Powrót nocnego portiera

Jeśli Kieślowski chciał odsłonić w postaci nocnego portiera wizerunek zaprojektowany przez totalitarną machinę, to Horvath przeciwnie - zainspirowany filmem Kieślowskiego starał się dotrzeć do "prawdziwego człowieka.

24.07.2006

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu Andreasa Horvatha /
Kadr z filmu Andreasa Horvatha /

Jury zakończonego niedawno festiwalu filmowego w Karlowych Warach główną nagrodę w kategorii "film dokumentalny do 30 minut" przyznało utytułowanemu już austriackiemu reżyserowi Andreasowi Horvathowi (rocznik 1968). Bohater jego filmu "Views of a Retired Night Porter" ("Z punktu widzenia emerytowanego nocnego portiera") jest dobrze znany polskiemu widzowi za sprawą słynnego i wielokrotnie nagradzanego dokumentu Krzysztofa Kieślowskiego "Z punktu widzenia nocnego portiera" (1977) i swego czasu należał do lepiej rozpoznawanych ikon realnego socjalizmu. Horvath chciał poznać dalsze jego losy, ale wiedziony trafną intuicją powiedział przy okazji parę ważnych rzeczy o człowieku i życiu, o Polakach, o niedawnych historycznych przemianach i - last but not least - o filmowaniu, a w tym sensie także o samym Kieślowskim.

Dwa spojrzenia

Nocny portier, przypomnijmy, był funkcjonariuszem straży przemysłowej - paramilitarnej służby mundurowej. Jego zadanie polegało na sprawdzaniu, czy opuszczający zakład pracownicy nie wynoszą mienia państwowego. Sumienność i zamiłowanie do dyscypliny dotyczyły jednak nie tylko jego obowiązków zawodowych: określały jego postawę życiową. Radykalne poglądy, których nie powstydziłby się Hammurabi, realizował również w ramach hobby, którym było kontrolowanie młodzieży w parkach i wędkarzy.

Kieślowskiego właściwie nie interesował sam człowiek. Ukazał przede wszystkim mechanizm totalitarnego zniewolenia: metody, za pomocą których władza osiągała swoje cele i kreowała pożądane postawy. Tak też u schyłku lat 70. ów film oglądano - jako wyostrzony i przez to nieco groteskowy wizerunek władzy. O ile dla portiera "regulamin jest ważniejszy jak człowiek", o tyle dla reżysera "ważniejsza jak człowiek" okazała się figura władzy i wnikliwa obserwacja mechanizmu kontroli.

Jeśli więc Kieślowski znalazł "prawdziwego człowieka" po to, by odsłonić w nim wizerunek zaprojektowany przez totalitarną machinę, to Horvath przeciwnie - zainspirowany filmem Kieślowskiego starał się dotrzeć do "prawdziwego człowieka", biorąc przy okazji w nawias konwencjonalne jego wizerunki i towarzyszące temu tezy. I właściwie w tej inwersji wszystko się streszcza.

Różnice wypływają nie tylko stąd, że nocny portier na przestrzeni minionych bez mała trzydziestu lat wyraźnie zmizerniał, że plecy mu się zaokrągliły, a mięśni ubyło. Zmieniły się ideologie, sposoby robienia filmów, nastawienie reżyserów i powody przyznawania nagród. Zmieniło się wszystko - z wyjątkiem tego, że portier, który tymczasem przeszedł na emeryturę, wciąż lubi kowbojskie filmy i niezmiennie tęskni za rządami silnej ręki.

