Porządkowanie życia

ANDRZEJ FRANASZEK: Biograf nie jest od tego, żeby się wzruszał. Chodzi o jak najuczciwszy obraz bohatera i poczucie, że nie robisz czegoś gorzej, niż możesz. W efekcie mówisz więcej rzeczy trudnych, niżbyś z początku zamierzał.

07.05.2018

Czyta się kilka minut

 / TOMASZ WIECH / DLA WYDAWNICTWA ZNAK
/ TOMASZ WIECH / DLA WYDAWNICTWA ZNAK

MICHAŁ OKOŃSKI: Zrobiłem sobie notatki do naszej rozmowy na czerpanym papierze. Znalazło się go trochę przy okazji remontu w redakcji.

ANDRZEJ FRANASZEK: Już się cieszę na myśl, że to będzie pierwsze pytanie.

Chodzi mi o to, że i dla Ciebie, i dla bohatera Twojej ostatniej książki przedmioty są ważne.

To prawda. W „Diariuszu greckim” Herbert opisuje np. zauroczenie poznaną w Atenach młodą prostytutką z Pireusu. Zachwyca go jej wygląd, zachowanie... wszystko, z wyjątkiem imienia. Dziwne imię Vivien – pisze – zupełnie niepasujące do całej tej postaci. Czytałem ten tekst dawno temu, a potem w archiwum, w jednej z tysięcy teczek i kopert odnalazłem wizytówkę z imieniem Vivien i numerem telefonu. To, że ona rzeczywiście istniała, było w jakiś sposób poruszające.

Ale w jaki?

Napisałem niedawno, niebezpiecznie zmierzając w stronę patosu, że dzięki tym przedmiotom obcuję z duchami zmarłych. Biograf musi szukać sposobów umożliwiających czytelnikowi znalezienie drogi do swojego bohatera. Jeśli jednak w tej rozmowie chcesz mnie pociągnąć w rejony osobiste, to egocentrycznie wyznam, że odkąd pamiętam, interesowała mnie przeszłość. Nawet w domu rodzinnym zwracały moją uwagę nieliczne dawne przedmioty: wyróżniały się z tła, zadawały pytanie, jakie jest ich przeznaczenie i kto ich dotykał.

Przestrzeń myślowa związana z odchodzeniem, śmiercią i przemijaniem jest dla mnie po prostu istotna.

Dlaczego Herbert zachowywał te wszystkie przedmioty?

Ano właśnie: czy chodzi o melancholię, z którą gromadzimy różne rzeczy, żeby ustabilizować świat, w którym żyjemy? W nas samych jest tyle niepokoju, że zbieranie przedmiotów jest sposobem potwierdzenia naszego istnienia?

Jest jeszcze inna możliwość – przekonanie o własnej wielkości. I Miłosz, i Herbert mogli sądzić, że to, co z nimi związane, będzie ważne dla tzw. potomności.

Standardowe pytanie do biografa: czy pan żyje życiem swojego bohatera, czy się pan z nim utożsamia?

Zawsze mówiłem, że to nieprawda, ale... Nieco przesadzając: więcej przecież wiem o spotkaniach Zbigniewa Herberta z ­Leopoldem Tyrmandem w latach 50. niż o bieżącej sytuacji politycznej. Literackie dylematy Miłosza czy Herberta wydają mi się ciekawsze niż poetów współczesnych. Nie mówię tego w sensie wartościującym, tylko oddając prywatną perspektywę.

A nie są to te same dylematy? Jako tzw. młody krytyk pisywałeś jednak o współczesnych poetach.

To było dawno temu. Mam też wrażenie, że nas obu dotknęło coś podobnego. Ty przecież też pojawiłeś się wcześnie w „Tygodniku” i „Tygodnik” wrzucił cię w świat ludzi znacznie starszych. Miałeś dwadzieścia parę lat i było dla ciebie całkiem naturalne, że jedziesz do Neapolu robić wywiad z Herlingiem-Grudzińskim. „Tygodnik” umożliwił nam poznanie ludzi, których rówieśnicy nie poznawali, ale w kwestii wrażliwości i zainteresowań przeniósł nas w bardzo dorosłe rejony.

