Pożegnanie z Europą

Jestem turystą. Nie szukam prawdy o Europie. Szukam uzasadnień dla marzenia o niej. Ruszyłem na ten objazd ze strachu. Zląkłem się, że nie pragnę jej już wystarczająco mocno. A bez pragnienia ona nie istnieje.

22.08.2017

Czyta się kilka minut

Okolice Albacete w Hiszpanii, listopad 2016 r. / PABLO BLAZQUEZ DOMINGUEZ / GETTY IMAGES
Okolice Albacete w Hiszpanii, listopad 2016 r. / PABLO BLAZQUEZ DOMINGUEZ / GETTY IMAGES

Nie chciałem jechać za granicę. Chciałem nad Bałtyk. ­Jestem zaprzysięgłym maniakiem bałtyckiego lata. Uwielbiam kapryśną zmienność pogody, chłodną lub zimną wodę, jej delikatną słoność i zielonkawą barwę, zapach rozgrzanych wydm i lasu, no i piasek, jakiego nie ma nigdzie. Marzyłem o miesiącu na odludziu blisko plaży. Żadne kwatery, pokoje, apartamenty. Dom, wszystko jedno w jakim stanie, bylebym mógł poczuć, że nie jestem wczasowiczem. Po dwóch miesiącach bezskutecznych poszukiwań straciłem nadzieję.

A potem przyszedł cios z drugiej strony: głosowanie z 9 marca i wynik 27:1, niczym w meczu ręcznej, gdzie w przegranej drużynie tylko jeden zawodnik mógł dotykać piłki. Lodowate światło wdarło się do mojej głowy, a wraz z nim straszna myśl: „Wyrzucą nas z Unii, a najpierw z Schengen!”. Wpadłem do pokoju, gdzie siedziała reszta rodziny, i obwieściłem: „Zmiana planów, jedziemy żegnać się z Europą!”.

Karlsbad

Pierwszy przystanek był szybko, już w Karlowych Warach. Skoro mało czasu, trzeba jechać tam, gdzie Europa się zagęszczała, mieszała i kumulowała w swoich rasach, klasach i kulturach.

To tu, choć nie uznawał kolei, jeździł dziadek Gombrowicza Marceli Kotkowski, podróżując powozem aż z Bodzechowa. To tu, przed dawnym Kaiserbad Spa (udającym Casino Royal) Eva Green tchnęła życie w Daniela Craiga podłączając kabel defibrylatora, który uruchomił serce martwego już prawie Jamesa Bonda. Pod krytą Kolumnadą Młyńską wolnym krokiem idącego donikąd kuracjusza z porcelanowym dzióbkiem w ustach przechadzała się mieszczańska i arystokratyczna Europa, lecząc swój niezdrowy żołądek wodami z 79 leczniczych źródeł. Najsłynniejszy „bad” Mitteleuropy widział już wszystko, a dziś na przemian więdnie i rozkwita, jak kwiat z opóźnionym podlewaniem; lśni, mizdrzy się świeżutkimi fasadami niezliczonych pałaców, hoteli i luksusowych kamienic odnowionych za pieniądze europejskie i rosyjskie. W przeciwieństwie do leczniczych źródeł, żadne nie śmierdzą, podobnie jak nie śmierdziały wcześniejsze: cesarskie, pańskie, kupieckie, drobnomieszczańskie.

Nasze też nie śmierdziały. Rumuński właściciel mieszkania na piątym piętrze bez windy mówił szybko i niewyraźnie, ale za to we wszystkich językach. Żadna cena nie była ostateczna – ani za pokój wynajęty w światowej sieci wynajmu, ani za hotelowy parking, do którego nie mieliśmy prawa, a jednak automatyczną rampę uchyliła niewidzialna ręka. Za 9 euro, a nie za 13, jak głosiła tabliczka z hotelowym cennikiem. Podobała mi się ta smuga Wschodu i Zachodu przenikająca to dziwaczne miasto; dialektyka porządku, solidności i powagi z prowokującym tę zasadniczość żywiołem ruchu, wymiany, negocjowania, nieustającej pracy ucierania się społecznego ciasta. Herezja ożywia doktrynę – powiadają, a nowe „barbarzyństwo” ożywi Europę, która już dostała kuksańca w zdrętwiały bok i znów zaczyna żyć nieco niebezpiecznym, ale prawdziwym życiem.

