pytania, które uwielbiają stawiać możni i wpływowi: „Co mogę zrobić, by uczynić świat lepszym?”. Według mnie byłoby o wiele ciekawiej, gdyby zapytali: „Co zrobiłem, że nasza rzeczywistość wygląda tak, a nie inaczej? Jaką rolę w sukcesach populistów oraz poczuciu niestabilności, której ponoć staramy się zaradzić, mają podatki, których uniknąłem, miejsca pracy, które wysłałem za siódme morze, czy wychwalana przeze mnie deregulacja rynku pracy?”. Mówię o fundamentalnym poczuciu współodpowiedzialności za bieg rzeczy.

Światowe Forum Ekonomiczne jako trybunał?

Bardziej jako komisja prawdy i pojednania – w duchu tej, którą w RPA powołali Nelson Mandela i Desmond Tutu. Kiedy słyszę o Davos, czy innych głośnych konferencjach oraz forach, przychodzi mi na myśl rodzinne spotkanie ludzi odpowiedzialnych za doprowadzenie świata do obecnego stanu. Oto najbogatsi i najbardziej wpływowi. W ciągu ostatnich dwóch dekad zdołali zmonopolizować postęp tak, by ten pracował wyłącznie na ich korzyść. Z kolei wywołany groźbą utraty miejsc pracy i stagnacją płac antyglobalistyczny gniew opinii publicznej zamiast pójść w stronę elit, skupił się na najbardziej bezbronnych grupach społecznych, jak mniejszości lub imigranci. Z tego i wielu innych powodów uważam, że Davos straciło wiarygodność i powinno było zostać odwołane.

Odwołane?

Tak. Jak można przejść do porządku nad faktem, że ktoś, kto wywołał pożar, teraz staje w pierwszym szeregu, by go gasić? Społeczne wzburzenie i jego skutki – ­brexit, prezydentura Donalda Trumpa, protesty „żółtych kamizelek” – to w jakimś stopniu efekt szeregu ustaleń oraz koncesji, poczynionych na rzecz wielonarodowych korporacji i stojących na ich czele miliarderów, słowem: zwycięzców, którzy biorą wszystko. To oni zarobili na globalizacji, nowych technologiach i liberalizacji rynku. Wzrost produktywności nie przełożył się na płace, ponieważ nadwyżki, w postaci ulg podatkowych, trafiły do ich kieszeni. Dlatego uważam, że przyszedł czas na Davos à rebours. Rodzaj światowego audytu nad skutkami lobbingu, lokowania pieniędzy w rajach podatkowych, zasad handlu międzynarodowego, prekaryzacji rynku pracy czy wpływie cyfrowych korporacji na demokratyczne instytucje.

W swojej książce „Winners Take All” (Zwycięzcy biorą wszystko) posługuje się Pan terminem „filantropia urynkowiona”. Co za nim stoi?

Opisuję w ten sposób ideologię promowaną przez ludzi, którzy wierzą, że można pomagać innym i jednocześnie zarobić. To apostołowie fałszywej zmiany, zawartej w modnym ostatnio pojęciu „win-win”, gdzie rzekomo nie ma przegranych; oświeceni ludzie biznesu udzielający się na konferencjach, inicjujących kolejny rynkowy „projekt” obliczony na wyrównanie szans lub zmniejszenie nierówności.

Wszyscy filantrokapitaliści mówią, że chcą zmienić świat, ale, i tego już nie mówią, tylko w sposób, który nie zagrozi ich biznesowi oraz pozycji. Podam przykład: rodzina Sacklerów słynie z działalności filantropijnej oraz aktywności w świecie sztuki. Jednocześnie jako właściciele koncernu farmaceutycznego Purdue Pharma są odpowiedzialni za agresywną kampanię na rzecz stosowania opioidowych leków przeciwbólowych. Według danych Centers for Disease Control [agencji podległej amerykańskiemu Departamentowi Zdrowia – red.] tylko w 2017 r. kryzys opioidowy zabił ponad 70 tys. Amerykanów. Więcej niż broń palna czy wypadki samochodowe. Ale dzięki hojnym datkom Sacklerowie „to ta rodzina, która ufundowała muzeum” i nikt już nie pyta, ile pieniędzy wydała na lobbing, by ich produkty były ogólnodostępne. Niedawno Richard Sackler – wpisując się w filozofię „win-win” – ogłosił, że pracuje nad lekiem, który ma pomagać uzależnionym od opioidów!

