Posłuchajcie mnie w domu

HANIA RANI, pianistka i kompozytorka: Nie umiemy wracać do początku, proste rzeczy wydają się trudne do zdobycia. Ale pytam siebie: kiedy byłam ostatni raz w ciszy? Ostatni raz sama? A w ciemności?

23.03.2020

Czyta się kilka minut

 / MONIKA ORPIK
/ MONIKA ORPIK

MARCIN ŻYŁA: Zostajesz u siebie?

HANIA RANI: Tak. Moje mieszkanie w Warszawie to również niewielkie studio nagrań. W jednym pokoju trzymam sprzęt i instrumenty, w drugim śpię. Można powiedzieć, że muzycy na co dzień żyją trochę w izolacji, oprócz momentów kiedy koncertują. Może łatwiej będzie mi się przyzwyczaić do zamknięcia niż znajomym, którzy wychodzą do pracy.

Zamierzasz pracować?

Jest co robić z nagraniami. Ale areszt domowy, który nas zastał, to nie czas, aby tylko produkować nowe treści. Możemy go wykorzystać na sprawy, na które w normalnym pędzie nie ma miejsca. Zastanowić się, w co wierzymy, jak się mamy ze sobą.

A na starcie epidemii w co Ty wierzysz?

Czuję, że jestem pełna pytań. Również tych artystycznych. Myślę, że po tym, co się wydarzy, ludzie będą inaczej słuchać muzyki. Inna muzyka będzie powstawać.

Wtedy, w maju, wyjdzie Twoja druga solowa płyta. Dołączysz do niej tekst Brunona Schulza. Trochę o tym, jak wychodzić z domu, równocześnie w nim zostając.

„Samotność” to tekst o symbolicznej podróży, o tym, że nie ma muru, którego nie zburzyłaby wyobraźnia, i że każdy ma możliwość kreślenia szkiców, konturów swojego domu, niezależnie od tego, gdzie jest. Dziś można go odczytywać jako tekst o przetrwaniu w kwarantannie. Ale i szerzej – o wykraczaniu poza nurty i schematy.

Schulzem fascynuję się od dawna. Dwanaście lat temu był moim tematem maturalnym. Ciekawi mnie, że człowiek, który niemal nie wyjeżdżał z rodzinnego miasta, był w stanie stworzyć nowy świat, nowy język i nowe uczucia.

Od razu zapytam o Witolda Lutosławskiego. Jego esej o ciszy otwiera „Esję”, Twój solowy debiut.

Mówi o tym, że muzyki i różnych dźwiękowych przeszkadzaczy mamy w świecie za dużo. Sama sobie chciałam przypomnieć: uważaj na to, co robisz, to nie jest tak, że możemy tej muzyki produkować, ile chcemy. Wiadomo, że wszystko wychodzi z ciszy i do ciszy powraca. Ale czasem cisza jest po prostu lepszą odpowiedzią.

Wielu mówi, że „Esja” to smutna płyta.

Ludzie tak mówią o całej muzyce akustycznej. Jeśli żyjesz z nią wiele lat, zaczynasz zauważać jej barwę i harmonię. Równie dobrze można by powiedzieć, że techno jest smutne.

Jak to?

W muzyce mamy dwie tonacje. Molową, czyli „smutną”, i durową, „wesołą”. Gdyby prześledzić moje utwory pod względem harmonicznym, okazałoby się, że może nie wszystkie są wesołe, ale na pewno jest zachowany balans i jest sporo treści pozytywnych. Utwory techno są często zbudowane na tonacjach molowych. Dopiero aranżacja, bit, dodana stopa sprawiają, że zaczynamy się ruszać i generalnie jest nam lepiej. Porywa nas ułożenie harmonii w jakimś kontekście, choćby kontekście rytmu. Bez tego wszystkiego techno to muzyka melancholijna.

Nie walczę jednak z tym, że słuchacze „Esji” mówią o smutku i melancholii. To bliskie mi uczucia, ale nie jedyne. Moja muzyka inaczej wybrzmiewa na żywo – mówią wtedy, że jest energetyczna, że słychać w niej więcej dźwięków. Chciałam, żeby płyta brzmiała miękko, spokojnie, z oddechem.

A co z hałasami pianina?

Włożyłam do środka mikrofony, żeby było słychać odgłosy ruchu mechanizmu. To rzecz właściwie zakazana w fonografii muzyki klasycznej. Fonografii, która dla mnie jakby zatrzymała się w rozwoju. Jest jeden wzór nagrywania i w efekcie prawie wszystkie utwory brzmią podobnie. A mnie ciekawi, że da się nagrywać inaczej, uzyskiwać z instrumentu nowe efekty.