Na granicy koło Chebu samochody zwalniają prawie do zatrzymania. Uzbrojeni strażnicy pokazują, że mam opuścić szyby. Nie chcą dokumentów, szukają twarzy o „złym wyglądzie”.

Heidelberg

Jestem turystą. Nie szukam prawdy o Europie. Szukam uzasadnień dla marzenia o niej. Nie jestem już barbarzyńcą w ogrodzie, ale europejskim nuworyszem, który gwałtem powrócił do starej rodziny i chce się tu czuć u siebie. Ruszyłem na ten objazd ze strachu. Zląkłem się, że nie pragnę już Europy wystarczająco mocno. A bez pragnienia ona nie istnieje. Nawiasem mówiąc, czy kultura polska wypracowała jakieś pozytywne marzenie społeczno-polityczne? Na wzór American dream, który przez dwa wieki skutecznie obiecywał imigrantom i niedoszłym imigrantom, że wraz z wejściem na amerykański ląd wstąpią w strukturę marzenia: o równości wobec Boga, prawie do życia, wolności i dążenia do szczęścia? Może jako Polak w ogóle nie potrafię marzyć politycznie, gdyż przyznałem rację Aleksandrowi II, który nam to lapidarnie wyperswadował 23 maja 1856 r.: „Point de rêveries, messieurs!”. I odtąd już tylko regresywnie wzdychaliśmy: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie” – mimowolnie autoironicznymi słowami przeróbki hymnu na cześć cara autorstwa Alojzego Felińskiego, adiutanta Kościuszki.

Hostel na Burgweg. Pokój z piętrowymi łóżkami, z oknami na uliczkę, która pnie się schodami coraz stromiej na Königstuhl. Ruszyłem, podśmiewając się z tej miejskiej turystyki, dopóki nie wszedłem w las, wybierając ścieżkę oznaczoną niebieskim wężykiem. Prosta trzykilometrowa linia stopni z kamieni, podobna do tych w Tatrach Słowackich. Schodząc, trzeba ostrożnie stawiać stopy i patrzeć pod nie, a tu pokusa, aby nie odrywać wzroku od miasta w dole, Neckaru, mostu Alte Brücke i zielonych wzgórz po drugiej stronie. Ten stromy pagórek jawi mi się jako proste rozwiązanie sporu o drogę do Morskiego Oka – niech każdy ma swoją ścieżkę!

Spocony siadam przy piwie na Marktplatz i podpatruję ślubny orszak, który pozuje do zdjęcia przed ratuszem. Pan nie całkiem już młody, w stroju XVIII-wiecznego dworaka. Spodnie do pół łydki, białe pończochy, kamizelka i frak. Panna w średnim wieku, w białej sukni, niczym ogromna beza. Świadkowa i dzieci trzymające welon ubrani klasycznie, czarnoskórzy i śliczni. Świadek w błękitnym garniturze – Azjata. Wszystko inne takie samo: ryż, okrzyki, nerwowa wesołość, oklaski. Co ich łączy poza miłością i przyjaźnią? Ciśnie się do głowy argument o chrześcijańskim fundamencie Europy. Wszak kościoły, bazyliki i katedry stanowią kluczowe punkty na turystycznych trasach, najbardziej nawet zeświecczeni turyści przechodzą obowiązkową katechezę w Notre Dame, Sagradzie, Sykstynie. A mimo to większość z nas to przybysze z innej planety, którzy przemierzają wnętrza sakralne, oglądając artefakty nieznanych wierzeń. Co zauważamy, widząc na portalu katedry w Genui płaskorzeźbę, na której Bóg Ojciec trzyma na łonie ukrzyżowanego Syna? A może raczej prezentuje? Jakby mówił: „Oto, co dla was zrobiłem. I nikt nie powstrzymał mojej ręki, jak ja powstrzymałem Abrahamową”?

 

Pięćset lat temu, kiedy wybuchła reformacja, Lutrowi było łatwiej – mówił do całej Europy i był rozumiany. Od Gibraltaru i Sycylii po koło podbiegunowe był to świat jednego języka religijnego, który nie znał podziału na sferę świecką i sakralną, prywatną i publiczną. Oczywiście pomógł mu Gutenberg, który oplótł Europę drukowaną siecią. Sieć mamy lepszą, ale chrześcijaństwo nie jest już klejem spajającym europejską różnorodność.