Czy to oznacza, że cała idea dobroczynności, która nie jest wyłącznie dobroczynnością, ale czymś bardziej „praktycznym”, jest Pana zdaniem szkodliwa?

Często słyszę zarzut: jak możesz krytykować ludzi, którzy dobrowolnie oddają swoje pieniądze? Staram się wówczas wyjaśnić, że atakuję pewien szczególny rodzaj filantropii, który służy finansowym elitom za sposób, by kupić sobie spokój sumienia, a przy okazji zamknąć usta krytykom. To coś zupełnie innego niż oddawanie części swoich pieniędzy na szczytny cel ze szlachetnych pobudek. Zjawisko, o którym mówię, jest zwyczajną pralnią reputacji. Tak rozumiana dobroczynność stała się też bardzo skutecznym sposobem, by zdobyć sympatię opinii publicznej lub uzyskać zwolnienia podatkowe. Ale to tylko jedna strona medalu, druga to działalność całej rzeszy tzw. liderów opinii, filozofów technologicznej rewolucji, mówców TED wzywających do zmiany świata, stypendystów prywatnych fundacji, instytutów i think tanków.

Pan również występował na TED.

Moje winy są dużo poważniejsze. W 2012 r. dostałem stypendium od Aspen Institute. Cztery razy w roku miałem przyjechać na tygodniowe seminarium do Aspen i dyskutować z przedsiębiorcami oraz wysoko postawionymi biznesmenami o ideach. Zajęcie prestiżowe i mało wymagające jednocześnie. Hotel opłacony, kolacja w drogiej restauracji też. Minęło trochę czasu, zanim w mojej głowie zaczęły pojawiać się pytania: dlaczego partnerem tej konferencji jest Pepsi albo Monsanto? Potem okazuje się, że Goldman Sachs sponsoruje nasz letni wyjazd, a na dokładkę budowę siedziby instytutu sfinansowali bracia Koch. To był powolny, ale nieodwracalny proces.

W końcu w 2015 r. wygłosiłem przemówienie podczas Aspen Action Forum. Zapytałem obecnych na sali miliarderów i dyrektorów największych firm na świecie, czy przyszło im do głowy, że sprawcami problemów, które starają się rozwiązać, są oni sami? Że zamiast myśleć o tym, jak zrobić coś dobrego, powinni przede wszystkim wyrządzać mniej zła. Że hojność stała się synonimem sprawiedliwości, choć to przecież dwie różne rzeczy...

Jakie były reakcje?

Mieszane. Ostatecznie moje stypendium się skończyło i nikt mi już nie proponował, bym wrócił do Aspen. Zamiast tego wpadłem na pomysł napisania książki.

Doświadczenia, o których powiedziałem przed chwilą, doprowadziły mnie do wniosku, że walka z biedą i nierównościami prowadzona za pieniądze Goldman Sachs, sponsorowane przez Facebooka programy edukacyjne i wielomilionowe fundacje byłych prezydentów, wszystko to pełni rolę mechanizmu samousprawiedliwienia.

Usprawiedliwienia czego?

Utrzymywania przy życiu polityk gwarantujących, że owoce rozwoju trafią w ręce jednego procenta najbogatszych. Zaraz wyjaśnię, co mam na myśli.

Chyba nikt nie ma wątpliwości, że w ciągu kilku minionych dekad innowacje zmieniły nasze życie. Pojawiły się komputery, smartfony, internet. Ale innowacyjność nie jest tożsama z postępem. Postęp oznacza bowiem podniesienie poziomu życia społeczeństwa, a tego ostatnimi czasy nie zaznaliśmy, przynajmniej w Ameryce. Branża spożywcza wypuszcza na rynek tysiące innowacyjnych produktów, ale miliony Amerykanów wciąż nie jedzą pełnowartościowego posiłku. Google skanuje miliony książek, co w żaden sposób nie wpłynęło na poziom czytelnictwa, itd.

