Powrót zdrowego rozsądku

Ks. Józef Tischner: Żeby porozumieć się z drugim człowiekiem, trzeba mu coś mądrego powiedzieć nawet w największej burzy emocji.

08.04.2019

Czyta się kilka minut

 / WOJCIECH DRUSZCZ / EAST NEWS
/ WOJCIECH DRUSZCZ / EAST NEWS

 

NATALIA ADASZYŃSKA: Czytając teksty zamieszczone w naszym piśmie, ­zauważył Ksiądz z pewnością kilka pojawiających się tam koncepcji idealnego układu profesor–uczeń. „Moim ideałem – napisał ktoś – jest rozmowa, nie nauczanie (...), tylko w żywej, bezpośredniej rozmowie udaje się, jak sądzę, uniknąć podstawowych błędów rozumowania”. Ktoś inny sądzi, że związek między studentem a profesorem „nie może polegać tylko na mniej lub bardziej chętnie spełnianych wzajemnych usługach”, chodzi raczej o „potrzebę prezentacji własnego systemu wartości profesora”, propozycję, z której „można skorzystać lub nie”. Jeszcze inaczej widzi to ten, kto napisał: „Na przedzie sunący dostojnie Mistrz, za nim drepczący w pokorze uczeń. Poczucie dystansu, wzajemnego szacunku, wiara w konieczność wspólnej pracy”. A zatem dialog i partnerstwo czy autorytet i dystans? Który model podsuwa Księdzu doświadczenie pedagogiczne?

KS. JÓZEF TISCHNER: Według mnie trzeba rozróżnić i osobno rozpatrzyć dwie sytuacje – wykładu i seminarium; z tych dwóch źródeł wypływa moje doświadczenie. W PWST jestem uprzywilejowany: mam i wykład, i seminarium na wydziale reżyserii, a poza tym tam wszystko odbywa się kameralnie. Na PAT (Papieska Akademia Teologiczna; obecnie: Uniwersytet Papieski im. Jana Pawła II – red.) i UJ, gdzie prowadzę wykłady, kontakt bezpośredni znika, trudno wychwycić indywidualne rysy poszczególnego słuchacza.

Ale zacznijmy od wykładu. To nie to samo, co odczyt. W moim mniemaniu słuchacz na wykładzie ma być świadkiem rodzenia się myśli, co znaczy, że wykład w pewnym stopniu jest improwizowany, w pewnym zaś nie. Wykładowca nie bardzo wie, jaka myśl mu się urodzi w czasie wykładu, co nie znaczy, żeby był do tego całkiem nieprzygotowany. I w tym sensie wykład jest zaskakujący dla samego profesora i dla uczniów. A z drugiej strony, żeby myśl rzeczywiście mogła się urodzić, trzeba się strasznie dużo napracować. Sytuacja wykładowcy jest bowiem taka: ma przed sobą słuchacza i za sobą pewne teksty, które musi słuchaczowi przekazać. Jest pomostem między, powiedzmy, Platonem a słuchaczem, który w zasadzie jest nieprzygotowany na percepcję Platona i który nie bardzo umie myśleć tak, jak myśleli klasycy filozofii.

Myślenie słuchacza jest kształtowane na literaturze pięknej albo na matematyce, fizyce, czyli na tym, co Heidegger nazywa kalkulacją. I tu jest główny problem: trzeba coś w tym słuchaczu zniszczyć. Zniszczyć jego przekonanie, że z tym, z czym przyszedł na wykład, pojmie to, o co chodzi. A z drugiej strony – trzeba być wiernym tekstowi, który się ma za sobą. Bycie mistrzem nie polega tutaj na tym, żeby być wzorem, żeby przekazywać hierarchię wartości. W ogóle mistrz to jest ten, który się umie skryć za tym, co mówi, za pewnym procesem myślenia. Wykład powinien być przygodą z myśleniem.

A seminarium?

Seminarium powinno być przede wszystkim wytworem słuchaczy, uczestników. Profesor ma, że tak powiem, tylko funkcję kontrolną. W szkole teatralnej, w której robimy stale cykl pod tytułem „Filozofia dramatu”, gdy „kontroluję” dyskusję, bieg myśli, nie chodzi mi o to, żeby nauczyć filozofii, tylko żeby przy pomocy filozofii pokazać, jak można odczytywać dramat. Ale przede wszystkim dramat ludzki, a nie tekst literacki. Dramat, który jest w samym człowieku. I pod tym względem dobieramy teksty: ­Kierkegaarda, ­Nietzschego, Platona. Teksty, które ukazują dramat od strony filozofii.