Z takimi książkowymi mądrościami wybrałem się na mszę do jezuitów, aby popatrzeć na dogorywanie zachodniego chrześcijaństwa. A tu porządne nabożeństwo, jak nie przymierzając u lutrów w Jaworzu 30 lat temu, znakomita liturgia śpiewana przez kameralny chór z głosami dobrej filharmonii; 40-minutowe kazanie z cytatami z Marksa i z Sartre’a, większość uczestników przed trzydziestką.

Reims

Było nieważne jako stolica bąbelków. Szampan nie wzbudza we mnie rozkosznych dreszczy. Miasto istniało w mojej głowie dzięki Wyspiańskiemu, którego listy o wędrówkach po gotyckich katedrach Francji uwiodły mnie w głębokim PRL-u, jeszcze przed Herbertowym „Barbarzyńcą w ogrodzie”. O tej w Reims pisał do Lucjana Rydla, że „potężny olbrzym drzemał w purpurze zachodu – oczerniały pożarami, choć jak Lir wiekami zmęczony – jeszcze jak ów Lir z piętnem królewskości w postawie – czuwał, połyskując szybami róży portalu, jak Polyfem okiem jedynem spoglądający dumnie na niskość i małość ludzką”.

Opowiada z pokornej pozycji widza, który nie potrafi rozpoznać nie tylko symboliki średniowiecznej retoryki ­plastycznej, ale nawet tożsamości przedstawionych na murach i witrażach postaci. Widzi natomiast doskonale, że „przepyszne te ­rozety barwne – z daleka wyglądają to jak bukiety kipiące od barw i jaskrawości, to znowu jak wzorzysty – delikatny deseń tkaniny wschodniej – to znowu całe okna, a więc wysokie płaty dominują jedną jaką barwą”. W Reims przekonałem się, że literatura to jedyny przewodnik, któremu mogę ufać, także dlatego, że naprawdę przeczytałem go przed wyjazdem.

Amboise

W Chambord przebiegłem zamek raczej bezmyślnie, zatrzymały mnie tylko ślimakowe schody zaprojektowane przez Leonarda da Vinci. Są piękne i wygodne, ale też chytre. Nie da się ich uniknąć, więc na tym ogromnym dworze każdy musiał nimi przejść i, chcąc nie chcąc, natknąć się na władcę. Jako potomek chłoporobotników myślałem też małodusznie o sprawiedliwości historycznej, jaką wymierza technologia. Dziś średnie mieszkanie klasy średniej zapewnia komfort nieosiągalny kiedyś dla królewskiej rodziny.

W Amboise drogę do recepcji zawalił ogromny biały buldog. „Miko – powiedział wskazując na niego recepcjonista pan Michel – very friendly”. Rzeczywiście na gest zachęty wpakował się na kolana, liżąc i pogryzając delikatnie nasze palce, dzieląc się hojnie białą sierścią z naszymi ubraniami. Duszny pokój na poddaszu, bez klimatyzacji, ściany oddają całodzienną pracę słońca. Chciałem właśnie tego ciepła. Dokucza tylko brak lodówki, bo w plecaku brzęczą butelki zdjęte z półki „notre région” w pobliskim Auchan. Pytam Michela, czy nie dałoby się schłodzić w hotelowej. „Pewnie, ale jedno dla mnie. Żartuję. Tylko musicie odebrać przed 21, bo idę do domu”. Oczywiście przegapiliśmy godzinę. Przez festyn pod murami i ten lud złożony z ras różnych, tubylczych i przyjezdnych, który siedział, chodził i pląsał pomiędzy straganami pełnymi jedzenia i picia – bez gniewu, nerwowości czy niepokoju; z powierzchowną (ach, cudownie powierzchowną) sympatią dla bliźniego. Czy do tego potrzeba wyłącznie pieniędzy, względnie bezpiecznej przyszłości, żeby każda społeczność dorobiła się podobnie niewinnego, zrytualizowanego hedonizmu? Chyba trzeba wierzyć bardziej w życie niż w los, a my wciąż po stronie losu.

Dowód? Proszę bardzo. Tuż po siódmej rano siadam z kawą w bistro. Większość stolików zajęła brygada budowlana, która od rana „wali” espresso i rogale. Rozkładam „Le Monde”, a tam artykuł na całą stronę o nas i o Macierewiczu. Proszę, nie ma ucieczki przed losem!

