Populizm nasz powszedni

Z populizmem, mogłoby się wydawać, jest jak z pornografią według sędziego Pottera Stewarta: „rozpoznajemy, kiedy go widzimy”. Bo to chyba oczywiste: Kaczyńskiego, Orbána czy Trumpa wiele różni, ale na pierwszy rzut oka widać, że to populiści.

18.06.2018

Czyta się kilka minut

Buckeberg, Niemcy, 1935 r. /  / GLASSHOUSE IMAGES / BEW
Buckeberg, Niemcy, 1935 r. / / GLASSHOUSE IMAGES / BEW

Ten wielki fenomen współczesności to intelektualna zagwozdka, z którą mierzymy się od dawna. Pal licho, że od dwóch co najmniej dekad służy za cep do okładania po głowie politycznych przeciwników, skoro nawet akademiccy badacze nie mogą się z nim uporać. Z tezą, że „widmo krąży po Europie, widmo populizmu”, autorzy opasłego tomiszcza pod redakcją Ghiţy Ionescu i Ernesta Gellnera godzili się już w 1969 r., ale nie mogli ustalić wspólnej definicji tego terminu.

Do dziś używa się go w różnych, nieraz sprzecznych znaczeniach, częściej z intencją polemiczną niż poznawczą. Według mnie najprecyzyjniej ujął tę kwestię amerykańsko-niemiecki politolog z Uniwersytetu Princeton Jan-Werner Müller. Jego esej „Co to jest populizm?” świetnie porządkuje rzecz pojęciowo, zaś wcześniejsze i obszerniejsze dzieło – „Przeciw demokracji. Idee polityczne XX wieku w Europie” – podsuwa historyczne analogie, tropy i konteksty populizmu.

Czysty naród

Zacznijmy od poznawczych manowców, by później wyjść na prostą. Zdaniem Müllera cztery najpopularniejsze dziś rozumienia populizmu więcej zaciemnią, niż wyjaśnią.

Po pierwsze, wątek klasowy, a więc populizm jako ruch pewnych warstw społecznych, np. ubogiego chłopstwa czy drobnych przedsiębiorców (choćby ze statystyk wyborczych wiemy, że partie populistyczne często łączą zróżnicowane elektoraty, a do tego w różnych krajach orientują się na zupełnie inne grupy – od klasy średniej na Węgrzech po masy biednych w Ameryce Łacińskiej).

Po drugie, utożsamienie populizmu z demagogią i odwołaniami do potrzeb „prostego człowieka” w kontrze do elit (rozwiązania uproszczone czy „nieodpowiedzialne” znajdziemy w ofercie każdej opcji politycznej, zaś napięcie między interesami partykularnymi i dobrem wspólnym to element każdego działania zbiorowego).

Po trzecie, wyjaśnienia psychologiczne („polityka resentymentu”, motywowana uprzedzeniami, czy „irracjonalna”, względnie emocjonalna i „wroga rozumowi”, to również zjawisko raczej powszechne niż specyficzne, abstrahując od rozmycia i skrzywień ideologicznych wszystkich tych pojęć).

Wreszcie, po czwarte, interpretacja historyczna przez auto­definicję (jako populistyczne przedstawiały się w przeszłości najprzeróżniejsze ruchy: np. drobni farmerzy z amerykańskiego Południa pod koniec wieku XIX czy rzecznicy rdzennej ludności Boliwii z początku wieku obecnego.

Czym zatem jest populizm? Jak pisze Müller, to „szczególny rodzaj moralizującej wyobraźni politycznej i taki sposób postrzegania świata politycznego, który ustawia moralnie czysty i w pełni zjednoczony – choć (...) zupełnie fikcyjny – naród czy lud naprzeciw elitom, ukazywanym jako skorumpowane bądź z innego powodu gorsze moralnie” (wszystkie cytaty w moim tłumaczeniu). To jednak nie wszystko: „Oprócz bycia przeciwko elitom, populiści zawsze są przeciwni pluralizmowi: twierdzą, że to oni i tylko oni reprezentują naród. Ich polityczni konkurenci to tylko część niemoralnej, skorumpowanej elity, a przynajmniej tak populiści twierdzą, kiedy sami nie mają władzy; tworząc rząd, nie uznają już niczego takiego jak prawowita opozycja”.

