Powrót człowieka zbuntowanego

Po zachwycających obrazach przychodzą słowa, przychodzą teksty - ich strzępy i ich rozgwiazdy wyrzucone na nasz niespokojny brzeg. Jakbyśmy z nagła zamieszkali to Śródziemnomorze, którego wiernym dzieckiem był Camus.

14.12.2010

Czyta się kilka minut

Oczywiście w ówczesnej Francji wiedziano o nim więcej niż w niegdysiejszej Polsce. Jego życie jawiło się tam z pewnością w rozmaitych szczegółach i było bardziej wyraziste, bardziej złożone niż dla nas tutejszych, śledzących je z oddali. I tam, i tu jednak - tak mi się przynajmniej wydaje - jego obraz w obiegowej świadomości ograniczał się, pomijając dzieła i idee, do kilku niemal faktów elementarnych. Coś tam wiedziało się o jego urodzeniu i młodości w Algierii, o zaangażowaniu w teatr, politykę i dziennikarstwo, o jakichś sporach z Sartrem. Wiedziano też powszechnie, że otrzymał Nagrodę Nobla. Powszechnym wreszcie echem rozeszła się wieść o jego nagłej, przedwczesnej śmierci w wypadku samochodowym. I to właściwie tyle.

Albert Camus nie miał zatem życia na sprzedaż. I teraz dopiero, jakby zza kulis śmierci, możemy się temu życiu przyjrzeć bliżej, możemy jakby dotknąć - myślą i spojrzeniem - jego wielu tajonych nerwów.

Dzieje się tak między innymi za sprawą dwu książek naprawdę ważnych, również w Polsce niedawno wydanych. Oprócz fundamentalnej biografii pióra Oliviera Todda (biografii, jak pisał jeden z recenzentów, "proroka w postideologicznych czasach"), ukazał się teraz zachwycający, ogromny album "Albert Camus - samotny i solidarny", po który sięgam spazmatycznie i z lubością. No bo jakże nie rozkoszować się samą tylko ikonografią - tymi pięciuset fotografiami i fotogramami, nieznanymi dotąd na ogół, wydobytymi z archiwalnych, głównie prywatnych, czeluści! Wystarczyłaby sama jedynie ta ikoniczna opowieść, wystarczyłyby same te widoki twarzy, sylwetek, krajobrazów, rzeczy i zdarzeń, zwykle czarno-białych, żeby wyłonił się, niczym Atlantyda, kontynent zatraconej na zawsze - zdawałoby się - egzystencji, ląd tajemny zapoznanego na zawsze życia. Żeby stanął nam przed oczyma i ukazał się, pod wirówką obrazów, z pozoru wyblakłych i dalekich, po heraklitejsku pracujący tam logos, sens głęboki i stanowczy, jakiego wcale nie podejrzewaliśmy i nie mogliśmy nawet podejrzewać.

Ale przecież na tym ta narracja się wcale nie kończy. I po obrazach przychodzą słowa, przychodzą teksty - ich strzępy i ich rozgwiazdy wyrzucone na nasz niespokojny brzeg. Jakbyśmy z nagła zamieszkali to Śródziemnomorze, którego wiernym dzieckiem był Camus, jakbyśmy z nagła zamieszkali w tym wierszu Baczyńskiego, który - wyrywając się horrorowi apokalipsy - zabłąkał się w te właśnie słoneczne strony:

Znów wędrujemy ciepłym krajem,

malachitową łąką morza.

(Ptaki powrotne umierają

wśród pomarańczy na rozdrożach.)

Na fioletowoszarych łąkach

niebo rozpina płynność arkad.

Pejzaż w powieki miękko wsiąka,

zakrzepła sól na nagich wargach.

Nie przypadkiem ten cytat z Baczyńskiego. Nie przypadkiem przywołanie tej Arkadii, krainy Południa, krainy zmysłowych wrażeń zamieszkanej i przez pogodne mity, i przez cierpienie i śmierć. W końcu nie bez racji córka Camusa i autorka albumu, Catherine, przytacza zaraz na wstępie znamienne słowa Jacqueline Lévi-Valensi: "Mity, które nam [Albert Camus] przedstawia, dalekie od pięknych kłamstewek i zdradzania rzeczywistości, pokazują głęboką prawdę ludzkiego losu, piękno świata, cierpienie ludzi, ich samotność, ich umiłowanie życia, ich beznadziejny niekiedy smak szczęścia, ich braterstwo".