A słuchacze na wydziale reżyserii to ludzie bardzo zdolni. O ogromnej wrażliwości. Indywidualiści, których gubi często własny indywidualizm i przez to potem nie potrafią nawiązać kontaktu z aktorem i publicznością. Jedynym czynnikiem ułatwiającym mi porozumienie z tymi ludźmi jest myślenie. Moim zadaniem – zadaniem skrywającego się mistrza – jest próba dokonywania przemiany uczuć, doznań, na słowo, które zawiera myśl. Próba wprowadzenia słuchaczy w świat duchowych pokarmów, którymi sam się karmię.

O doświadczeniach z jednym z takich pokarmów, przekazywanym studentom w czasie stanu wojennego, opowiadał Ksiądz czytelnikom „Res Publiki”. Napisał Ksiądz o „Fenomenologii ducha” Hegla – że pracując nad tym dziełem można „lepiej zrozumieć kilka pojęć, bez których nie możemy się obejść, gdy myślimy o naszym miejscu w historii”. Patrząc rozumnie w świat przy pomocy tekstów filozoficznych, ułatwiamy sobie zrozumienie historii, „z pieśni żebraczej, śpiewanej przez wszystkie epoki, wyciągamy mądrość dla siebie”.

Właśnie. Filozofia jest po to, żeby rozumieć świat tu i teraz. Kiedyś paradoksalnie Leszek Kołakowski, krytykując Gomułkę, powiedział, że Gomułka dopatruje się nawet u Sofoklesa aluzji do Polski Ludowej (bo jakieś tam wystawienie „Antygony” natrafiło na przeszkody ze strony cenzury). Otóż to jest paradoks, ale filozofia właśnie na tym polega, że aluzje do Polski Ludowej, do mnie, do pani, są już u Platona. Kiedy wykłada się Hegla, to tak naprawdę nie Hegla się wykłada, tylko bierze się go jako kanwę do wyłożenia naszych problemów. On miał podobne problemy. Głównym pytaniem Hegla było, jak połączyć konieczność z wolnością – a czyż to nie jest i nasz problem?

Podobnie Kierkegaard, z którym również przeżywaliśmy przygodę podczas stanu wojennego. Wykładałem na reżyserii „Dziennik uwodziciela”. Proszę sobie wyobrazić, jak to może funkcjonować w czasie, kiedy jest stan wojenny, kiedy człowiek patrzy na człowieka instrumentalnie. Bo w stanie wojennym nagle staliśmy się instrumentami jakiejś siły historycznej, która nami miotała. Trochę bez własnej woli jedni byli po tej stronie, inni po tamtej. Zastraszeni, wściekli, źli, zawiedzeni. Ni stąd, ni zowąd byliśmy w jakimś teatrze marionetek. Poruszaliśmy się niby tak, jak chcieliśmy, ale po polu ruchu wyznaczonym przez jakiegoś tajemniczego reżysera.

A tu nagle tekst Kierkegaarda, gdzie otwiera się świat całkowicie inny: wolny, swobodny, gdzie tylko od nas, od Kordelii i Johannesa zależy, co on w niej zobaczy. I na tym wykładzie czuliśmy się wolni, niepodlegli, ważni. Jednocześnie odsłaniał nam się Kierkegaard od innej strony. Dopiero wtedy zobaczyliśmy, czym jest u niego wolność – wolność polegająca na tym, by żyć tym, co niepowtarzalne, ulotne, jedyne, a nie tym, w czym działają wielkie mechanizmy historii. Na tym polega urok filozofii: to nauka, która karmi człowieka. Jeśli nie karmi, to lepiej iść na piwo.

Inny temat rozważań Księdza to kolejny pretekst do przedstawienia mistrzowi wątpliwości ucznia. Napisał Ksiądz o pracy: „ma to do siebie, że przede wszystkim łączy ludzi – i na tym polega jej siła społeczna, siła budowania wspólnoty”. Dla wielu z nas – czemu daliśmy wyraz w piśmie – budowanie wspólnoty jest trudne i dodatkowo skomplikowane przez poczucie zagubienia w rzeczywistości. W ostatnim czasie nie tylko w nas to poczucie zagubienia mogło się pogłębić. Czy sądzi Ksiądz, że tak często słyszane teraz słowa o porozumieniu mogą stać się „czynnym myśleniem”, a tym samym potwierdzić, że praca jest rzeczywiście „płaszczyzną ­autentycznego porozumienia między ludźmi”, „przejawem i wyrazem dobrej woli człowieka”?