Za francuskim filozofem Claude’em Lefortem Müller wskazuje, że ów reprezentowany przez populistów prawdziwy, czysty naród to jednak fikcja, którą „trzeba najpierw »wydestylować« z całkowitej sumy faktycznych obywateli”. Za tym wszystkim stoi zaś charakterystyczne „przekonanie, że wspólnota polityczna nie powinna być podzielona i że możliwe jest, by naród był jednością i miał – wspólnego dla wszystkich – jednego prawdziwego reprezentanta. Zasadnicza teza populizmu jest zatem umoralnioną formą antypluralizmu”. Dodajmy wreszcie, że „populizm zakłada argumentację pars pro toto i roszczenie do wyłącznej reprezentacji, przy czym jedno i drugie rozumiane jest w sensie moralnym przeciwstawionym empirycznemu”.

Populizm zatem to nie ideologia, choć często odwołuje się do różnych doktryn, języków i tradycji, w Europie częściej prawicowych, w Ameryce Łacińskiej – lewicowych. Przeciwstawia lud elitom, ale nie chodzi tu o empiryczne warstwy społeczne ani ich interesy materialne (wszak Donald Trump nie pochodzi z ludu), lecz o kategorie moralne i estetyczne, wytwarzane instrumentami polityki.

Nie chodzi też o wolę ludu/narodu, którą można zmierzyć np. w sondażu, referendum czy po prostu wyborach, ale o jego substancję, którą populistyczny lider definiuje i z którą siebie utożsamia. Stąd np. wygrana populisty w wyborach tylko potwierdza jego prawo do reprezentacji (a nie jest jego źródłem), zaś porażka jest symptomem „pomyłki” lub wprost instytucjonalnego oszustwa (fałszerstwo, manipulacja mediów, etc). Utożsamienie oznacza z kolei tyle, że lider nie rządzi „z woli ludu, przez lud i dla ludu”, lecz jako lud/naród, on nim po prostu jest. Nie przypadkiem w Wenezueli głoszono hasło, że „wraz z Chàvezem rządzi naród”.

Dalej, ten naród jest monolitem, a nie pluralistyczną całością czy, nie daj Boże, wielością. Jego „elity”, ale także odmieńcy, dysydenci czy krytycy zostają po prostu z narodu wypisani. Świetnym przykładem syntezy takiego wykluczenia był stosunek amerykańskiej prawicy do Baracka Obamy: uosabiał on jednocześnie skorumpowaną i wyalienowaną elitę Wschodniego Wybrzeża oraz – jako rzekomo nieurodzony na terytorium Stanów Zjednoczonych – „obcoplemieńca”. Wreszcie, roszczenie populistów do reprezentacji jest wyłączne. O ile okupujący Wall Street mówili: „jesteśmy 99 procentami” (narodu), a manifestanci z Lipska w 1989 r.: „my także jesteśmy narodem”, o tyle populiści mówią: „to my (i tylko my!) jesteśmy narodem”.

Destylacja ludu

Czy tak rozumiany populizm to zjawisko nowe? Jan-Werner Müller na temat historycznych korzeni populizmu pisze niewiele, acz zarówno w jego eseju, jak i w „Przeciw demokracji” znajdziemy kilka pożytecznych tropów prowadzących nas do jego ideowych źródeł i przyczyn powstania. Przede wszystkim populizm, jak niemal wszystkie dziś nurty polityczne, powołuje się na demokratyczny ideał. W „Co to jest populizm?” czytamy, że „wciąż »demokracja« pozostaje najwyższą polityczną nagrodą, skoro nawet rządy autorytarne płacą ogromne sumy lobbystom i ekspertom od PR-u, by zagwarantować sobie uznanie przez międzynarodowe organizacje i zachodnie elity za prawdziwe demokracje”. W tym sensie także i nasi bohaterowie są nieodrodnymi dziećmi XX w., „gdy wraz z nastaniem »masowej demokracji« pojawiła się potrzeba masowej legitymizacji”. Od tamtego czasu – to już słowa wstępu do „Przeciw demokracji” – „nawet polityczne eksperymenty odcinające się od demokracji liberalnej – z jednej strony realny socjalizm i komunistyczne społeczeństwo przyszłości, jakie obiecywał, z drugiej faszyzm – odwoływały się do pewnych demokratycznych wartości. Czasem nawet twierdziły, że to one reprezentują prawdziwą demokrację”.