Bordeaux

Trafiłem tam (tak chcę wierzyć) dzięki Józefowi Henowi, który jak wielu przed nim i po nim pokochał XVI-wiecznego mera Bordeaux. „Ja, Michał z Montaigne” to jedna z tych dziwnych książek, która umeblowała mi fragment wyobraźni. Montaigne ani jego „Próby” nie pasowały do szkolnego renesansu, za to pasowały doskonale do podstawowych kłopotów, jakie umysł ma ze światem i życiem. Pierwsza książka, która dała mi jasno do zrozumienia, że życie nie ma instrukcji obsługi. Cudowny zrzęda i sceptyk, bez złudzeń co do możliwości naprawy świata, odrobinę by jednak przy nim pomajstrował: „Najokrutniej, wśród innych przywar, nienawidzę okrucieństwa, i z natury, i z zastanowienia, jako ostatecznego ze wszystkich błędów; ale dochodzi to do takiej miętkości, iż nie mogę patrzeć bez żalu na zarzynane kurczę i ledwie ścierpię słysząc pisk zająca pod zębami chartów, mimo iż znajduję wielką przyjemność w polowaniu” (przeł. Tadeusz Żeleński-Boy).

Czuło się, że jego mądrości wymagały ubabrania się w życiu. Pracował w sądownictwie, najpierw w Périgueux, a potem w Bordeaux. Zmienność prawa, zwłaszcza w odniesieniu do przekonań religijnych, wywoływała w nim gorzką ironię: „Większość zamieszek, jakie zdarzały się po świecie, pochodzi z gramatyki. Procesy nasze rodzą się jeno ze sporów co do wykładu praw”. Nowa interpretacja Biblii ma natychmiastowe konsekwencje prawne i polityczne. Montaigne żyje, rozmyśla i pisze w świecie permanentnej wojny domowej między katolikami a protestantami. Ostrożny kolaborant, w „Próbach” nawet się nie zająknął o nocy św. Bartłomieja, podczas której zginęło wielu jego znajomych, ale napisze gorzkie zdanie: „Nie masz tak doskonałej nienawiści jak między chrześcijanami”. Widzi wyraźnie, że obie strony chętnie zbierają chrust na stosy. Kto może mieć absolutną rację w kwestiach teologicznych i metafizycznych? „Tylko szaleńcy są pewni i zdecydowani”.

Ale i wybór codziennej formy życia nie jest łatwiejszy: pisać i rozmyślać w zaciszu wiejskiej posiadłości czy być w środku wydarzeń; nie dystansować się, mieć wpływ? Był jednym i drugim – filozofującym pisarzem w swojej słynnej Wieży i merem Bordeaux przez dwie kadencje, wybranym zgodnie przez obie walczące strony, protestantów i katolików. A i tak szczęścia radził szukać gdzie indziej: „Widziałem w życiu mało stu rękodzielników, stu rolników, mądrzejszych i szczęśliwszych niż rektorowie uniwersytetów i którym bardziej wolałbym być podobien”. Zamożny i szanowany, nie uniknął losu uchodźcy. W lipcu 1586 r. wybuchła zaraza i musiał uciekać wraz z rodziną w głąb kraju: „Ja, który sam jestem tak gościnny, znalazłem się w kłopotliwym szukaniu schronienia dla rodziny, rodziny błąkającej się, będącej postrachem dla przyjaciół i dla siebie samej, niosącej grozę, gdzie bądź próbowała się osiedlić”.

W Bordeaux z lipca 2017 r. nie szukałem śladów po nim, ale chciałem poczuć, jak to jest pragnąć tu być i uciekać stąd na wieś. I wtedy, po upojeniu zwiedzaniem Cité du Vin i spacerze bulwarami wzdłuż Garonny, okazało się, że padł akumulator w jednym z naszych aut na piętrowym parkingu w środku miasta. „Il est mort” – stwierdził sprzedawca w sklepie na przedmieściu. Zabrał trupa, sprzedał nam nowy, zamontowaliśmy i jednak z ulgą opuściliśmy to miasto. Dla pożytku nadmienię tylko, że Dom Leonarda da Vinci w Amboise i Cité du Vin w Bordeaux wyznaczają dziś dla mnie standardy interaktywnego muzeum.