Najpierw chciałbym powiedzieć jedno: kryzys pracy, w którym uczestniczymy dzisiaj, to jest coś takiego, czego jeszcze w historii Polski nie było. Jaką głowę trzeba mieć, jak ideologicznie ta głowa musi być uporządkowana, żeby do tego doprowadzić! I tak sobie pomyślałem przewrotnie, że to jest szansa dla mnie – jeśli po mnie zostanie opis tej katastrofy. Wyobraża sobie pani, jak cenne będą wszelkie takie opisy? Bo to bardzo dużo znaczy. W pewnym sensie z tego żyją pisarze, publicyści, sam, gdzie mogę, namawiam ludzi na pisanie pamiętników, reportaży, wspomnień. Jest rzeczą ogromnie ważną, żeby nie marnować tej szansy, bo sytuacja jest naprawdę ciekawa.

Natomiast dzisiaj owo głośne „porozumienie”, „perspektywy” to z filozoficznego punktu widzenia pojęcia raczej komiczne niż tragiczne. Tak naprawdę nie ma nieporozumienia. Ono byłoby wtedy, gdybyśmy zaczęli się wieszać. A my jednak w Polsce cały czas patrzymy na siebie trochę z przymrużeniem oka. Nie chcę przez to umniejszać tragizmu. Twierdzę tylko, że w socjalizmie największą rewolucjonistką jest matka natura: ona sprawia, że rewolucjoniści się starzeją, idą na emeryturę, umierają, a młode pokolenie... nie rozumie nic z tego, czym żyło stare. To nie do wyobrażenia, jak młodzi nie rozumieją języka tych, którzy mnie uczyli ­marksizmu-leninizmu. Jak pusta stała się ta mowa. Jak ideologia marksistowska odeszła od zdrowego rozsądku. Powrót zdrowego rozsądku, który może nastąpić wraz z marszem pokoleń, to jest jedyna rewolucja, która jest nadzieją dla nas. Szansa porozumienia – jak go zwiemy – jest po stronie zdrowego rozsądku. To nie chodzi o rozprawianie przy okrągłych stołach. Niech gazeta będzie gazetą, a buty butami. Jedno spotkanie mniej, jedno więcej – niech po prostu pociągi jeżdżą punktualnie. Ale nie wiem, czy to jest odpowiedź na to, co panią boli.

Rzeczywiście, nie jest to proste. Ale pozostaje jeszcze kilka bolączek ze słowem „kryzys” związanych. Jedna szczególnie dotyczy naszego środowiska. Pozwoli Ksiądz, że zapytam, jakie stanowisko zajmuje Ksiądz w dyskusji nad sytuacją teatru, uważanego dziś za chory organizm? Jaki wpływ na pogląd Księdza ma znajomość najmłodszego pokolenia ludzi teatru?

Patrząc na owoce szkoły, w której uczę, muszę powiedzieć jedno: wszyscy – studenci i profesorowie – bluźnią na tę szkołę, na ten wydział, co słysząc, ma się wrażenie, że reżyserzy rzeczywiście marnują czas. Ale przecież już za moich czasów wyszli ze szkoły Bradecki, Babicki, Kocur (który jest we Wrocławiu po Grotowskim). Wyszedł także Teatr Witkacego. Ludzie, którzy się liczą.

Więc?

Cóż, ja nie twierdzę, czy jest kryzys, czy go nie ma. To jest tak ogólne pojęcie, że trudno je opisywać. Jeżeli jest, to przede wszystkim kryzys polityki w teatrach, polityki, która się gubi, która nie wie, co z tym fantem zrobić. I druga rzecz. Jeżeli jest kryzys, to raczej kryzys polegający na bezmyślności. Może to moja wada zawodowa, ale ja wzdragam się przed teatrem bezmyślnym. Dla mnie każda sztuka, w której jest nie tylko brak myśli, ale w której jest głęboki konflikt z myśleniem – to rzecz nie do zniesienia. Toleruję złą grę (dykcji złej nie lubię, bo już co jak co, ale tę umiejętność aktor powinien posiadać), nie toleruję bezmyślności.

Człowiek jest rzeczywistością niesłychanie bogatą. Ma wiele doznań, uczuć, emocji, które w sztuce można eksponować. Ale nie należy zapominać, iż aby porozumieć się z drugim człowiekiem, trzeba mu coś mądrego powiedzieć nawet w największej burzy emocji. Przykładem Szekspir, u którego nad wszystkimi uniesieniami góruje motyw mądrości. Bo powiedziano, że człowiek to homo sapiens – istota mądra. A skoro chcemy jeszcze promieniować na inne kraje poprzez teatr, to koniecznie musimy o tym pamiętać.

Czy więc ten eliksir na nasze bóle, czy – jak chcieliśmy – choć kilka słów otuchy, to po prostu: myśleć? Nie czekać na Godota, nie szukać Godota...?