Ciekawe, że mówisz w liczbie mnogiej.

Dobrze, będę mówił w pojedynczej. Kiedyś mnie ten dysonans przejmował, ale później dokonałem wyboru. Nie zamierzam jeszcze umierać, ale uświadamiam sobie, że czas płynie, a chciałbym zrobić jeszcze coś ważnego dla siebie i może dla innych) więc łatwiej mi myśleć z prawdziwym przejęciem np. o Józefie Czapskim, niż zastanawiać się, czy nowa książka Masłowskiej jest lepsza od poprzedniej.

Ale skoro już przywołałeś naszą młodość, to ja bym powiedział, że cechą charakterystyczną Twojego pisania o literaturze było wtedy używanie go do radzenia sobie z własnym doświadczeniem egzystencjalnym.

Praca nad biografią jest czymś bezwzględnie bardziej obiektywizującym. Chodzi głównie o pracę rzemieślniczą; badanie archiwów, czytanie listów. Ona oczywiście musi być związana z wrażliwością i empatią, ale reflektor zainteresowania kierujemy z naszej duszy na czyjąś.

Jednak filtrujesz wszystko przez własne doświadczenie.

Każdy to robi. Czytamy te same książki w inny sposób. Inaczej odbieramy ten sam krajobraz. Ale nasze doświadczenia sprawiają też, że stajemy się mniej radykalni w ocenach innych. Herbert wprawdzie z czasem stawał się – przeciwnie – bardziej pryncypialny, przywiązany do własnego zdania i do własnej ważności. Zdaje się, że to częste u mężczyzn, ale nie musi być powszechne.

Ty i ja np. mamy prawie 50 lat. Bywały w naszym życiu momenty, o których wiemy, że zachowaliśmy się tchórzliwie czy podle. Jeżeli to sobie uprzytomnimy, łatwiej nam o rozumiejący dystans wobec decyzji i postaw innych. Podczas pisania książki o Herbercie zauważyłem, że często używam konstrukcji zdaniowych typu: „weźmy jednak pod uwagę”, „z innej perspektywy moglibyśmy powiedzieć, że”.

Miewałeś dość swojego bohatera?

Niektórzy otrzymywali od niego tylko dobro. Np. Ryszard Krynicki, którym Herbert się na różne sposoby opiekował, a który dziś poświęca mnóstwo energii, żeby wydobyć z ­archiwum i odczytać porzucone przez niego utwory. Ktoś inny pamięta jednak Herberta z imprezy, gdzie szybko się upił i komuś obsesyjnie dokuczał. Ktoś, kto z wielkim oddaniem przez 20 lat tłumaczył go na angielski, nagle otrzymał list, że jest oszustem, nieudacznikiem, odpowiedzialnym za załamanie kariery poety na Zachodzie – chodzi mi tu o Johna i Bogdanę Carpenterów, później zresztą przezeń przeproszonych.

Część z takich ekscesów musimy oczywiście wiązać z chorobą psychiczną, ale i bez niej Herbert miał skłonność do wypowiadania twardych osądów. Bywał niesprawiedliwy. Nie przywdziewajmy jednak togi moralisty. Np. czytając listy 25-letniego Herberta do zbliżającej się do czterdziestki Haliny Misiołkowej...

...pierwszej miłości, którą porzucił...

...możemy myśleć, że kierował nim lęk przed związaniem się, przed rutyną życia poświęconego wychowaniu dzieci, zarabianiu na utrzymanie rodziny. Może był niepewny miłości, która go związała z tą kobietą, może wcale nie chciał jej ranić, choć ranił ją tym bardziej?

Justyna Dąbrowska zadała świetne pytanie Ryszardowi Horowitzowi: „dlaczego twórcy często są podli”?

I jaka padła odpowiedź?

„Bo mogą. A przy tym często są geniuszami i tworzą wspaniałe rzeczy”.