I tu dochodzimy do sprawy kluczowej: demokrację dawało się już wówczas pomyśleć w oderwaniu od empirycznego wyboru czy sondaży, za to w związku z symboliczną „substancją”. Jak pisał już w 1923 r. cytowany przez Müllera Carl Schmitt: „Oddany nawet przez 100 milionów prywatnych osób głos nie jest wolą ludu ani opinią publiczną. Wolę ludu można przez aklamację, przez oczywistą, jednoznaczną obecność wyrazić równie dobrze, a nawet lepiej niż przez odwoływanie się do statystycznej metody obliczania głosów, tak troskliwie udoskonalanej od przeszło półwiecza. Im silniejsze stają się przekonania demokratyczne, tym bardziej upowszechnia się poczucie, że demokracja oznacza coś więcej niż tylko system rejestrowania głosów oddanych tajnie w wyborach. Z perspektywy demokracji bezpośredniej nie tylko w technicznym, lecz także w witalnym sensie parlament jako instytucja liberalnej proweniencji wydaje się sztuczną maszynerią. Metody dyktatorskie i cezariańskie natomiast mogą nie tylko mieć ugruntowanie w aklamacji ludu, lecz także stanowić bezpośredni wyraz substancji i siły demokracji” (przeł. Marek A. Cichocki).

Schmitt zatem dał wyraz kluczowemu napięciu, z jakim mierzą się populiści dziś: napięciu między symboliczną „substancją” a empiryczną podstawą ludu. Żeby je znieść, naród trzeba – jak się rzekło – odpowiednio „wydestylować”. Historycznie robiono to na dwa sposoby, które odpowiadały dwóm typom reżimów: aktywistycznemu (w stylu faszystowskich Włoch) i zachowawczemu (w rodzaju Portugalii Salazara). W pierwszym przypadku zakładano, że naród to wspólnota wyobrażona i poczęta w wyniku aktu woli – woli przywódcy, dodajmy, z którą obywatele powinni się zidentyfikować w efekcie narodowej pedagogiki o powszechnym zasięgu. W drugim przypadku chodziło przede wszystkim o zakonserwowanie starej struktury społecznej z jej systemem przywilejów – pedagogika miała być bardziej tradycyjna i nastawiona raczej na demobilizację polityczną, posłuszeństwo i konformizm.

Te dwa sposoby „destylacji ludu” – jego rekonstrukcja wokół projektu oraz konserwacja układu przywilejów i hamowanie spontanicznych trendów społecznych – to bieguny, między którymi oscylują współczesne reżimy populistyczne. W zależności od potrzeb i zastanego układu sił mogą aranżować „rewolucję demograficzną klasy średniej”, promować „genetyczny patriotyzm”, względnie powstrzymywać zalew nihilizmu, gender i multi­kulturalizmu.

Buckeberg, Niemcy, 1935 r. / GLASSHOUSE IMAGES / BEW

Grunt pod populizm

Wśród idei politycznych XX w., które budzą skojarzenia z dzisiejszą sytuacją i zarazem tworzą kontekst populistycznej fali, warto wymienić jeszcze cztery. Po pierwsze, „kryzys demokracji” (zwłaszcza tej reprezentacyjnej). Diagnoz dezintegracji społeczeństwa i załamania się dyscypliny społecznej, bezsilności przywódców i alienacji obywateli z początku lat 70. trudno nie czytać z poczuciem déjà vu, podobnie jak diagnoz ­Samuela Huntingtona o „ludziach, którzy chcą zbyt wiele od rządu i zbyt wielkiego udziału w rządzie” (przeł. MS). Po drugie, fantazja technokratyczna z tego samego okresu, która przez ostatnie czterdzieści lat zamieniła się w powszechną praktykę: niewiara w możliwość dobroczynnej ingerencji państwa np. w gospodarkę i postulaty zostawienia polityki biurokratom, które najpełniej wyraził wówczas Niklas Luhmann, przyniosły w końcu politykę, gdzie „rzeczy mają się dokładnie tak, jak się muszą mieć”.

Trzecia, może najważniejsza kwestia, to wyczerpanie się legitymacji „etosu konstytucyjnego”. Systemy powojennej Europy po doświadczeniu dwóch wojen światowych i Zagłady budowano w strachu przed nieograniczoną dynamiką polityki i nieskrępowanymi masami. Stąd wzięły się powszechne ograniczenia suwerenności parlamentów przez sądownictwo konstytucyjne, organizacje międzynarodowe, ale także konserwatywną nadbudowę „prawa naturalnego”, kulturę konsensusu i „oddramatyzowanie” polityki. Krótko mówiąc: nie wszystko było wolno ludowi i reprezentującej go władzy. Tylko że ćwierć wieku po wojnie zaczęto już zapominać dlaczego, a gorset dyscypliny kolejne pokolenia wyraźnie uwierał. Europie Wschodniej ów etos konstytucyjny zaaplikowano z opóźnieniem, bo dopiero po 1989 r. Później też, ale za to szybciej, zaczął się on wyczerpywać u nas – jako mniej zakorzeniony, pozbawiony pamięci swych źródeł, zdaniem wielu wprost narzucony.