Co więc stało się z postępem?

Czynnikiem, który stanął na drodze rozdzielenia jego owoców wśród szerokich grup społeczeństwa, jest neoliberalna polityka nakierowana na deregulację rynku pracy, faworyzujący najbogatszych system podatkowy, a w dziedzinie edukacji system umacniający prywatne i płatne szkolnictwo. Prowadzona w tym duchu polityka zmienia zasady gry, przekierowując bogactwo w ręce nielicznych.

Piewcy internetowej rewolucji z Doliny Krzemowej przekonują, że powszechny dostęp do sieci wyciągnie z biedy miliony ludzi. Ale jeśli wspomniana rewolucja trafi na kraj ze słabym prawem pracy, to możemy być pewni, że tamtejszy rynek czeka prekaryzacja, a ludzie będą zarabiali jako kierowcy Ubera czy dostawcy jedzenia.

Jak to wpływa na sferę polityki społecznej i proces demokratyczny?

W USA ten wpływ zawsze był silny, a w ciągu ostatnich kilku lat stał się jeszcze bardziej widoczny. W dużej mierze jest to efekt kultury pieniądza i triumfu języka ekonomii nad wszystkimi innymi językami. W XXI w. ekonomia niepodzielnie rządzi w sferach życia dawniej uznawanych za nieekonomiczne, jak wykształcenie. Przyjęło się przecież mówić, że „opłaca się studiować zarządzanie albo prawo”.

W Ameryce już dawno wykształcenie biznesowe zastąpiło sztuki wyzwolone. Ten sam język służy nam do opisu wartości czy relacji międzyludzkich. Ofiarą tego dyskursu padła również polityka. W efekcie problemy społeczne postrzegamy jako problemy rynkowe. Stąd pomysł, że sama dobroczynność to za mało, że powinna być „praktyczna”, a najlepszym wyjściem jest sytuacja, w której obie strony – zarówno darczyńca, jak i beneficjent – odnoszą korzyści. Dlatego zamiast publicznego szkolnictwa na wysokim poziomie, mamy inicjatywy w rodzaju platform edukacyjnych sponsorowanych przez Zuckerberga i jego fundację. Zamiast płatnych urlopów macierzyńskich czy ulg podatkowych dla rodzin z dziećmi, które kosztowałyby wielki biznes dużo pieniędzy, mamy promowaną przez Sheryl Sandberg, dyrektor operacyjną Facebooka, ideologię „Lean In” („Włącz się do gry”). Mówienie kobietom „włącz się do gry”, „bądź odważna”, „walcz o swoje” jest proste i przede wszystkim darmowe. To zaś oznacza, że strategiczni partnerzy platformy „Lean In”: Chevron i Walmart mogą spać spokojnie, bo status quo pozostanie nienaruszone.

Wszystkie te hasła, kampanie zastępują prawdziwą politykę społeczną. Osłabiają również wiarę obywateli w państwo, które jawi się jako bezsilne, ociężałe i koniec końców bezużyteczne.

Może w XXI wieku nie ma już miejsca na silne państwo, które interweniuje i wprowadza wielkie reformy? Może technologia jest bardziej efektywna?

Ten sposób myślenia jest charakterystyczny dla ludzi z Doliny Krzemowej. Inżynierowie i menadżerowie cyfrowych gigantów lubią wskazywać na technologiczne rozwiązania, jak algorytmy lub aplikacje, które są oczywiście szybsze i bardziej „efektywne”. Tyle że nie istnieje technologiczny sposób na biedę czy niedożywienie. Coraz częściej o tym zapominamy, myśląc o rządzeniu jak o zarządzaniu firmą. Kiedy mówię o stopniowym wchłanianiu państwa przez sektor prywatny, to zawsze myślę o Billu Clintonie.

Chciałem, aby moja książka była czymś więcej niż oskarżycielskim pamfletem. Musiałem podjąć próbę zrozumienia sposobu rozumowania „drugiej strony”. Spotykałem się więc z dyrektorami i menadżerami w Fundacji Forda albo Clinton Global Initiative.