To nie jest odpowiedź, która by definiowała Herberta. Na szczęście.

Postawić kropkę po tym „bo mogą”?

Ale co to znaczy „bo mogą”? To znaczy, że są też inni, którzy im na to pozwalają. Dlaczego? Niekoniecznie dlatego, że ich wielbią jako poetów, ale np. dlatego, że ich kochają. Ktoś mógłby powiedzieć, że pani Katarzyna była w tym związku ofiarą, ale ona sama wielokrotnie podkreślała, że oprócz przygód intelektualnych, poczucia humoru, zawdzięcza mu intensywność przeżywania świata, która w takim natężeniu jest niemal niespotykana. Zapewne są artyści, którzy mają poczucie, że ich twórczość usprawiedliwia wszystko, ale nie sądzę, żeby to był ten przypadek. Najprościej wierzę, że Herbert naprawdę chciał wybierać dobro.

A co z jego chorobą? Istnieje pokusa, by w niej szukać usprawiedliwienia, ale jak dostrzec spoza niej człowieka, który przecież tyle razy ją przekracza?

Starałem się to wypośrodkować. Najsilniej tę pułapkę widzę zresztą w paśmie, nazwijmy je, politycznym. Pod koniec życia Herbert związał się z prawicą, bo opowiadał się za radykalnymi rozliczeniami z komunizmem. Ale ten fakt nie pozwala łączyć go z nacjonalizmem i dlatego przytaczam jego wypowiedzi, że np. państwo jednolite narodowościowo to państwo faszystowskie. Byłby chyba oburzony tym, że nie chcemy przyjmować uchodźców: że ludzie gdzieś są mordowani albo żyją w strasznych warunkach, a my syci i zadowoleni nie chcemy nic zrobić.

A nie jest tak, że poglądy biografa rzutują na bohatera? W jednym z wywiadów powiedziałeś, że Herbert nie napisałby wiersza o katastrofie smoleńskiej – przecież tego nie wiesz. Może jednak znalazłby formułę. Albo powstałoby coś płaskiego, jak napisany przeciwko Miłoszowi „Chodasiewicz”.

Kiedy pisał „Chodasiewicza”, był człowiekiem schorowanym i pełnym goryczy. Miał poczucie, że znalazł się na marginesie. Nie zmienia to faktu, że jego poglądy zawsze były inne od poglądów Miłosza. Jeżeli dla Herberta w latach powojennych kontakt z redakcją katolickiego „Tygodnika” był naturalny, to Miłosz uważał go za strategicznie ryzykowny – mimo przyjaźni z Jerzym Turowiczem. Kiedy Herbert pierwszy raz wyjechał na Zachód, to owszem: odwiedził Maisons-Laffitte, ale nawiązał też kontakt z młodzieżówką chadecką. Lewicowość kojarzyła mu się z Sowietami – inaczej niż Miłoszowi, dla którego to była opozycja wobec antysemityzmu, endecji i nacjonalizmu w latach 30.

Bliższy był Ci Miłosz.

W paśmie prywatnym – niewątpliwie. Boże drogi, przecież obaj go znaliśmy i orbitowaliśmy gdzieś w odległych zakamarkach jego świata. Z Herbertem takiej relacji nie miałem. Jako przedstawiciel „Tygodnika” wysłałem do niego parę listów i tyle. Jednak w paśmie poezji, w paśmie wielu postaw życiowych – tu już wybory byłyby trudniejsze. Wydaje mi się czasem, że Herbert był człowiekiem bardziej prostolinijnym, mniej przywiązanym do samego siebie od Miłosza.

A poza tym, pisząc o Miłoszu byłem trochę innym człowiekiem.

Jak byś opisał tę różnicę?

Myślę, że tamta książka jest napisana bardziej od wewnątrz, z perspektywy bohatera. To nie znaczy, że nie miałem żadnych trudności, np. pamiętam moment, kiedy skończyłem wątek jego powojennej współpracy z rządem komunistycznym i poczułem ulgę, że teraz będzie ucieczka do Maisons-Laffitte i „Kultura”.

