Pragnienie nieobecności

Trzecia edycja Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada nosi tytuł "W poszukiwaniu utraconych światów". Po raz kolejny zapraszamy Państwa do udziału w spotkaniach ze znakomitymi pisarzami z całego świata.

20.04.2011

Czyta się kilka minut

Rys. Marcin Bondarowicz /
Rys. Marcin Bondarowicz /

O czym mówi literatura? Jak to o czym? O utracie. O utracie świata, który był lub który jest; o utracie zdolności wypowiedzenia doświadczenia, jakiekolwiek by ono było (wspaniałe lub koszmarne, wzniosłe lub tragiczne); o utracie bliskich i dalekich; o utracie samego siebie. Literatura celebruje utratę, bo nie może inaczej: świat zdaje się nie mieścić w słowach, umarli przychodzą tylko dzięki naszym zaklęciom, to, co było, nigdy nie wróci w takiej postaci, jaką byśmy sobie wymarzyli. Teraźniejszość przemienia się w przeszłość przy akompaniamencie rozpadających się rzeczy. Anioł przyszłości pozostawia za sobą piętrzące się rumowiska, wieczny powrót raz jeszcze okazuje się pocieszeniem człowieka cierpiącego na migrenę, a niegdysiejsze śniegi trwają tylko w cytacie. Gdy słowa wypadną z ust lub kamienieją w publicznej przestrzeni, wokół nas wybucha niemilknący lament i zaczyna się nieunikniona praca żałoby.

Nigdy nie da się wypowiedzieć tego, co się kocha, nigdy znaki nie nałożą się na rzeczy, a trupy nie przemówią. Literatura to zaklinanie nieobecności. Niepotrzebna, gdy wszystko jest jak trzeba, gdy słowa są krępujące i wstydliwe, gdy świat przemawia w zrozumiałym języku. Gdy jednak maszyneria świata zaczyna rdzewieć, gdy spada na nas szklany klosz milczenia, gdy mowa świata domaga się tłumaczenia - wtedy zjawia się literatura: niepostrzeżenie, bezszelestnie, na łapkach kota.

Turniej garbusów, jak mawiał Miłosz? Tak. Tyle że garb należy do ludzkiej natury, nie jest wybrykiem, lecz esencją. Nasze mózgi nie znoszą pustki, zaprogramowane są na ludzką obecność, a więc także i na mowę, która pozwoli tę obecność podtrzymać, nawet jeśli trzeba będzie skorzystać z symbolicznego oszustwa. Bo to wszystko to jedynie piękne oszustwo, któremu nie możemy się oprzeć i z którego korzystamy, kiedy i jak się da. Doprawdy, nic więcej? Nic.

Zaczyna się od podpisu, znaku, wydawałoby się, najbliższego naszej skórze, w którym jesteśmy najbardziej sobą. "Była godzina szósta rano i Sonia przy parapecie, drżąc z zimna, podpisała się, Sonia skróciła swoje imię do skromnego inicjału, żeby siebie, jaką była, stąd oddalić, wstydliwie odjąć, żeby położyć z siebie ledwie znak, minimalny, jak najmniej znaczny". Soni nie ma w podpisie, nie ma jej nawet w inicjale, od którego siebie wstydliwie odjęła. Nie ma jej nie dlatego, że zredukowała swoją obecność do S., lecz dlatego, że nawet najbardziej rozwinięty podpis jest pustą skorupką, w której nie bije żadne serce.