Zaświadczona w książce Arkadia Camusa (jak i przywołana przeze mnie Arkadia Baczyńskiego) ma bowiem ten słodko-gorzki smak, jaki zostawia w ustach - jeśli chcemy je przeżyć naprawdę i autentycznie - życie. Smak soli pomieszany ze smakiem pomarańczy. I smak wolności, w której pęd ucieczki miesza się z nakazem odpowiedzialności, a samotność i wygnanie z solidarnością i obowiązkiem świadectwa. W której koczownicza swoboda łączy się z przywiązaniem do miejsca, cywilizacji i pozycji społecznej. "Na tej wysuszonej, przetrzebionej do cna ziemi kilku ludzi zawsze wędrowało. Nie mieli niczego, lecz nie byli w niczyjej służbie, nędzni i wolni panowie przedziwnego królestwa".

Stąd oczywista jest też deklaracja Camusa na temat algierskiej arché - mitycznego początku czy mitycznej zasady życia kształtowanej w skrajnym ubóstwie, pod palącymi promieniami słońca - że zachowane przezeń "w głębi siebie jedyne źródło żywiące", źródło jego egzystencji i jego słowa, jest tam właśnie, w "w świecie biedy i światła". I inna jeszcze, wyrażona w jakimś przemówieniu szwedzkim: "Nigdy nie napisałem niczego, co nie byłoby mniej lub bardziej związane z ziemią, na której się urodziłem. To do niej, to do jej nieszczęsnego losu, płyną wszystkie moje myśli".

Piszę o tym jednak także dlatego, że to dzięki albumowi Catherine Camus odkryłem inne od dotychczas mi znanego oblicze autora "Dżumy" - sensualistę, wolnego wszak od pułapek taniego hedonizmu, od pokusy naskórkowych, doraźnych przyjemności na byle użytek, od wrażeń dla samych wrażeń. Sensualistę piszącego jakby na przekór własnemu drastycznemu odczuciu absurdu rzeczywistości i jakby "ku pokrzepieniu serc". "Lato napełniało port hukiem i słońcem. Było wpół do dwunastej. Dzień zbliżał się do połowy, gotów rozbić na nabrzeżach cały ciężar swego gorąca. Na wprost hangarów algierskiej izby handlowej, na »Schiaffino« o czarnym kadłubie i czerwonym kominie ładowano worki ze zbożem. Zapach drobnego pyłu mieszał się z mocnymi woniami smoły, pobudzanymi przez upalne słońce. Przed niewielkim barakiem, pachnącym anyżówką i lakierem, grupa mężczyzn popijała, a arabscy akrobaci w czerwonych koszulkach kręcili salta na palących nadmorskich płytach, skąd błyskało światło".

Słuch, smak, węch, dotyk i wzrok Camusa umykają przy tym zarazem, inaczej niż w starych ikonach wanitatywnych Pięć Zmysłów, od dawania świadectwa przemijaniu i egzystencjalnej trwodze i pozostają uparcie w trudnej służbie wolności. Wolności, która - choć wciąż wymyka się ideologicznym czy kulturowym przynależnościom, choć wciąż nie poddaje się jednoznacznym rozpoznaniom tożsamości - nie przynależy wcale, aby użyć kategorii Ericha Fromma, do sfery negatywnej "wolności od", niepięknej i złowieszczej zony "ucieczki od wolności", spełniającej się ostatecznie w trybach i trybikach autorytarnego zbawienia.

Nie dla Camusa bowiem owe młyny bezbożne, wyzwalające dyskurs otwartej przemocy, prowokujące historyczny terror, obcy wszelkiemu autentycznemu człowieczeństwu. "Terror pojawia się, gdy wartości humanitarne zostały zastąpione przez wartości pogardy i skuteczności, a dążenie do wolności - przez dążenie do dominacji. Nie mamy racji z tego powodu, że stoi za nami sprawiedliwość i szlachetność, lecz mamy rację, ponieważ nam się powiodło". I tym właśnie - absolutną niezgodą na terror historii w imię zwykłego, bezimiennego człowieczeństwa - tłumaczy się powojenny dystans Camusa, mimo jego lewicowych poglądów, wobec wszelkich ruchów politycznych i partii. I stąd jego kategoryczne potępienie wszelkich totalitaryzmów, ze stalinowskim włącznie, co stało się jednym z zasadniczych powodów jego burzliwego rozbratu z Sartrem oraz Simone de Beauvoir, a zapewne także przyczyną odrzeczenia się przynależności do nurtu egzystencjalistycznego.