Znów mówisz o wyborach ideowych.

Proszę bardzo: w przypadku Herberta przeszkadzał mi sposób, w jaki traktował kobiety. Że odżegnywał się od miłości Haliny Misiołkowej, ale w tym samym liście przyjmował od niej książkę, a na koniec prosił, by przepisała na maszynie kilka wierszy.

Ała.

Nie doczytałeś.

Nie boli Cię to? Poświęciłeś temu wiele lat, a teraz przychodzi do Ciebie kolega, który nie doczytał.

Nie, nie boli. Nie wydaje mi się, żebym pisał jedynie po to, by być masowo czytany. Oczywiście fascynuje mnie postać, którą opisuję, jakoś czekam na odzew czytelników, ale istotne jest również, że sprawia mi to przyjemność.

Jaką?

Choćby taką, że można z chaosu uczynić porządek. Mój sposób pracy polega na tym, że najpierw zbieram olbrzymią ilość materiałów, co mi zajmuje sporo czasu – w przypadku Herberta było to dwa-trzy lata. Potem, co w przypadku tej książki zajęło mi chyba pół roku, staram się stworzyć jej plan, jakbym pisał wypracowanie.

Na biurku? Na kolorowych fiszkach?

W komputerze, na biurku by się już nie zmieściło.

Czytam tom korespondencji, powiedzmy, Herberta z Tadeuszem Chrzanowskim, i zauważam mnóstwo ciekawych rzeczy. Wszystkie te rzeczy wypisuję, powstaje kilkudziesięciostronicowy plik z notatkami. Każdy z cytatów pasuje do jakiegoś innego miejsca książki, zadanie polega na ich porozdzielaniu. W dawnych czasach pewnie wycinałbym je nożyczkami i przyklejał do gigantycznej tablicy.

Czyli przy takim cytacie wstawiasz sobie numer rozdziału?

Raczej mam pliki z rozdziałami gotowe.

Wpisujesz np., „Chrzanowski 17”?

Dokładnie. I kiedy w końcu to mam, zaczynam pisać.

W przypadku biografii Herberta pisanie zajęło mi jakieś półtora roku. Takie, że wstajesz rano, stukasz w klawiaturę, masz dość, idziesz na spacer, coś zjesz, później ciągniesz do wieczora, już ci jest niedobrze od tego, ale rano znowu zaczynasz.

8 godzin dziennie?

10-12 raczej.

Przez półtora roku 10 godzin dziennie pisania?

Tak. Ale pamiętaj, że w olbrzymim stopniu opieram się na cytatach. Nie jestem reporterem, jak np. Magda Grzebałkowska.

Niewiele rozmawiasz ze świadkami.

Bo nie pamiętają zbyt wiele. I niezbyt wielu jest tych, co potrafią mądrze mówić.

Dziękuję w imieniu wszystkich przyjaciół Zbigniewa Herberta.

Kiedy Kasia Kubisiowska pisała biografię Jerzego Pilcha, poprosiła o rozmowę na temat naszego życia redakcyjnego.

Uważałem, że jestem świetnie przygotowany, ale kiedy zacząłem opowiadać, poczułem obrzydzenie do samego siebie, bo wszystko zaczęło mi się rozmywać w podrzędnych anegdotach, a o chronologii nie miałem zielonego pojęcia. Tutaj też mi się zdarzało, że szedłem do kogoś, kto zapowiadał, że opowie fantastyczne rzeczy o Zbyszku, a okazywało się, że chodzi o jedną anegdotę i ogólne stwierdzenie, że „on był naprawdę nadzwyczajnym człowiekiem”. Oczywiście są wyjątki: Barbara Toruńczyk, Adam Zagajewski, Zdzisław Najder, a przede wszystkim Katarzyna Herbert.

W archiwum nie będziesz miał sceny, tembru głosu, zapachu, światła.