Pamiętacie "Latający Cyrk Monty Pythona", pierwszą serię, szósty odcinek? Rzecz jest o zapomnianym kompozytorze niemieckim epoki baroku, o niełatwym do zapamiętania nazwisku Johann Gambolputty de von Ausfern-schplenden-schlitter-crasscrenbon-fried-digger-dingle-dangle-dongle-dungle-burstein-von-knacker-thrasher-apple-banger-horowitz-ticolensic-grander-knotty-spelltinkle-grandlich-grumblemeyer-spelterwasser-kurstlich-himbleeisen-bahnwagen-gutenabend-bitte-ein-nürnburger-bratwustle-gerspurten-mitz-weimache-luber-hundsfut-gumberaber-shönedanker-kalbsfleisch-mittler-aucher von Hautkopft of Ulm. W skeczu John Cleese robi wywiad z ostatnim potomkiem tego artysty, ale ten, wyczerpany recytacją własnego nazwiska, pada trupem z wycieńczenia. Niby żart, ale jednak nie. W nazwisku, każdym nazwisku, zarówno w inicjale Soni, jak i rozrośniętym nazwisku barokowego kompozytora, czai się nieuchronna śmierć, bo nazwisko jest tym, co sterczy na zewnątrz nas, jak tabliczka przybita zardzewiałym gwoździem do drzewa, tabliczka, która nigdy nie przeniknie głębiej i zawsze będzie przylegać jedynie do zmurszałej kory. Nazwisko jest obok życia, trudno się w nim rozpoznać, a kto się w swoim nazwisku rozpoznaje, kto się z nim identyfikuje, kto się do niego nadmiernie przywiązuje, kto nie czuje obcego brzmienia w jego wymowie, ten na pewno z literaturą wiele wspólnego nie ma.

Sonia to bohaterka "Tworek" Marka Bieńczyka, którego narrator, tożsamy z Bieńczykiem i nietożsamy (jak to najczęściej bywa wśród powieściopisarzy), decyduje się odpowiedzieć na wezwanie płynące z niekompletnego podpisu. "Przychodzę więc nawoływany - pisze narrator - przesyłkę odbieram, własnym podpisem ten nieproszony, nieadresowany dar na tylu stronach kwituję i wołam was (...) przyjedźcie (...) i czytajcie, czytajcie proszę, i święćcie imię wasze". Brak, na tylu stronach, przeistacza się w wezwanie, które jest tylko powtórzeniem. Sonia podpisała list, ale sama się z tego listu wstydliwie usunęła, po to, żeby kto inny jej nieobecność zmienił w obecność. Na tym oczywiście polega cud literatury, który pozwala nieobecnym świętować z nami ich momentalny powrót, ich chwilowe zmartwychwstanie. To jednak złudzenie: umarli pozostaną umarli, trupy butwieją, litery na grobach stają się coraz bardziej nieczytelne, a literatura to tylko chwyt retoryczny znany w podręcznikach retoryki jako prozopopeja: lieratura to maska, którą nakładamy umarłym, żeby przemówili. To jednak nie oni mówią, ale my. To nasze pragnienia wkładamy do tekstów, nasz głos podkładamy pod nieme usta i kiedy wydaje nam się, że mówią inni, to tylko nasze brzuchomóstwo raz jeszcze odnosi tryumfy.

Czy może być inaczej? Nie. Kultura - zwłaszcza kultura zachodnia - zbudowana jest na idei przywoływania nieobecnego, na poszukiwaniu tego, co utracone. Obrazy zastępują żywe postaci, które dawno już znikły ze sceny tego świata, teksty zapisują pustkę, z którą nie sposób żyć. Na tym poczuciu oderwania, które trzeba przezwyciężyć, Zachód zbudował swoją potężną mitologię, bez której nie sposób wyobrazić sobie naszej współczesności. Jej uproszczona postać wygląda następująco. Na początku człowiek zanurzony był w naturze jak radosne zwierzę, które na swoje nieszczęście wynalazło język. Żyjąc w bezbolesnym przymierzu z naturą, człowiek był poetą, nie znał bowiem sztuczek rozumu i o świecie wyrażał się za pomocą metafor. Wynalazek rozumu posiał niezgodę między nim a naturą, która na zawsze pozostała już poza jego zasięgiem, podobnie jak Raj pozostał poza zasięgiem Adama i Ewy, gdy tylko zapragnęli posiąść wiedzę o dobru i złu. Wygnany z natury człowiek zaczyna się na niej mścić, czyniąc ją sobie poddaną i tak powstaje nowożytny ideał nauki, który przepaść między człowiekiem a naturą próbuje zapełnić starannie zaplanowanym podbojem tego, co nieznane, za pomocą ciągle udoskonalanych instrumentów. Wyobcowany z natury człowiek stara się nad nią zapanować, ale używane do tego narzędzia wymykają mu się z rąk i zaczynają panować nad nim. W konsekwencji technika przytłacza człowieka i robi z niego bezwolną igraszkę w procesie odczłowieczania świata. Tak zamyka się cały cykl: od natury do techniki, od poezji do nauki, od bezpośredniego doświadczenia do panowania mediów.

