Postęp wstecz

Piemont: z jednej strony kolosalny skansen winogrodniczy, pełen przedziwnych szczepów o nazwach czasem wdzięcznych, jak „noga kuropatwy” czy „objucz osła”. Z drugiej zaś młodość i przygoda aż hulają po winnicach.

23.05.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. William Reavell / GETTY IMAGES
/ Fot. William Reavell / GETTY IMAGES

„Kłaniam się nisko, Garibaldi blisko”. Fraszka tej treści, złowroga dla jednych, radosna dla innych, krążyła ponoć po warszawskiej ulicy w 1861 r., w szczycie spiskowego wzmożenia, którego choćby przyszło tysiąc apologetów (realizmu) i każdy zjadłby tysiąc pamfletów (Wielopolskiego), nic nie było w stanie wyhamować przed szybkim finiszem na Sybirze. Bezsprzecznie słowa margrabiego o tym, żeby panowie nie mieli żadnych złudzeń, pozostają słuszne przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent polskich dziejów.

Sporo myślałem o Garibaldim, o tym upartym politycznym rozbójniku, notorycznym radykale, którego nieodpowiedzialna awantura na czele tysiąca gówniarzy miała zaiste państwowotwórcze skutki, opiewane z aprobatą w czytankach. Powód pierwszy był taki, że rzuciło mnie akurat w Piemont. Ale to wszystko nie było oczywiście bez związku z internetowym tam-tamem, który przynosił mi uproszczone z konieczności echa konwulsji ciała obywatelskiego w ojczyźnie. Niezawodny w zniechęcaniu do znajomych Facebook uświadamiał mi, jak wielu ludzi pobierających pensje i honoraria z tytułu posiadania rozumu chce podejmować dość istotne decyzje wyborcze na podstawie wyreżyserowanego do ostatniego uśmiechu talk show, prawem kaduka zwanego debatą.

Przy czym jednych ogarniała iście burbońska trzęsawka ze strachu o złoty nocnik, inni pletli trzy po trzy o odrodzeniu i oczyszczeniu, jakby z wypiekami na buziach biegli grać komunardów w grupie rekonstrukcyjnej. Niepomni politycznego credo, wypowiedzianego przy okazji tej samej garibaldiańskiej rozróby na przeciwległej wobec Piemontu Sycylii: czasami trzeba dużo zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. Nieważne, że są to słowa fikcyjnego księcia Saliny w powieści napisanej sto lat po faktach. Krócej nikt dotąd nie ujął sensu rewolucji.

O tym, jakie to celne, szybko i boleśnie przekonał się jako pierwszy Garibaldi. Z marzeń republikańskich nic nie wyszło, gorzej nawet: król, dla którego nadstawiał karku, przehandlował po cichu jego rodzinną Niceę Francuzom. Kilka dni włóczęgi przekonało mnie, do jakiego stopnia Piemontczycy są mistrzami w grze robienia na nowo po staremu. Zuchwali młodzieńcy, wychowani przecież w polu przyciągania tego bieguna innowacji i postępu, jakim był Turyn zarówno w sferze idei, jak i techniki – bez ceregieli negują ducha czasów, kombinując, jak tu zachować lub odtworzyć kawałek świata swoich dziadków. To na piemonckiej, pagórkowatej prowincji, sennej i ciągle zachowującej resztki rolnictwa, narodził się ruch Slow Food. Dziś już zmanierowany i nieco karykaturalny (o czym wypada kiedyś napisać szerzej), ale wówczas będący po prostu paczką entuzjastów rozpytujących po gospodach na zadupiu o babcie umiejące kleić pierożki capelletti czy chłopa trzymającego za domem dwa ostatnie rzędy zapomnianej winorośli gamba di pernice. W pierwszym rzędzie po to, by wszystkie odkryte cymelia wspólnie zjeść i wypić.

Szczególnie jeśli chodzi o to drugie, Piemont zadziwia rozmachem swojego postępu wstecz: z jednej strony to kolosalny skansen winogrodniczy, pełen przedziwnych szczepów o nazwach czasem wdzięcznych, jak wspomniana „noga kuropatwy” czy „objucz osła”. Z drugiej zaś młodość i przygoda aż hulają po winnicach, gdzie potomkowie zasiedziałych wiejskich rodzin, jak i świeżo nawrócone mieszczuchy w najlepsze odtwarzają uprawy oraz łączą sprzęty i gadżety z filozofią, że pewne rzeczy robi się tak samo „od zawsze”.

Niekiedy ma to wręcz epicki wymiar zamknięcia krótkiego nawiasu w dziejach. W okolicach Bielli, o których dotąd może słyszał ten, kto stroi się w ciuchy Ermenegilda Zegni, XX wiek posadził zagłębie wyrafinowanego włókiennictwa i domów mody. Miraż stałej płacy w fabryce i bieżącej wody w łazience ściągnął do fabryk całą praktycznie ludność z okolicznych wzgórz, które wcześniej słynęły winami. Przemysł jak powstał, tak upadł, i na zarośniętych przez chaszcze rozległych winnicach zjawili się wnukowie dawnych robotników, którzy postanowili cofnąć czas o dwa pokolenia, sadząc na nowo nebbiolo. Ten sam szczep, który tworzy przesławne wina z Barolo, gdzie hektar ziemi kosztuje milion euro, tutaj, w gminie Lessona czy okolicy zwanej Bramaterra daje wina równie złożone, niezdatne do picia z gwinta pod pasztet z ogórkiem, dające się jednak na wylot pokochać, byle okazać im cierpliwość. Zawszeć to miłość płatna, o ile jednak tańsza niż wizyty u barolskich luksusowych kokot, do których bez potrójnej średniej krajowej nie podchodź.

Biella leży na północy pod Alpami, ale podobnie winnopozytywnych miejsc jest mnóstwo, także dalej na południe, w sąsiedztwie tych najbardziej renomowanych okolic. Mimo że pagórki nie bardzo wysokie, to jednak rozrzeźbione i strome, pełne kryjówek i ustroni. Sporo ostatnio czytałem deklaracji „że jak X wygra, to ja się pakuję i wyjeżdżam”. Serdecznie doradzam Piemont. ©


Kuchnia piemoncka jest raczej jesienna w charakterze i na pewno do niej wrócimy. Ale jest tu jeden sos, którego świeżość i osobliwość może cieszyć również wiosną. Zresztą nazywa się „zielony”: salsa verde lub w dialekcie bagnet vert. 1 lub 2 ząbki czosnku siekamy drobno z 3 filecikami anchois i łyżką dobrze opłukanych z soli kaparów. Namaczamy miękisz z grubej kromki czerstwego białego chleba paroma łyżkami octu (na początek warto ostrożnie, potem można wyregulować to wedle własnego smaku). Rozgniatamy go na sicie, dodajemy roztarte żółtko ugotowanego jajka. Łączymy z pastą kaparowo-czosnkową oraz co najmniej 100 g posiekanej drobno zielonej pietruszki. Rozprowadzamy oliwą, solimy. Kto lubi idealnie gładką konsystencję, może chwilę zmiksować. W Piemoncie daje się to ze sztuką mięs, ja uważam, że jest genialne do wędlin, łososia, i na grzanki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2015