Dawniej ludzie pisali listy i dzienniki. Któregoś dnia pijany Herbert szedł z Janem Józefem Szczepańskim przez Warszawę. Ciągle kogoś zaczepiał, zagadywał do ludzi, a w końcu dotarli do siedziby Czytelnika, gdzie pożyczył od redaktorek trochę ciuchów, umalował się i przebrał za tzw. kokotę, a potem przysiadł do stolika jakichś reżyserów i z pijacką gwałtownością dopytywał, „ale czy panom chodzi o sztukę, czy o pieniądze?!”. Szczepański to opisał na bieżąco. To nie jest wyblakłe wspomnienie sprzed wielu lat.

Jakbym miał być biografem Andrzeja Franaszka, tobym jednak napisał, że woli siedzieć w archiwach, bo ma trudność z rozmawianiem z ludźmi.

Czy przypadkiem nie mówisz bardziej o sobie, „mój przyszły biografie”? Na potrzeby książki odbyłem ze 20 spotkań. Obiektywnie jednak uważam, że – z wyjątkiem wspomnianych – nie były kluczowe.

Dobrze zrozumiałem, że pisałeś przede wszystkim dla siebie?

Nie przede wszystkim, ale także – no bo chce się coś stworzyć przecież. Jestem jednak pewien, że nie wykorzystywałem materii biografii Herberta dla siebie. Kiedy mnie ktoś pyta, czego nie ma w tej książce, odpowiadam, że jest wszystko. Nie stosowałem autocenzury. Sam proces tworzenia był jednak dla mnie istotny także na osobistym poziomie: stwarzania, a mówiąc ostrożniej – konstruowania.

Zawsze można czegoś nie dostrzec, nie zrozumieć, przeoczyć lub wyprzeć. Zapytam kontrolnie: czy dziś poprawiałbyś bardzo książkę o Miłoszu?

Trochę się pojawiło nowych materiałów, byłaby więc pewnie grubsza. Ale na pewno nie musiałbym niczego zmieniać dlatego, że kiedyś działał we mnie wewnętrzny cenzor.

Chodzi o dwie rzeczy. O możliwie najuczciwszy obraz bohatera. I poczucie, że nie robisz czegoś gorzej, niż możesz: że robisz to porządnie. Z tego drugiego zamierzenia może nawet wynikać, że mówisz o nim więcej rzeczy trudnych, niżbyś z początku zamierzał. Nie stajesz się bezwzględny, ale bardziej ci zależy na prawdzie niż na czyichś uczuciach. Oczywiście fakt, że bohater nie żyje, sprawę ułatwia.

Żyje wdowa.

Przestrzegałem granic intymności i unikałem epatowania drastycznymi szczegółami. Ale na pewno nie przykrawałem niczego pod kątem emocji rodziny. Poza wszystkim: znając polskie życie kulturalne, mogę zaryzykować hipotezę, że druga całościowa biografia Herberta czy Miłosza prędko nie powstanie. To nie ma nic wspólnego z moim „geniuszem”, chodzi o realia rynkowe, inne niż np. we Francji, gdzie może powstać pięć biografii ­Prousta. Innymi słowy: pisząc coś takiego, naprawdę nie można myśleć doraźnie.

Kiedy powiedziałeś, że piszesz dla siebie, chciałem zapytać: a dla niego?

Mam nadzieję, że mógłbym spojrzeć w oczy zarówno Czesławowi Miłoszowi, jak Zbigniewowi Herbertowi, i powiedzieć: „Zrobiłem najuczciwiej, jak potrafiłem, wydaje mi się, że jestem w porządku”.

Nie było w tych życiorysach czegoś, co Cię głęboko poruszyło?