Czy można się dziwić, że temu alienującemu ruchowi towarzyszyła od samego początku potężna rewolta? Niezgoda na odcięcie od natury, na lekceważenie poezji, na zapomnienie o tym, co naprawdę jest? >

> Opór ten udatnie kontrapunktował zakusy rozumu i przybierał różne postaci. Starożytni Grecy chciwie wyczytywali los człowieka ze znaków rozsiewanych przez przyrodę, łacińscy filozofowie rozmyślali nad przemijalnością życia na rzymskiej wsi, renesansowi magicy głośno zaklinali makrokosmos, siedemnastowieczni alchemicy szukali filozoficznego kamienia, oświeceniowi poeci uciekali z miast, romantyczni pisarze znów czytali znaki natury, modernistyczni pisarze przeklinali technikę, dwudziestowieczni hippisi zakładali komuny w kalifornijskich górach, gdzie rodziły się dzieci-kwiaty. Tęsknota do tego, co zostało zaprzepaszczone lub zniszczone przez nadmierną pychę człowieka, przenika całą kulturę Zachodu, od tego samego momentu, w którym człowiek podniósł na nią rękę.

Wizja rozwoju zachodniej kultury jest więc z konieczności podwójna. Z jednej strony droga prowadzi od nierozumu do rozumu, od podległości naturze do panowania nad nią, od intelektualnej bezradności do obiektywnej nauki. Jest to, ma się rozumieć, droga triumfalna, wytyczona przez największych geniuszy ludzkości: Sokratesa, Galileusza, Kanta. Z drugiej jednak strony ta sama droga przedstawiana jest jako uporczywe trwanie w katastrofie zgotowanej ludzkości przez rozum, katastrofie, w której Holokaust nie był przypadkowym incydentem, lecz nieuchronną koniecznością. Podwójność ta przejawia się oczywiście w różnych formach. Dziś najczęściej w starciach ekologów z inżynierami, poetów z profesorami, pustelników z urbanistami, kloszardów z nuworyszami. Jedni trzymają stronę wzgardzonej natury i widzą interwencję zachłannego człowieka jako zbrodnię na świecie, drudzy uważają, że człowiek zmierza powoli do uchwycenia własnej esencji, która tkwi w jak najpełniejszej kontroli nad światem. Ci ostatni patrzą w przyszłość, ku jeszcze bardziej oświeconej i uporządkowanej epoce. Ci pierwsi tęsknie spoglądają w przeszłość i piszą nostalgiczne powieści. Albo wiersze.

Ale sytuacja nie jest taka prosta, jak się wydaje. Pragnienie obecności, które dotąd łączyliśmy ze szlachetną tęsknotą za tym, co nieobecne, przybrać może także złowrogą postać. Łatwo to zrozumieć, gdy obserwuje się opisaną przez Prousta relację między Marcelem a jego kochanką Albertyną. Rzecz jasna nic prostszego niż przywołanie Prousta w kontekście utraconych i poszukiwanych światów, tu jednak chodzi o coś całkiem innego. "And now for something completely different" - jak mawiają członkowie Latającego Cyrku Monty Pythona. W skrócie wygląda to tak. Marcel pragnie obecności Albertyny i dlatego sprowadza ją do siebie, z Balbec do Paryża. Wierzy, że dzięki temu, iż Albertyna będzie obecna, będzie przy nim, stanie się natychmiast obiektem jego miłości, którą, oczywiście, odwzajemni.

Źródłem miłości Marcela jest nieobecność, tajemnica, która skrywa się w oczach Albertyny, ale ta sama nieobecność jest też źródłem jego frustracji. Tajemnica przyciąga, to jasne, ale niemożność dostania się tam, gdzie biją jej źródła, prowadzi do rozpaczy. Z tego powodu Marcel kocha Albertynę, która go fascynuje z dystansu, ale jednocześnie nie może znieść tego, że nie jest z nim, obok niego, przy nim. Ona jest w Balbec, z dala od niego, nie wiadomo, co i z kim robi. Jest, tyle że nie przy nim, lecz poza nim, w świecie jemu niedostępnym. Marcel nie może tego znieść, nie może znieść tej nieobecności, nie może się obronić przed zazdrością (zauważmy: miłość i zazdrość z tego samego źródła płyną) i dlatego zamyka ją w swoim domu. Chodzi tu oczywiście o pełną kontrolę, która - w oczywisty sposób - musi zniweczyć miłość.