Burgos

Granicę znaczy nie szlaban, ale krajobraz i pogoda. Do Hiszpanii wjechaliśmy we mgle, deszczu i przy 14 stopniach. W hiszpańskiej Trójce audycja o Szpilmanie. Fajnie jest wjeżdżać w fale kolejnych stacji lokalnych, wyławiać pojedyncze słowa, znane nazwiska z powodzi obcych zdań. Sprawia mi radość to bogactwo języków, w których nurza się turysta, zwłaszcza jeśli podejmuje pracę dopasowywania słów – francuskich, hiszpańskich, angielskich do polskich, a ich znaczeń do rzeczy i działań, których potrzebuje: pokój, parking, bilet, jedzenie, zepsuty akumulator, wspomaganie kierownicy, dziwne bramki na portugalskiej autostradzie. Europa nie mówi i nie będzie mówić jednym językiem. Nie nauczymy się wszystkich, ale w każdym można wykazać podstawową uprzejmość skrócenia drogi do tego, kto nas gości. To zawsze ociepla wizerunek aroganckiego konkwistadora, który żąda angielskiego menu lub tkwi uwięziony wyłącznie we własnym języku, skąd miota obelgi na dziwny świat i jego mieszkańców.

Przed hotelik w Burgos na widok naszych aut wybiegł Hiszpan z komiksu. Bródka „hiszpanka”, kręcone włosy do ramion, nastroszone wąsy, radosna gestykulacja. „Ismael – zawołał i postukał się palcem w pierś. – No English”. Dodał też, że mówi po francusku, ale nie mówił. A potem zaczął szaleć w poszukiwaniu miejsca na nasze samochody. Jeden przeparkował, drugi zastawiliśmy i zadowolony poprowadził nas labiryntem korytarzy do pięcioosobowego pokoju, demonstrując działanie kluczy i kodów. Niby chaos, a jednak wszystko działało. Widać rutynę i wpływ pielgrzymów ciągnących El Camino.

Ciemno. Idziemy jeść. Do szału doprowadzają mnie opowieści, jak to wspaniale podczas wakacji czerpać z kuchni regionalnej, sycić się atmosferą barów i restauracji, smakować, degustować. Pewnie, ale wybór i decyzja to koszmar, zwłaszcza w grupie siedmiorga osób. Temu za drogo, ta nie tknie ryby, ten chce klimatyzacji, ta się przeziębi, tej za głośno, temu przeszkadza, że palą, ta nie jest wcale głodna, ten wściekły chce iść do maka. Kiedy indziej znów zmęczenie, ciasne uliczki, obcość, zła energia, pusty czas. Ech, czy ktoś napisze kiedyś przewodnik prawdziwy?! Tymczasem podążamy za głosami tubylców. Najtłumniej w barze przypominającym starą tawernę. Wiszą niezliczone połcie szynek, a na barze piętrzą się kanapki i przekąski. Pokazujemy palcami na tapas, które chcemy. Pyszne, zwłaszcza z dwiema butelkami ciemnego mocnego wina. Ranek pochmurny i porywisty. Jeszcze chwila z katedrą Santa Maria de Burgos i ruszamy.

Na tym klaustrofobicznym kontynencie Hiszpania daje iluzję bezkresu. Linie wzgórz kreślone z rozmachem przechodzą jedne w drugie aż po horyzont. Milan Kundera pisał, że narracja w „Don Kichocie” może się nie kończyć, żadna przygoda nie jest ostateczna, gdyż świat jest niepoznany. Pejzaż Kastylii i La Manchy sprzyja marzącej wyobraźni nawet dziś. Rozdzieliliśmy się przy Tordesillas. Ryzykowne miejsce na dzielenie się. W 1474 r. podpisano tam słynny traktat o podziale Nowego Świata między Hiszpanię a Portugalię, choć podpisujący nie znali nawet drobnej części tego, co dzielili. W efekcie, nie zdając sobie z tego sprawy, Hiszpania przyznała Portugalii Brazylię. Co też my sobie nieświadomie darowujemy rozdzielając się?

Koło Puebla de Sanabria poczuliśmy głód. Bar przy autostradzie. Lista dań wypisana po hiszpańsku kredą na tablicy. Chcę to, co ma facet przy drzwiach – ciemnoczerwony gulasz – ale wstydzę się pokazywać palcem. Pani za barem wzrusza ramionami na pytanie po angielsku. Pokazuję na nazwę ze słowem „tomates”, bo sos w gulaszu wyglądał mi na pomidorowy. Dostaję pół bagietki z szynką, serem i plastrami pomidora. Też dobre.