Biograf nie jest od tego, żeby się wzruszał, ale – skoro nie przeczytałeś – opowiem ci historię podróży Herbertów do Madrytu. Jest druga połowa lat 80., poeta marzył o niej od 30 lat, ale nie miał wizy. Już po upadku Franco, kiedy jego wiersze ukazały się w Hiszpanii, pod wpływem nagłego impulsu mówi do żony: „Jedziemy”. Pakują się, idą na dworzec, mają jakieś perturbacje na granicy, ale w końcu docierają. Późny wieczór, nie mają noclegu. On ma astmę, jest opuchnięty, chodzi z trudem. Wsiadają do taksówki, proszą, żeby ich zawieźć do jakiegoś hotelu. Tam, gdzie są miejsca, jest dla nich zbyt drogo. Po kilku godzinach poszukiwań zdesperowany Herbert mówi, by jechać do szpitala. Jest noc, trafiają na izbę przyjęć. Lekarze go badają, widzą, że faktycznie jest chory, ale nie wymaga natychmiastowej hospitalizacji, poza tym nie jest ubezpieczony. Pozwalają mu dosiedzieć do rana w poczekalni, na plastikowych, twardych krzesełkach. Pani Katarzyna co jakiś czas zasypia, Herbert ją szturcha, bo ciągle się boi, że ich wyrzucą, więc ona wstaje, chodzi do łazienki, płucze twarz zimną wodą. Rano jadą do Prado, gdzie ona wypożycza wózek inwalidzki i następnie pcha go przez kolejne sale pod „Prządki” Velázqueza, bo chciał napisać esej o malarstwie hiszpańskim. Pod „Prządkami” Herbert czuje się bardzo źle. Trzeba wezwać pogotowie. Resztę pobytu spędza w pokoju hotelowym, wysyłając żonę na miasto i prosząc, by opowiadała, co widzi.

I co o tym myślisz?

Wzruszające. Straszne. Kondensujące wiele wątków z jego życia. Próbował nie poddać się chorobie. Był zdeterminowany. Zafascynowany obrazem, którego dotąd nie widział, a który był dla niego tak ważny, że wszystko przestało się liczyć.

Ja tu widzę przede wszystkim spontaniczność. I to, że oni są w tym razem.

No ale przecież nie wtedy, kiedy nie mają pieniędzy i ryzykują tak bardzo.

Może właśnie wtedy. Widzisz, jak pisząc biografię, piszesz przez siebie?

Mnie się wydaje, że ty patrzysz na to z perspektywy rozpoczynania takiej wyprawy, a ja z perspektywy końca. Przecież pani Katarzyna przez cały czas mogła się zamartwiać, że on umrze.

Może nie było mu obojętne, jak umrze.

W jednym z listów napisał, że tak się zachowywał, jakby miał umrzeć przed obrazem Velázqueza. Racja, że można na to różnie patrzeć. Można w tym widzieć rojenia chorego człowieka, który nie liczy się z uczuciami najbliższych, a można dostrzegać heroizm i niepoddawanie się śmierci. Ja tu nie stawiam kropki nad i.

Jak panujesz nad ogromem materiału?

Być może za cenę umiarkowanego panowania nad mnóstwem bieżących kwestii z własnego życia. Dziś zastanawiam się np., jak się nazywał aktor w filmie, który niedawno widziałem, ale kiedy pracowałem nad biografią byłem jednak w stanie pamiętać, że historia ze strony osiemsetnej tomu drugiego pasuje bardziej na stronę trzechsetną pierwszego. Z początku zresztą wydawało mi się, że książka będzie dużo mniejsza niż biografia Miłosza.

Ta objętość to też argument za „pisałem dla siebie”. Jeśli Twoją misją miałoby być spopularyzowanie postaci, dzieło powinno być krótsze.

Wiesz, ja nie wierzę, że ludzie potrafią czytać tylko krótkie teksty i że mam w związku z tym skrócić jakiś esej o połowę, żeby mógł się ukazać. Nie ja jeden zresztą, bo chyba mamy tu też wytłumaczenie ostatnich wzrostów sprzedaży „Tygodnika”.

Nie chodzi więc o to, że lubię mieć na półce wielkie cegły z moim nazwiskiem. Chodzi o zadowolenie, że zawarłem tu mniej więcej to, co chciałem. Nie dla zaspokojenia własnego ego, ale dania świadectwa prawdzie. Napisz, że to jest bardzo „Tygodnikowa” książka.