Jeśli, jak w przypadku Marcela, źródłem miłości jest nieobecność, to obecność musi stać się jej kresem. Podobnie jest zresztą z innymi fenomenami opartymi na dystansie: wiarą i pragnieniem. Jeśli nieobecność tego, co upragnione, jest źródłem pragnienia, to jasne jest, że jego uobecnienie kładzie pragnieniu kres. Jeśli wierzyć można w to tylko, czego nie ma, to to, co jest, niweczy wiarę i przekształca ją w wiedzę. Gdyby Chrystus, czyli Bóg wcielony, pozostał ze swoimi uczniami do końca swoich dni, to byłby nie tym, w kogo się wierzy, lecz tym, kto wie, czyli uniemożliwia wiarę. Można to sformułować także inaczej, mocniej: pragnienie uobecnienia Boga jest równoznaczne z jego uśmierceniem. Dlatego zresztą Jezus musiał zostać ukrzyżowany.

Sytuacja przedstawiona w powieści opiera się na paradoksie: Marcel kocha Albertynę, ale robi wszystko - nieistotne jest, czy robi to celowo, czy nie - by zniszczyć miłość, ku której zmierzał. Cóż bowiem dzieje się w momencie, gdy Albertyna zaczyna mieszkać u Marcela? Niknie miłość, gdyż Marcel nie pragnie już Albertyny, albowiem pragnąć można tylko tego, co nieobecne. Albertyna już jest i jej bycie jest byciem dla niego, bo to on przecież wyrwał ją z nieobecności. Balbec, podobnie zresztą jak Wenecja, to w powieści nazwa tego, co nieobecne, co przyzywa do siebie Marcela na początku powieści, i co odsyła do siebie u jej końca. Balbec jest więc miejscem negatywnym. Przypomnę tylko, że to właśnie w Balbec Marcel doznał - jedynej w całej powieści - epifanii negatywnej, to tam objawiła mu się umarła babka - to zresztą najbardziej przejmująca część powieści, gdy Marcel wybucha nieopanowanym szlochem na samo jej przypomnienie.

To, co jest, co jest w pełni obecne, przed nim, przy nim, niweczy jego miłość, albowiem miłość - jak pragnienie - karmi się (tak należy rozumieć to, co pisze Proust) jedynie nieobecnością. Albo inaczej: tylko miłość Marcela pozwala Albertynie być sobą, ale zarazem niweczy ich związek. Gdy ona przyjeżdża, jego miłość niknie, ona zaś zostaje skrępowana przez potrzebę posiadania, która - jak każda potrzeba - wygania precz pragnienie. Jeśli Marcel zdecydował się nakłonić Albertynę do przyjazdu, to musiałby także pozwolić jej odjechać, gdyż tylko na tym - zawsze możliwym - zerwaniu można trwać przy miłości. Zerwanie to musi być możliwe, gdyż inaczej, przeistoczone w posiadanie, kończy się doskonałą obojętnością, na którą wobec Albertyny zapada także Marcel. Pragnienie całkowitej obecności przeistacza się w jej zaprzeczenie. Miłość zamienia się w terror, co każe nam powściągnąć nieco entuzjazm w poszukiwaniu niedostępnych światów.

"Czy historia nie jest w ostatecznym rozrachunku wynikiem lęku przed nudą?" To pytanie Emile’a Ciorana tnie doświadczenie ludzkie na dwie połowy: jedna z nich, pozbawiona czasu, przygniata pustym trwaniem. Druga z kolei nie tyle jest zanurzona w czasie, co sama jest czasem. Jeśli symboliczna historia ludzkości, przynajmniej historia zachodnia, zaczęła się w momencie wygnania prarodziców z Raju, kiedy człowiek poznał ból i śmierć, to historia zdaje się być wybawieniem od tego, co trwa, bezmiernie, bez różnicy, tępo i bezbarwnie. Raj był nudny - powiada Cioran - i ma rację, albowiem człowiek, nudząc się, zawiesza upływ czasu, przestaje egzystować i jedynie jest: uparcie i monotonnie. Z tego powodu każda próba zawrócenia czasu, powrotu do tego, co bezpowrotnie minęło i co ludzki umysł wyobraża sobie pod postacią trwałego szczęścia, jest jedynie zakamuflowanym pożądaniem nudy. Każda taka próba jest - mówiąc krótko - bardzo nudna. Śmiertelnie nudna.