Pierwszą zmianą, dla mnie niejako rebeliancką, było przejście z fortepianu na pianino właśnie. Na koncertach otwieram to pianino tak, aby było widać cały mechanizm. Jego budowa, ze strunami położonymi pionowo, umożliwia bliskie dojście z mikrofonami i do strun, i do młoteczków. Z czułym mikrofonem słyszymy ruch, mechanizm pianina. Jak ono musi się bardzo napracować, napocić, żeby zagrać szybszą melodię.

Wiesz, jak się zaczęła przygoda Johna Cage’a z jego preparowanym fortepianem?

Jak?

Cage również grał na perkusji. Dorabiał, akompaniując tancerzom. Kiedyś przyszedł na zajęcia do nowej szkoły, patrzy, stoi tylko pianino, nie ma perkusji. Więc co zrobił? Powkładał między struny różne przedmioty: gumkę, nożyczki, filc – i okazało się, że pianino brzmi jak instrument perkusyjny. Pianino było łatwo dostępne, tanie, dawało dużo możliwości dźwiękowych. Dlatego potem zainteresowali się nim sonoryści i minimaliści. Teraz mamy boom na tzw. modern classic, czyli muzykę, która czerpie z klasyki i minimalizmu, korzystając z nowoczesnych rozwiązań brzmieniowych, często z elektroniki. Ale to się zaczęło dużo wcześniej, m.in. właśnie od Johna Cage’a.

A potem był jeszcze koncert koloński Keitha Jarretta, też wykonany na niedoskonałym, częściowo rozstrojonym fortepianie.

Tak! Ten koncert miał się nie odbyć, Jarrett powiedział już przecież, że nie zagra.

Wyszła najlepiej sprzedająca się płyta piano solo w historii muzyki. Przeżycie z Twojej płyty jest kameralne, ale ma też coś z koncertu.

Taki koncert domowy, prawda? Chciałam, żeby „Esja” brzmiała tak, jakby ktoś siedział w pokoju obok i grał. Niedawno zastanawiałam się, co takiego jest w koncertach, że wciąż cieszą się taką popularnością. Nagrania są zwykle o wiele wyższej jakości, a jednak nadal chodzimy na koncerty.

Jak myślisz, dlaczego?

Bo wtedy spędzamy czas z kimś, kto w stu procentach jest dla nas. Na scenie nie mam przy sobie telefonu, nie myślę o niczym prócz tego, żeby wykonać muzykę najlepiej, dla ludzi, których nie znam, ale którzy są równocześnie bardzo konkretni, obecni. Nawet jeżeli ktoś wyciąga telefon i robi zdjęcie, to jednak jest – tutaj, teraz. Przyszedł po to, żeby kogoś zobaczyć, nie tylko usłyszeć.


Czytaj także: Świat bez środka - portret Karoliny CIchej


Od trzech lat z przyjaciółmi organizujemy w Bieszczadach niewielki festiwal Tchnienia. Można powiedzieć, że sprzedajemy ludziom wolny czas. Albo trochę ciszy. To, że pobędą w gronie stu osób i się poznają. Jest trochę smutne, że dziś trzeba to kupować, a przynajmniej rezerwować specjalnie czas i miejsce.

Może to jest tak, że dziś w ogóle brakuje nam skupienia?

Ja sobie to dopiero niedawno nazwałam: fascynuje mnie budowanie atmosfery. Atmosfera łączy ze sobą wiele elementów, czasem drobiazgów, które sprawiają, że na koniec ma się poczucie przeżycia czegoś niezwykłego lub po prostu obecności. Światosław Richter grał na scenie niemal w ciemnościach, tylko z lampką nocną – inaczej go wszystko denerwowało. Marina Abramović celowo opóźniała występ, wielu ludzi było tym poirytowanych, ale ona miała swój cel. Dlaczego w ciemności inaczej odczuwamy muzykę? Co się stanie, gdy wyjdę na scenę w stroju takim jak Björk – którą zresztą uwielbiam, ona jest właśnie mistrzynią budowania atmosfery. A co, gdy będę w T-shircie i dżinsach?

Myślę, że w życiu mamy dziś tak dużo, że nie umiemy wracać do początku, proste rzeczy wydają się trudne do zdobycia. Więc te pytania wykraczają poza scenę. Kiedy byłam ostatni raz w ciszy? Ostatni raz sama? W ciemności? Kiedy byłam sama w pustej przestrzeni?