Porto Dinheiro

No i dotarliśmy do końca, a może do początku, zgodnie ze zdaniem Joségo Saramago, że „tutaj morze się kończy i ziemia zaczyna” („Rok śmierci Ricarda Reisa”, przeł. Wojciech Charchalis). Siedzę na klifie w Porto Dinheiro na północy Portugalii i majtam nogami. Sześćdziesiąt metrów niżej oddycha ocean, a słońce zachodzi do Ameryki. Ścieżką na północ można zejść na plażę. Po chwili robi się dziko. Spod nóg wyskakują dzikie króliki, skały są ostre, roślinność gruba i szorstka. Niżej na skalnym tarasie odkrywam rozpadający się fotel bez siedziska, ze szkieletem oparcia. Przymierzam się. Idealna pozycja, znikam z pola widzenia wędkarzy i nielicznych spacerowiczów. Kto go tu przytaszczył z przepastnego klifu i po co? Siadywał na nim i patrzył, jak ja teraz, na jasną smugę morza i nieba, która obiecuje nieskończoność? I tak całe życie, bo przecież musiał wiedzieć, że linia prosta doprowadzi go wprost do Nowego Jorku. Siedem godzin lotu. Ameryka była ostatnim eksportowym marzeniem Europy, jej alternatywą i odkupieniem. Nawet Tolkien wysłał elfy ze zrujnowanego Śródziemia na Zachód. Dwudziesty wiek ostatecznie zakrzywił nam świat i połączył jego końce, spinając wszystkich ze wszystkimi; spłaszczył marzenia o nowym świecie, rozprasował kulę w koło, które nie ma drugiej strony.

No to posiedzimy tu trochę, zwłaszcza że nic mną bardziej niż to wybrzeże nie owładnęło w tej podróży. Będziemy się jednak czasem odwracać od wody, jakbyśmy dopiero co przypłynęli karawelą lub pontonem na koniec morza i na początek upragnionej ziemi.

Wkrótce zresztą wrócimy do swego ogródka, rozpytując o Europę w Toledo, Barcelonie, Marsylii, Genui, Salzburgu i po drodze. Nie spotkały mnie w Portugalii, jak Kandyda i Panglossa, trzęsienie ziemi, chłosta i auto da fé, więc łatwiej mi o śmieszny leibnizowski optymizm, że Europa to wciąż najlepszy z możliwych światów. Czemu jednak mnie to nie raduje, choć dotykam tego bardziej niż kiedykolwiek w życiu? Wiem, że nie ma dokąd uciec i że Europa jest toksyczną rodziną, wszyscy na kupie, słyszymy się przez ściany. Ale to nic nowego, już genialni starożytni w „Antygonie”, „Królu Edypie”, „Orestejach” ostrzegali nas, że najgorsze rzeczy robią sobie ludzie bliscy – krewni i sąsiedzi. Po dwudziestu paru wiekach lokalna mądrość Greków stała się powszechna. Do marzenia o wspólnocie europejskiej geografia nie wystarczy – nie ufamy jej, gdyż zbyt często służyła do dzielenia. Wspólna historia nie jest wspólna; nie łączy, a jej opowieści nazbyt lubią proste fabuły o różnicach i konfliktach, żeby można było tęsknić do powrotu przeszłości. A jednak bez marzenia o Europie nie ma Europy, a marzenia nie rodzą się na kamieniu, potrzebują słów i obrazów; mitu i literatury, które wzbudzą w nas pragnienia, zanim historyk i geograf przyjdą, aby je demistyfikować lub chłodzić prawdą.

No tak, ale bez kręcenia, czy znalazłeś Europę w Europie? „Ty, co Rzym wpośród Rzyma chcąc baczyć, pielgrzymie, /A wżdy baczyć nie możesz w samym Rzyma Rzymie” (Mikołaj Sęp-Szarzyński „Epitafium Rzymowi”)?

Poecie odetnę się poetą: „Itaka dała ci piękną podróż. / Bez niej nie wyruszyłbyś w drogę. / Ale nie może już dać ci więcej” (Konstandinos Kawafis „Itaka”, przeł. Jacek Hajduk).

Trasa tej elegii podróżnej biegła przez 24 dni w zmiennym rytmie wyznaczanym noclegami w następujących w miejscach: Katowice – Karlowe Wary – Heidelberg – Amboise – Reims – Bordeaux – Burgos – Porto Dinheiro – Toledo – Barcelona – Canet de Mar – Genua – Grödig – Katowice. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2017