And now for something completely different. "Źródła moje biją w ogrodzie, u wrót którego stoi anioł z mieczem ognistym". Kto tak mocno zaczyna? Gombrowicz oczywiście, który tak wysoko zaczęty paragraf kończy w znacznie niższym rejestrze. "Wiecznie to samo! Ubierać się we wspaniały płaszcz, aby móc zajść do portowej knajpy!". A teraz środek. "Nie mogę tam wejść. Nigdy się nie przedostanę. Skazany jestem na wieczyste krążenie wokół miejsca, gdzie święci się moje najprawdziwsze oczarowanie". Źródło, o którym mówi Gombrowicz, to wstyd, i wersja ta zgadza się z grubsza z historią biblijną, ale tylko z grubsza. Otóż Gombrowicz nie mówi, że ogród, którego broni anioł, jest ogrodem rajskim, czysto niewinnym. Gombrowicz nie tęskni za niewinnością, ale wręcz przeciwnie: on tęskni za grzechem pierworodnym, albowiem to właśnie jego następstwem jest wygnanie z Raju.

Innymi słowy: Raj jest - o czym się łatwo zapomina - podzielony. Owszem, panuje w nim niewinność i niewiedza, ale także panuje w nim grzech, odstępstwo, inwersja. Gombrowicz zapatrzony w rajski wstyd mówi tyle: fascynuje mnie w Raju jego grzeszna część, jego dwuznaczność, jego - tak możemy już po Cioranie powiedzieć - historyczność. Jeśli wygnanie z Raju było skutkiem grzechu, to do istoty Raju należy grzech. Raj jest także historyczny, bo egzystencjalny - grzeszność ludzkiej natury wpędza ją na drogę historyczności, egzystencji i cielesności. To do tej części Raju tęskni Gombrowicz i łatwo zrozumieć, że nie tęskni on wcale do tego, co naprawdę było, ale do tego, co naprawdę jest. A jest to, co się przydarza w historii, w ciele, w egzystencji. "O, ja bym może dosięgnął przeszłości, gdyby teraźniejszość przestała się dziać!". Ten wykrzyknik wypada z ust Gombrowicza, gdy opuszcza on Argentynę i żegluje w stronę Europy. Kto wie, może dlatego Gombrowicz jest tak fascynujący, że nie ma u niego śladu nostalgii, bo za dużo rzeczy się dzieje w egzystencji, nawet wtedy, gdy pozornie się nic nie dzieje.

W tym sensie jest to najmniej polski pisarz, albowiem literatura polska zbudowana została, jak wielki pusty kościół, na geście uświęcającym przeszłość, nie teraźniejszość. Literatura polska jest literaturą nostalgii i najciekawsze dokonania literackie drugiej połowy dwudziestego wieku - powiedzmy: Gombrowicz, Leo Lipski, Lec, Białoszewski - dzieją się w teraźniejszości, rozrabiają egzystencję od środka, nie z perspektywy czasu minionego, lecz czasu przeżywanego, dogłębnie, intensywnie i niepowtarzalnie.

"Dwa zadania: bronić nowe przeciwko staremu i połączyć stare z nowym". Tak pisał Nietzsche w notatkach z roku 1873, kiedy pracował nad "Niewczesnymi rozważaniami". Pierwsze zadanie oznaczało sprzeciw wobec antykwarycznej historiografii, która z zasady wszystko, co stare, wynosi ponad wszystko, co nowe. Dziwna to logika (nieprawdaż?), perwersyjna, oparta na założeniu, że to, co minione, jest dobre, bo właśnie minęło, a więc dobre jest dlatego, że go już nie ma. Mamy tu do czynienia z uzasadnieniem nihilizmu, nic więc dziwnego, że Nietzsche od krytyki rozumu antykwarycznego przeszedł gładko do furiackiego napadu na nihilizm. Jeśli to, czego nie ma, jest lepsze od tego, co jest, to znaczy, że nic jest lepsze niż coś. Szukanie w przeszłości oparcia dla siebie samego i swoich poglądów jest ryzykowne, albowiem szukamy oparcia tam, gdzie go wcale nie ma.