Napiszę, że się uśmiechasz złośliwie. I zapytam Cię, à propos „Tygodnika”, o pewną plotkę powtarzaną przez archiwistów: że pożarłeś opłatek, który Józefa Hennelowa dołączyła do listu wysłanego do Herberta w latach 50.

Oczywiście nie zjadłem opłatka, który pani Józefa (wówczas Golmontówna, bo list pisany był przed jej zamążpójściem) wysłała Herbertowi. A owa plotka przykrywa bardzo piękną historię. Otóż kiedy na początku lat 50. młody poeta otrzymuje propozycję pracy na Wiślnej, wiąże go nić emocjonalna z panią Józefą – nić, którą trudno zdefiniować i której być może sami nigdy nie zdefiniowali. On jest szarmancki, o niej koledzy mówią, że się w nim podkochuje. Tym, co zwraca moją uwagę, jest jej absolutna powściągliwość w próbie narzucenia mu swojej osoby, a później list, w którym pisze, że podjęła ważną decyzję życiową: że poznała kogoś i chce wyjść za mąż. Mówi dalej, że zdaje sobie sprawę, iż ten związek nie będzie może pełen aż tak intensywnych emocji, ale dzięki niemu ona uzyska coś, co pozwoli się jej spełnić w tym, co dla niej najważniejsze: robienia czegoś dla innych. Idę w tę stronę, bo tu jest więcej dobra, nie tylko dla mnie – pisze mniej więcej pani Józefa.

Chyba drugi raz w tej rozmowie pada fraza o wyborze dobra.

Bardzo lubię cytat z Simone Weil, którego sens jest taki, że zło, o którym czytamy w literaturze, przyciąga uwagę i wydaje się piękne, podczas gdy zło, które spotykamy w życiu, jest podłe, odstręczające i nie ma w sobie żadnej wzniosłości. Inaczej dobro: w literaturze bywa mdłe, w życiu jednak zachwyca absolutnie.

Herbert przywdziewa maski, używa głosów różnych prokonsulów, żeby powiedzieć coś o sobie. A biograf?

Do głowy by mi nie przyszło, by poprzez życie Herberta opowiadać o własnym. Jeśli nie powiedziałem tego dostatecznie jasno, to powtórzę: biograf jest medium czy, mówiąc skromniej, pośrednikiem. Jak Herbert mówił o wierszu: powinien być niczym okno otwarte na rzeczywistość, nie zwracać uwagi na siebie, ale na świat.

Jest przy tym mnóstwo okoliczności zewnętrznych. Ktoś zamawia u ciebie książkę. Postać cię interesuje. Masz poczucie, że ten zamysł ma sens. No i co masz lepszego do zrobienia w tym życiu?

Życie.

I co to znaczy? To, że piszesz książkę, nie oznacza, że przestajesz żyć i przeżywać.

Półtora roku pisania po 10 godzin dziennie, przypominam.

Wiem, że nie chodząc do redakcji tracę dużo dobrych, codziennych relacji. Ale zawsze jest coś za coś. Jedni wolą robić dużo rzeczy mniejszych, ja wolę pracować w długiej perspektywie i szalenie mnie irytują ciągłe zmiany. Chcę poznać jeden temat, ale za to naprawdę, a nie pisać co tydzień o czymś innym. Lubię czytać stare listy, jeździć do archiwów, zamykać się tam przed naporem współczesności. Postaci, którymi się zajmuję, są dla mnie ważne. Mam ochotę przebywać w ich cieniu.

Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Zawód: biograf.

Nie mogę wykluczyć. Podpisałem umowę na biografię Czapskiego. Czy będę umiał ją napisać, to inna sprawa – akurat tu nie ma we mnie cienia pychy. ©℗

 

ANDRZEJ FRANASZEK (ur. 1971) jest dziennikarzem „TP” i wykładowcą Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Właśnie ukazała się jego dwutomowa biografia Zbigniewa Herberta, wcześniej opublikował podobną pracę o Czesławie Miłoszu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2018