Dlatego Islandia to jedno z Twoich ulubionych miejsc?

W Islandii chodzi o przestrzeń. Mama mojej przyjaciółki, u której zazwyczaj się tam zatrzymuję, twierdzi, że ludzie, którzy mają dostęp do wielkiego horyzontu, do dużych przestrzeni, myślą trochę inaczej. Ja na pewno tak mam. Pochodzę z Gdańska. Gdy idę nad morze, gdy czuję ten horyzont i przestrzeń, moja głowa ma szansę wyjść poza kwadrat.

Poza tym Islandczycy to ewenement jako naród. Procent ludzi, którzy robią niesamowite rzeczy, jest tam zachwycający i zastanawiający równocześnie. Człowiek, z którym nagrywałam ostatnią płytę, Bergur Þórisson, jest 27-letnim reżyserem dźwięku i od siedmiu lat pracuje z Björk. Wcześniej, gdy miał 16 lat, skonstruował mikrofon. Geniusz. Ale na Islandii takich ludzi jest wielu.

Takie przestrzenie i tacy ludzie przynoszą Ci ulgę, odpoczynek?

Bardziej radość niż ulgę. Ale tak, zawsze miałam w sobie potrzebę wyautowania się. Nie od ludzi, tylko od głównego nurtu. Przypomina się odpowiedź Tyma, kiedy go zapytano: „Panie Stanisławie, jak trzeba żyć?”. A on odpowiedział: „W poprzek”.

Przecież kiedyś chciałaś być jak Rafał Blechacz, zazdrościłaś mu. Miałaś siedem lat i myślałaś, że wszystkie dzieci, tak jak Ty, idą do szkoły muzycznej.

Blechacz był moim wielkim idolem. Myślę, że muzyka poważna to bardzo trudny fach, wymagający wielu wyrzeczeń i dający szansę wybić się tylko garstce wybrańców, a cena, jaką trzeba za to zapłacić, jest wysoka. Udaje się nielicznym, a często nie decyduje o tym sam talent, a to, czy wpisujemy się w profil wytwórni. Muzyka poważna wymaga niezwykłej cierpliwości, a mnie zawsze było spieszno do tworzenia nowych rzeczy.

Wiesz, wierzę trochę w przepływ energii i przyciąganie rzeczy, które są nam pisane. Jeżeli się na nie odpowiednio otworzymy i wystarczająco często będziemy mówić „tak” pewnym propozycjom. W końcu każdy dowie się, czy dana rzecz dodaje mu skrzydeł, czy mu je podcina. Jeżeli ma energię, która nie pozwala spać, przyciąga, to trudno się od tego uwolnić.

I może ja się tym sytuacjom poddawałam. Przechodziłam od jednej propozycji do drugiej, i mimo pozostawania w muzyce klasycznej – którą kocham, poświęciłam jej 20 lat życia – ciągnęło mnie gdzie indziej niż Blechacza. Nie biłam się za to po ręce. Uznałam, że mogę być inaczej użyteczna dla innych.

Aleksandra Potoczek, reżyserka dokumentu o ks. Adamie Bonieckim, poprosiła Cię o napisanie muzyki. Gdy zobaczyłaś film, powiedziałaś jej, że nie ma sensu robić rzeczy nieważnych, i się zgodziłaś.

Tak, tym bardziej teraz nie warto robić rzeczy nieważnych. Życie jest kruche. Nie umiem przyjmować nieważnych treści, szkoda na nie czasu! Cieszę się, że przyciągam ludzi, którzy myślą podobnie jak ja.

Porozmawiajmy jeszcze o tym. Jak, przy akademickim wykształceniu muzycznym, zachowałaś luz, swoją drogę? „Radosna” – mnie się ten przymiotnik z Tobą kojarzy.

Zaczęło się wcześniej, w domu. Moi rodzice nie zajmują się muzyką, ale ona zawsze była dla nas bardzo ważna. Słuchało się jej, i nadal słucha, nałogowo. Chodziło na koncerty, rozmawiało o niej. Mama gra na skrzypcach, tata w zasadzie na wszystkim, śpiewają nie tylko podczas urodzin czy Bożego Narodzenia. Wraca do mnie takie wspomnienie: jedziemy samochodem z tatą, do przedszkola albo do szkoły, on na zmianę słucha w samochodzie dwóch kaset – „Muzyki ogni sztucznych” Händla i Pink Floyd. Dla mnie to było naturalne. No przecież!