I dlatego Nietzsche formułuje w tych prostych słowach zadanie drugie: powiązać stare z nowym oznacza znaleźć w nim to, co dla życia obecnego ma jakąkolwiek wartość. Ale oczywiście nic nie może mieć wartości dla życia teraz, jeśli nie miało go ongiś. W tym sensie to, co najbardziej w przeszłości wartościowe, nigdy nie było minione i nigdy nie przeminęło. Przemija to, co nie miało wartości nigdy i przeto nigdy już nie zaistnieje. W tym sensie przeszłość istnieje tylko jako forma przyszłości, nigdy zaś jako to, co bezpowrotnie minęło i co domaga się wskrzeszenia. Nic się nie da wskrzesić, wszystko minęło i tylko to może być, czego nigdy jeszcze tak naprawdę nie było, a co tylko się nieustannie zapowiada, nigdy nie nadchodzi, lecz zawsze obrysowuje swój niewidzialny kontur nietrwałymi liniami.

Na tym polega właśnie szukanie utraconych światów: na projektowaniu własnego życia w przyszłości, na zapowiadaniu tego, co się nigdy nie ziści, bo ziszczenie, jak przyjazd Albertyny do Paryża, jak nostalgia Gombrowicza za Buenos Aires, jak powrót Ciorana do Raju, to zapowiedź ostatecznej klęski egzystencji, z której już nie będzie się można podnieść. Wiadomo: słowa nie przylegają do świata, horror jest niewypowiadalny, człowiek nigdy już nie będzie dzieckiem, rzeki już nigdy nie będą czyste, ale inaczej być nie może, złoty wiek nie powróci, bo nigdy go nie było. Jedyne, co jest, niewyczerpywalne, to przyszłość, zarysy nieznanego, biała figura na białym tle.

Owszem, anioł historii pędzi do przodu i widzi, że za nim piętrzą się rumowiska. Ale rumowiska to jedynie padające w proch złudzenia, że przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej. To, co utracone, nie tkwi w przeszłości, lecz w przyszłości, to sama przyszłość jest utratą, której nigdy - na szczęście - nie odzyskamy. Taka jest, jak się wydaje, lekcja literatury, tej najpoważniejszej.

10

Na początku "Ducha utopii" Ernst Bloch pisze: "Ich bin. Wir sind. Das ist genug. Nun haben wir zu beginnen. In unsere Hände ist das Leben gegeben". Co znaczy: "Jestem. Jesteśmy. I wystarczy. Teraz musimy zacząć. Życie nasze jest w naszych rękach". Co to znaczy? To znaczy, że nie wystarczy być, ale trzeba coś ze sobą zrobić i to coś z pewnością nie tkwi w przeszłości, lecz jest skierowane w przyszłość. W innej książce, "Ślady", Bloch powiada tak: "Jestem, ale siebie nie mam". I w innym miejscu: "w sobie samych jesteśmy puści". To wszystko bardzo czytelne ślady prowadzące do Hegla, którego nie sposób tu pominąć. Nie jesteśmy sobą, powiada Hegel, dopóty, dopóki nie staniemy się kimś innym, albowiem z faktu, że ktoś jest, nie wynika, że jest kimkolwiek. Trzeba zaprzeczyć samemu sobie, wydostać się z samego siebie, z chwili, w której się tkwi, a dokonać można tego tylko dlatego, że człowiek nie spogląda za siebie, ale przed siebie.

Świat nie jest postawiony naprzeciwko nas, jak jakaś obca rzecz. Świat jest projektem, śmiałym projektem, bez którego nic, co jest, nie ma znaczenia. Człowiek egzystuje jedynie jako zapowiedź czegoś, czego jeszcze nie zna, bo znać można to tylko, co już uzyskało gotową postać, a więc - powie Hegel - jest martwe. Wiedza jest martwa, powtórzy za Heglem (nieświadomie) Nietzsche i dlatego należy tworzyć: siebie i świat wokół. Tak właśnie, skromnie, lecz zdecydowanie, wiek dziewiętnasty pożegna się z nostalgicznym wpatrzeniem w przeszłość i otworzy na oścież zagadkowe drzwi egzystencji. Tym samym umożliwi prawdziwie nowoczesną literaturę.

11

And now for something comple­tely different.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 01 (17/2011)