Różnice, zmiany, zawirowania historii podpowiadają, by nie ufać ideologiom i ostentacyjnie formułowanym poglądom. I tę lekcję odczytuje Horvath: w przeciwieństwie do Kieślowskiego nie zamyka swego bohatera (i oglądającego go widza) w świecie ikon realnego socjalizmu czy jakiejkolwiek ideologii. Unika perswazji i na powrót włącza portiera do świata "biednych" ludzi. Jeśli więc swój film opatruje tytułem "Views of a Retired Night Porter", to zapewne z intencją ironiczną: z wyrażonych przez portiera poglądów wierzy tylko w ten, który dotyczy kowbojskich filmów. Pozostałe pokazuje jak etykietki przyklejające się do marnej egzystencji: zarówno wyznania bohatera na temat narodowych wad Polaków, jak i napis "Żydy sprzedały Polskę" widniejący na barierce mijanego mostu.

Bo też rzeczywiście Austriak wyjątkowo bystro wychwytuje wszelkie niespójności poglądów, przekłamania czy ogólnie mówiąc hipokryzję. Wsłuchuje się w monolog portiera, który wyznaje, że zdarzało mu się to i owo ukraść z pilnie chronionej własną piersią fabryki, ba! - nawet nielegalnie wędkować nad rzeką, gdy akurat nie był zajęty kontrolowaniem innych wędkarzy, za co też słusznie go ukarano. I łatwo w tych wyznaniach znaleźć odbicie powszechnego w Polsce - za komuny i dzisiaj - zakłamania.

Można zapytać, czy Kieślowski zastanawiał się, czy jego bohater wierzy w to, co mówi, czy też mówi to, w co wierzy. I żałować, że polski reżyser zapatrzony w swoją tezę w porę portiera nie przycisnął, by za fasadą deklaracji i haseł odkryć drobnego zakłamanego kombinatora, który kłamie nie tylko dlatego, żeby ułatwić sobie życie, ale także po to, by poza presją oficjalnego języka odnaleźć wolnościową niszę (hipokryzja jako powszednia miarka wolności). Ach, gdyby go przycisnął...

Poza słowami

Ale przecież austriackiemu reżyserowi nie chodzi o hipokryzję, nawet nie o polską "świadomość nieszczęśliwą". Dopuszczając do głosu przegranego hipokrytę, działa raczej tak, jakby chciał powiedzieć, że mówienie to potok słów zapychających czas. Nikogo nie rozgrzesza i zapewne nie chce zrobić z nocnego portiera everymana, ale też nie kryje uniwersalizującej myśli kiełkującej jakby spoza słów, spoza ideologii, spoza dyskursów.

W najbardziej powierzchownej warstwie jego film opowiada o odrzuconych, przegranych, zapomnianych, w tym o tych, którzy z funkcjonariuszy systemu stali się, tak czy inaczej, ofiarami i z pełnym przekonaniem twierdzą, jak portier, że "za komuny było lepiej". Oczywiście, Horvath upomina się o nich, ale przecież na tym nie poprzestaje. Trzydziestominutowy film, w którym bohater opowiada o swej przeszłości, dzieli się poglądami na współczesność, a zarazem wykonuje banalne codzienne czynności, jak oglądanie telewizji, leżenie, przygotowanie posiłku, mierzy znacznie głębiej. Na zwykłą hipokryzję szkoda byłoby i czasu, i taśmy; reżyser chce sięgnąć pod podszewkę, jakby nawet w samą hipokryzję nie wierzył i zastanawiał się, co się za nią kryje.

Przez cały film przewija się motyw zmarłej żony i cmentarnych obrządków wdowca opiekującego się grobem. Reżyser wypuszcza się za bohaterem na cmentarz. Niemiłosiernie przeciąga długą sekwencję wędrówki wśród grobów, ale robi to po mistrzowsku, z prawdziwym suspensem: gdy widz już chce wybuchnąć irytacją, nagle okazuje się, że portier zabłądził i grobu nie może znaleźć! To coś więcej niż gadanie o porządku i coś innego niż hipokryzja.