Nie trzeba. Chociaż można i należy tego myślenia uczyć się u mistrzów. Sądzę, że mnie na przykład źle uczono. Po pierwsze – nie nauczono mnie obcych języków, epoka stalinizmu w tym punkcie była bardzo słaba. Po drugie – nie uczono mnie na klasykach. Brak tego jest ogromną stratą dla człowieka, dla człowieka sztuki zwłaszcza. Myślę, że Platon, Augustyn, trochę stoików, Pascal, z filozofii dramatu jednak ten niesłychany Hegel, którego trzeba zgryźć, „Krytyka władzy sądzenia” Kanta, z romantyków Schelling, mistrzowski Kierkegaard, ze współczesnych (trochę gorzej, bo nie ma po polsku zbyt dużo tekstów) filozofowie dialogu, mniej Buber, bardziej Levinas, Rosenzweig, Żydzi komentujący teksty biblijne, trochę Heidegger – to jest materiał na dwa, trzy lata seminariów. To wystarczy: nie żeby znać filozofię, ale żeby się troszkę nią nakarmić. Ona poszerzy duszę. Potem mistrz, jako ten pomost, powinien usunąć się na zasłużoną emeryturę, a słuchacz – stać się pasem transmisyjnym. ©

NATALIA ADASZYŃSKA jest teatrolożką i animatorką kultury; długoletnia redaktorka pisma „Teatr”, kierowniczka literacka w Teatrze Rozmaitości i Teatrze Dramatycznym, organizatorka kilkudziesięciu spotkań z ludźmi kultury pod szyldem „Evviva l’arte”. Tytuł wywiadu pochodzi od redakcji.

Jak doszło do tej rozmowy

Jesienią 1988 r. przeprowadziłam wywiad z ks. prof. Józefem Tischnerem dla uczelnianego pisma warszawskiej PWST – „99” (nazwa wzięła się stąd, że publikacje w nakładzie nieprzekraczającym 99 egzemplarzy nie podlegały cenzurze). Byłam studentką Wydziału Wiedzy o Teatrze, z którego wywodziła się większość autorów i redaktorów. Mieliśmy po 19-20 lat, stanowiliśmy dość hermetyczne środowisko, skoncentrowane na własnych młodzieńczych bolączkach – a czas schyłku komunizmu sprzyjał przeżywaniu wszystkiego wspólnie. Dziś z zakłopotaniem, ale i rozczuleniem konstatuję, że równie często jak do klasyków, nawiązywaliśmy do tekstów kolegów (widać to w moich naszpikowanych cytatami pytaniach). A zarazem bardzo potrzebowaliśmy autorytetów.

Przypomnę, że o komórkach czy o komunikacji internetowej nikomu się wtedy nie śniło. Nie pamiętam, czy zdobyłam numer telefonu stacjonarnego księdza, czy umówiłam się, zagadnąwszy go na korytarzu krakowskiej PWST. Pamiętam za to, że nie musiałam specjalnie zabiegać o spotkanie – profesor Tischner, „ten” Tischner, potraktował małolatę reprezentującą szkolną gazetkę składaną na powielaczu bardzo poważnie.

Gdy teraz po latach czytam słowa profesora: o istocie wykładu, o relacji mistrz–uczeń, odnajduję tę samą charakterystyczną Tischnerowską ponadczasową mądrość, z którą nieodmiennie styka się czytelnik jego dzieł. Mam nadzieję, że odniosą Państwo podobne wrażenie. © Natalia Adaszyńska

 

DODATEK SPECJALNY  19. Dni Tischnerowskie

Redakcja: Maciej Müller, Wojciech Bonowicz  
Fotoedycja: Grażyna Makara, Edward Augustyn
Skład: Marta Bogucka  
Korekta: Sylwia Frołow, Grzegorz Bogdał, Maciej Szklarczyk

Głównym organizatorem 19. Dni Tischnerowskich był Uniwersytet Jagielloński we współpracy z Akademią Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego, Instytutem Myśli Józefa Tischnera, Społecznym Instytutem Wydawniczym Znak (wraz z Fundacją Kultury Chrześcijańskiej „Znak”) oraz Uniwersytetem Papieskim Jana Pawła II. Współorganizatorzy: Akademia Górniczo-Hutnicza oraz Grupa ERGO Hestia. Partnerami wydarzenia byli: Wyższa Szkoła Europejska im. ks. J. Tischnera, Stowarzyszenie Drogami Tischnera, De Revolutionibus Books & Cafe, „Tygodnik Powszechny”, Radio Kraków i Miesięcznik „Znak”. Organizatorzy bardzo serdecznie dziękują Miastu Kraków za finansowe wsparcie tegorocznej edycji Dni Tischnerowskich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2019

Artykuł pochodzi z dodatku „Dni Tischnerowskie 2019