Można zatem powiedzieć - znowu odwołując się do pojęć Fromma - że postawa Camusa, mocno czytelna w albumie, przywołuje ideę wolności pozytywnej, ideę "wolności do". Ale byłoby to rozpoznanie wielce niedokładne, nieobnażające dobrze sedna rzeczy. Takie upragnienie wolności nie oznacza bowiem żadnego politycznego, społecznego czy kulturowego wyboru. Nie oznacza religii (jest ona przecież ledwie "przyzwyczajeniem" czy "upodobaniem", mechanizmem budującym nadzieję w sytuacji, kiedy tej nadziei już nie ma, a pomiędzy człowiekiem a jego losem nie staje żaden Bóg). Nie oznacza więc ono - w sumie - ani afirmacji tego, co kolektywne, ani afirmacji tego, co transcendentalne. Oznacza natomiast wzięcie na siebie kondycji obcego, kondycji wygnańca, będącego zawsze "nie u siebie" - i zarazem kondycji egzystencjalnego przymusu, wynikłego z naszego niezawinionego "wrzucenia w świat", czyli z niemożliwości życia poza światem, poza przynależnością do niego. A więc absurd i towarzyszące mu rozdarcie to jedyny w istocie dom człowieka.

Absurd nie jest jednakże dla Camusa przepustką do rozpaczy: bunt przeciw złudzeniu transcendencji - ucieleśniony szczególnie w wielkim i tragicznym micie Syzyfowym - pozwala wykroczyć przeciw skazaniu człowieka, a przynajmniej złagodzić jego rygory czy negatywne skutki. I odrzucić zabijanie "z powodu słońca" oraz życie jałowe, życie bez zaangażowania, bez udręki i ekstazy splecionych w jeden węzeł przeznaczenia, życie bez świadomego wystawienia siebie na brutalne, fizyczne pojednanie mikro- i makrokosmosu.

"Czułem, jak na tym wietrze trzęsę się niczym omasztowanie. Wydrążona wewnątrz, ze spalonymi oczami, spieczonymi wargami, moja skóra wysychała, powoli przestając należeć do mnie. A przecież poprzednio to przez nią odszyfrowywałem zapis świata. Pozostawiał w niej oznaki swej czułości bądź gniewu, grzejąc ją oddechem lata lub gryząc zębami szronu. Tak długo strzaskany wiatrem, wstrząsany od ponad godziny, ogłuszony stawianym oporem, traciłem świadomość rysunku, kreślonego przez me ciało. Jak kamień wypolerowany przez fale przypływu byłem wygładzony przez wiatr, wytarty do samej duszy. Byłem trochę w tej sile, za sprawą której chwiałem się, potem jeszcze bardziej, potem stałem się nią wreszcie, myląc uderzenia mej krwi i wielkie, dźwięczne bicie tego serca, obecne wszędzie w przyrodzie. Wiatr lepił mnie na obraz rozżarzonej nagości, która mnie otaczała. I ten ulotny uścisk dawał mi, kamieniowi wśród kamieni, samotność kolumny albo oliwki w letnim niebie".

***

Nie pytam tutaj o aktualność Camusa. O to, czy idee jego przetrwały i mają w sobie jakieś nowe (albo i wieczne) życie. To zdaje mi się oczywiste, potwierdzone poprzez nakłady książek i socjologię czytelnictwa. Nieoczywisty jest natomiast charakter owego przetrwania i owego nowego życia.

Gdzie zatem szukać jego zrębów? W bezgranicznej apologii wolności? W zmaganiu się z absurdem? Z iluzjami transcendencji i samotranscendencji? W lekcji zakorzenienia? Czy w lekcji wygnania? W filozofii czy w literaturze? A może w ich szczególnym "przecięciu", w ich niespodzianych i trudnych zbiegach? W zmaganiu się z przemocą politycznych dyskursów? W zaangażowaniu na rzecz bezimiennego i pozbawionego głosu człowieczeństwa? W obronie autonomii podmiotu - każdego podmiotu - w ponowoczesnym ponoć świecie, który rozsypuje podmiotowość niczym stertę zbutwiałych liści? A może w tym właśnie, że każda z odpowiedzi na owe pytania musi zostać niedokończona? Podobnie jak każda książka, jak każdy projekt, który nie chce stracić z oczu naszego losu, losu zawsze na wygnaniu i zawsze u siebie.

Catherine Camus, Albert Camus. Samotny i solidarny, tłum. Andrzej Bilik, Warszawa 2010, Wydawnictwo Studio Emka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 11 (51/2010)