Austriacki reżyser chętnie sięga poza słowa i wykorzystuje możliwości, jakie w tym zakresie oferuje mu film. Monolog portiera z czasem właściwie traci znaczenie serii komunikatów, oznajmień, wyznań, a zaczyna brzmieć jak mantra obecności. Uwagę natomiast przykuwają przedmioty, detale i wyrafinowany sposób ich kadrowania. Reżyser szuka rzeczy najprostszych, tych, których na co dzień trzyma się ludzkie istnienie. Uparcie powracający motyw obrusu na stole, kiczowatej tapety na ścianie. Przygotowywanie kanapki. Cała seria świetnych przebitek. Nie fotografuje ich jednak jako "rzeczy pośród rzeczy", jak powiedziałby filozof, naturalistycznie, ale od razu w horyzoncie ludzkiego istnienia: okruchy cukru jakby miały zaraz przemówić; dzwonienie łyżeczką o kubek brzmi omal jak sygnaturka w wiejskiej kaplicy.

Poza monologiem, nieważną raczej paplaniną, Horvath pokazuje starego zmęczonego człowieka. Widzimy go, jak leży na kanapie niby na katafalku; potem jazda kamerą do góry, jak do nieba - tam ubogie marzenie, fototapeta z widokiem tropikalnej wyspy. Reżyser ściga detale, zagłębia się w przetarcia tapety, jej posklejane taśmą rozdarcia, płynnie przechodzi z obrusu i rozsypanych na nim kryształków cukru na plan ogólny grupki wędkarzy, których drobne sylwetki ciemno zarysowują się na lodzie. Tam jednak nie szuka już strażnika kontrolującego legalność połowów, ale nieoczekiwanie odkrywa obraz Breughla.

Tak oto upodobanie do szczegółu, rzeczy, detalu, martwej natury, które samo w sobie mogłoby być przejawem mizantropii, nieoczekiwanie sprzyja pełniejszemu ukazaniu człowieka. Zza ułamków dyskursu o postawach, hipokryzji, historii najnowszej nieoczekiwanie wyłania się poezja tego filmu, organiczna, surowa, stroniąca od łatwego poetyzowania, głęboko melancholijna.

***

Kieślowski oddał swojemu bohaterowi sprawiedliwość dopiero poza kadrem. Tak o nim pisał w książce "O sobie": "Ten portier nie był złym człowiekiem. On akurat naprawdę myśli, że dobrze byłoby kogoś publicznie powiesić, bo wtedy wszyscy się przestraszą i przestaną popełniać zbrodnie. W historii przerabialiśmy ten punkt widzenia, on był jego reprezentantem. To wynika z jego niezbyt może wysokiego poziomu umysłowego, z dość prostackiego stosunku do życia, ze środowiska, w jakim się wychował. Nie sądzę, żeby był złym człowiekiem. Nie byłem przeciwko niemu jako osobie. Byłem przeciwko pewnej postawie, którą reprezentował, ale to przecież nie znaczy, że jak facet reprezentuje taką postawę, to należy go z tego powodu postawić pod murem. Zwłaszcza że ta postawa w dużym stopniu wynikała stąd, że on wiedział, że tego po nim oczekuję, że mi się podoba to, co mówi. Dlatego nie zgodziłem się na pokazanie tego filmu w telewizji, uważając, że zrobiłbym temu człowiekowi okropną krzywdę". I miał rację.

Horvath oddaje bohaterowi sprawiedliwość bezpośrednio w filmie. Co jednak najciekawsze i najbardziej przewrotne, Kieślowski tak naprawdę wcale nie był potrzebny Horvathowi do opowiedzenia historii emerytowanego już portiera - tym mniej do przypomnienia tych kilku ważnych rzeczy o człowieku, o Polakach, o filmowaniu i o samym Kieślowskim. Nie był też potrzebny do sukcesu w Karlowych Warach. Horvath, niechętny wszelkiej ideologii, zarówno z lewa, jak i z prawa, oraz wszelkim humanistycznym serwitutom, z maestrią odrzuca wpływy i zależności, opowiada swoją historię. Do jej odczytania na własną rękę zaprasza także polskiego widza. Miejmy nadzieję, że będzie miał on okazję z tego zaproszenia skorzystać - choćby w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2006