W takich warunkach szkoła muzyczna było oczywistym wyborem, ale forma edukacji, pomimo tego że miałam dużo fajnych sytuacji, wygranych konkursów, wyjazdów, trochę mnie uwierała, czegoś mi tam brakowało. Może tego, co zostało mi zaszczepione w domu – tej naturalności śpiewania czy grania gdziekolwiek, mieszania Händla z Floydami.

Nie zniszczyła Cię szkoła muzyczna?

Miałam szczęście do genialnych nauczycieli. Od 7. do 19. roku życia uczyła mnie pani Ewa Szurek. Wpoiła miłość do pięknego dźwięku i brzmienia. Nie do sukcesów, perfekcji czy przekonania, że celem mojej edukacji jest umiejętność zagrania 12 etiud Chopina.

W Sopocie chodziliśmy na jam session do klubu Papryka, często wpadali tam Leszek Możdżer i Sławek Jaskułke. Nawet Konkurs Chopinowski to nie było oglądanie arcytrudnej rywalizacji, tylko wspólna, wielka radość z tego, że wielu pianistów potrafi tak pięknie zagrać. Potem, na studiach w Warszawie, weszłam w środowisko zafascynowane filmem, teatrem, literaturą czy muzyką popularną. Na imprezach słuchaliśmy Vampire Weekend i czytaliśmy antologie polskiej poezji.

Całe życie w nowe miejsca prowadzą Cię ludzie. Z Dobrawą Czocher wydałyście „Białą flagę”, płytę z aranżacjami piosenek Grzegorza Ciechowskiego. Z Joanną Longić grałaś jako Tęskno. Do Bergura Þórissona trafiłaś przez przyjaciółkę ze studiów w Berlinie, Islandkę. W końcu dotarłaś w Bieszczady, na Tchnienia.

Studiowałam wtedy w Berlinie. Podjęłam już decyzję, że biorę urlop i zaczynam w domu nagrywać swoją muzykę. Byłam już po „Białej fladze”, na ramionach siedziały mi dwie postacie. Jedna mówiła: „Rób to, co do tej pory”, druga: „Twórz swoje”.

Bieszczady wydarzyły się przez przypadek. Na zaproszenie architekta Łukasza Pałczyńskiego trafiłam do Baligrodu, gdzie grupa młodszych nawet ode mnie ludzi robiła za własne pieniądze coś niesamowicie pięknego. Łukasz urządził wernisaż przestrzennej instalacji w starej cerkwi, następnie koncert i kolację w lesie nad potokiem. I właśnie chęć zrobienia czegoś wychodzącego ponad naszą normalną sferę działalności tak mnie zafascynowała.

Zainspirowani tymi wydarzeniami, razem ze znajomymi, których wtedy spotkałam, postanowiliśmy kontynuować spotkania i stworzyć własny festiwal. Tchnienia działają na styku wielu sztuk: muzyki, filmu, literatury, sztuk wizualnych. Budują rzeczy od zera.

I tak wygrała postać podpowiadająca, że to kreacja ma dla Ciebie większą siłę?

Myślę, że dotyczy to nie tylko tworzenia muzyki. Dopóki nie spróbujesz, nie wiesz. Zanim nie napiszę tekstu, nie zrobię naczynia z gliny, czegokolwiek – skąd mam wiedzieć, czy rzeczywiście tego nie umiem?

Tylko że motywacja pozytywna to rzecz szalenie krucha. Łatwo może się zawalić.

Gdy wyszła „Esja”, przez jakieś pół roku nie sprawdzałam komentarzy i liczby wyświetleń na YouTubie. Tak się bałam. Wolałam nie wiedzieć. Ja po prostu zamykam drzwi, o których wiem, że będą mnie stresować.

Tak jest łatwiej, tym bardziej że zawsze jest coś do zrobienia. Chciałam pracować w muzyce, a musiałam jakoś zarabiać, więc imałam się różnych rzeczy. Aranżowałam, uczyłam muzyki dzieci i dorosłych, pisałam fortepianówki do ZAiKS-u. Pracy jest tyle, że te porażki, albo niepochlebne komentarze – a zdarzają się też takie odnoszące się do stricte wykonawczych rzeczy – dotykają mnie tylko na chwilę.

Jak się pisało muzykę do filmu o Adamie Bonieckim?

Sposób pokazania księdza Bonieckiego w filmie Oli Potoczek przypomina mi przyjaciela mojego i mojej rodziny, który też jest starszym człowiekiem, ma dziś 84 lata. To Stanisław Fiszer, który kiedyś wyjechał do Paryża i stał się tam bardzo poważanym architektem. Znał wszystkich. Rozmowy z nim są dla mnie ocieraniem się o świat znany z książek. Bardzo wpłynął na mój sposób patrzenia.