Miałem też okazję rozmawiać z Billem Clintonem w cztery oczy. Poruszyłem temat otyłości wśród młodzieży szkolnej w USA, spowodowanej w dużej mierze przez dostępność wysokosłodzonych napojów gazowanych. Firmy, jak Pepsi, wyłożyły w ostatnich latach setki milionów dolarów na lobbing, by uciąć jakiekolwiek próby wprowadzenia regulacji w tej dziedzinie. Zapytałem prezydenta, czy nie wydaje mu się, że rząd powinien coś z tym zrobić, ponieważ nikt go w tym nie wyręczy – dzieci nie mogą przecież głosować, nie mogą też nikogo pozwać. W odpowiedzi usłyszałem, że jeśli chcemy zminimalizować złe skutki tego zjawiska, potrzebujemy innowacji, ponieważ korporacje muszą zarabiać w ten czy inny sposób. Zamurowało mnie. Clinton z 2018 r. bardziej wierzy w rynek niż demokrację i zapomniał, że 50 lat temu oblicze Ameryki zmienił aktywizm, rzeczywiste zaangażowanie obywateli na rzecz reformy społecznej oraz przegłosowywane w Kongresie ustawy, a nie „rynkowe rozwiązania” czy inwestycje „zaangażowane społecznie”.

Jest jakieś wyjście z tej sytuacji?

Najskuteczniejszym, a zarazem najtrudniejszym jest bezpośrednie zaangażowanie w proces demokratyczny. Głosowanie, kandydowanie, organizowanie się, formułowanie programów. Wychodzenie na ulicę i protestowanie, jeśli z czymś się nie zgadzamy. Niezbędne jest obudzenie w sobie przekonania, że tylko rozwiązania polityczne, wynikające z woli społeczeństwa, pozwolą nam walczyć z problemami.

W książce pisze Pan, że biznesowi giganci zaprzeczają, jakoby mieli władzę. Dlaczego?

Doświadczenie historyczne uczy, że najwyższą formą wyrazu władzy jest wyparcie się jej. Ktoś, kto ma mało władzy, musi ją wyolbrzymiać – tylko najpotężniejsi próbują jej zaprzeczać. Faktyczna władza średniowiecznych królów często bywała słaba. Dlatego organizowali spektakularne pokazy siły: koronacje, egzekucje, kampanie wojenne. W XXI wieku prawdziwym wyzwaniem dla możnych tego świata jest ukrywanie swoich wpływów. Odgrywanie roli „jednego z wielu” sprawia, że mogą myśleć o sobie jako o rebeliantach, biblijnych Dawidach, którzy powalili Goliata. Szef Apple’a, Steve Jobs wierzył, że stanął do walki z IBM i wygrał. CEO Ubera, Travis Kalanick, uważa się za bojownika o wolność walczącego z kartelami taksówkowymi i związkami zawodowymi. Wszyscy marzyli o wdarciu się do „pałacu prezydenckiego”, ale kiedy to się udało, większość z nich uznała, że będą rządzić, pływając nadal pod piracką banderą. Swoją drogą Jobs naprawdę kazał kiedyś wywiesić piracką flagę przed siedzibą Apple’a. To romantyczne wyobrażenie na swój temat pozwala im nie brać odpowiedzialności za skutki działalności ich firm.

Dzięki swojej potędze Facebook mógł wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich, ale jeśli wierzyć Zuckerbergowi, Face­book to tylko „społeczność”, której celem jest „łączyć ludzi”. Pamiętajmy więc, że filantropia zawsze była formą manifestacji władzy. Dlatego bardziej niż naszej wdzięczności wymaga ona demokratycznego nadzoru. ©

FOT. MACKENZIE STROH

ANAND GIRIDHARADAS (ur. 1981) jest amerykańskim dziennikarzem i pisarzem. Studiował na University of Michigan, Oksfordzie i na Harvardzie. Autor książek „India Calling: An Intimate Portrait of a Nation’s Remaking” (2011), „The True American: Murder and Mercy in Texas” (2014). Publikował w „International Herald Tribune” i „The New York Times”. Ostatnio wydał w Penguin Random House książkę „Winners Take All” (2018). Mieszka w Nowym Jorku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2019