Właśnie z domu wyniosłam to, że czuję wartość w przebywaniu i rozmowie z ludźmi starszymi. Chodzi przede wszystkim o naukę płynącą z ich doświadczenia i mądrości. Z tej starości, która jest syntezą młodzieńczych popędów, pomysłów, z tym, co potem widzi się z dystansu. No i ja to bardzo lubię, bo to jest coś, czego nie da się w sobie wyrobić. Trzeba do tego wieku dojść. Trzeba to przeżyć.

Film Oli bardzo mnie dotknął, bo wydaje mi się, że mówi o człowieku samotnym, mądrym i starszym. Jest magnesem, którym przyciąga innych ludzi, ale równocześnie musi się też borykać z własnym życiem. I problemami fizycznymi. Zgodziłam się na napisanie muzyki pewnie też dlatego, że ten film po prostu nie ocenia. Czule obserwuje codzienność bohatera, wskazuje, nie komentuje.

No i pokazuje wartość przysiadania się do drugiego człowieka. Zagajania rozmowy.

Sama tego czasem doświadczam. Po występie w Kolonii podeszła do mnie pani, która powiedziała, że ma od roku wykrytego raka, ale dzisiaj, podczas koncertu, pierwszy raz o nim zapomniała. I co miałam jej odpowiedzieć? Przytuliłam ją. Nie było jeszcze koronawirusa, nikt się nie przejmował.

Ksiądz Boniecki ma pewnie więcej mądrości i wiedzy niż ja. Ale on też nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Jednak podchodzą do niego ludzie. Nawet nie zawsze czekają na odpowiedź, ona jest nieważna. Najbardziej oczyszczającym momentem jest samo zapytanie.

Masz swoje jedno, specjalne miejsce spotkania?

Miejsce? Jeszcze nie.

Będzie?

O tym jest kolejna płyta. Że choć mamy potrzebę posiadania tego jednego miejsca, z jego braku może ono być gdzieś pomiędzy. To może być „dom” zbudowany z rytuałów. Albo osób, z którymi stykamy się na co dzień. Dom zbudowany na wyimaginowanych fundamentach wcale nie musi się zawalić nazajutrz. Może trwać wiecznie i dawać nam schronienie niezależnie od miejsca i okoliczności.

Myślę, że dla mnie domem jest muzyka. Ja jej bardzo dużo – tak jak ludzie księdzu Bonieckiemu – oddaję. A ona to wdzięcznie przyjmuje, bez słowa zająknięcia. To mój stały punkt w życiu. Bezpieczny. Trochę jak w tej „Samotności”, opowiadaniu Schulza z „Sanatorium pod Klepsydrą”. Posłuchaj:

„Siedzę i słucham ciszy. Pokój jest po prostu wybielony wapnem. Czasem na białym suficie wystrzeli kurza łapka pęknięcia, czasem płatek tynku obsuwa się z szelestem. Czy mam zdradzić, że pokój mój jest zamurowany? Jakżeż to? Zamurowany? W jakiż sposób mógłbym zeń wyjść? Otóż to właśnie: dla dobrej woli nie ma zapory, intensywnej chęci nic się nie oprze. Muszę sobie tylko wyobrazić drzwi, dobre stare drzwi, jak w kuchni mego dzieciństwa, z żelazną klamką i ryglem. Nie ma pokoju tak zamurowanego, żeby się na takie drzwi zaufane nie otwierał, jeśli tylko starczy sił, by mu je zainsynuować”. ©℗

HANIA RANI (ur. 1990) jest pianistką, kompozytorką i wokalistką. Nagrywała i występowała m.in. z Dobrawą Czocher („Biała flaga”, 2015) i Joanną Longić – jako duet Tęskno („Mi”, 2018). Współpracuje z Otwartą Pracownią na osiedlu Jazdów w Warszawie, współtworzy festiwal Tchnienia. Jej debiutancki solowy album „Esja”, wydany przez brytyjską wytwórnię Gondwana Records, otrzymał w styczniu pięć nominacji do Fryderyków, m.in. w kategoriach „najlepszy debiut” i „najlepszy kompozytor”. Przyniósł jej też nominację do Paszportów „Polityki” i tytuł „Odkrycia roku” Bestsellerów Empiku. Kolejny album, „Home”, ukaże się 15 maja.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2020