Wreszcie, czwarta kwestia to specyfika trendów ideowych naszego regionu od połowy lat 70. Na kryzys państwowego socjalizmu i wyczerpanie się projektu rewizjonistycznego w Czechosłowacji dysydenci zareagowali wezwaniem do życia w prawdzie i obrony indywidualnej godności, zamieniając politykę na „moralność stosowaną w praktyce”, moralność, która „nie ma usprawniać funkcjonowania społeczeństwa”, jak mówił Jan Patočka, lecz „pomóc człowiekowi być człowiekiem”. Inny dysydent, Václav Benda, postulował budowanie „równoległej polis”, a więc struktury podobnej do tego, co poznaliśmy za sprawą KOR, ale tam nie zdołała ona rozwinąć skrzydeł. W Polsce poszło lepiej – odpowiadano samoorganizacją społeczną i naciskiem na władzę państwową w duchu „nowego ewolucjonizmu” Adama Michnika, którego kulminacją była eksplozja masowego ruchu społecznego. Po jego stłumieniu zostało z niego jednak elitarne, kadrowe podziemie, masom zaś moralizacja polityki w skali narodowej.

Mamy zatem załamanie form reprezentacji diagnozowane od prawie półwiecza i pochód neoliberalnej technokracji, których łącznym skutkiem jest zbiorowe poczucie braku sprawczości – to problemy trapiące cały świat zachodni. Legitymacja demokracji konstytucyjnej dostała niejako rykoszetem, gdy dostrzeżono, że dawne reguły ograniczają wolę suwerena, ale już nie ekscesy kapitału czy samowolę elit. I jeszcze nasz kontekst lokalny, gdzie na gruzach ruchów społecznych politykę zamieniono w jednostkową (dla elit) lub zbiorową (dla mas) moralność. A skoro do tego „żaden z instytucjonalnych pomysłów dysydentów nie przetrwał roku 1989”, skoro zanikł ideał „zbiorowej autonomii”, a w życiu publicznym za sprawą integracji europejskiej konsensus liderów politycznych i urzędników ważniejszy był od demokratycznych wyborów – grunt pod politykę populistyczną okazał się wymarzony, choćby PKB rosło, bezrobocie spadało, a Pendolino śmigało po środkowoeuropejskich torach.

Nowa umowa społeczna

Jan-Werner Müller wskazuje, że powojenny porządek przetrwał rewoltę 1968 r. i ofensywę neoliberałów, mimo że przeorały one społeczeństwa do głębi. Czy przetrwa falę populizmów? I aspiracje roku 1968, i rewolucja neoliberalna dawały się na tamtym gruncie przyswoić – poprzez język i politykę praw człowieka z jednej, a globalną technokrację z drugiej strony – bo w obu przypadkach chodziło o ograniczenie woli suwerena jako podmiotu zbiorowego.

Współczesny populizm jest za to wymierzony w samo sedno etosu konstytucyjnego w jego liberalnej wersji znanej od 1968 r. Uderza w ograniczony prawem mandat władzy, w zasadę ciągłych negocjacji oraz poszerzanie praw i granic wspólnoty, wreszcie w zasadę społecznego pluralizmu. Czy te wartości da się uratować?

W swej ostatniej książce Jan-Werner Müller zdaje się być optymistą. Na własne pytanie „Jaka jest alternatywa?” odpowiada, że to „podejście, które umożliwi włączenie ludziom obecnie wykluczonym – których niektórzy socjolodzy nazywają »zbędnymi« – i jednocześnie zatrzyma wychodzenie ludzi bardzo wpływowych i bogatych z systemu”. Nazywa to „nową umową społeczną”. Kierunek sensowny, ale mapę do tego drogowskazu musimy dorysować już sami. ©

MICHAŁ SUTOWSKI (1985) – politolog, publicysta, tłumacz, absolwent kolegium MISH Uniwersytetu Warszawskiego. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Studiów Zaawansowanych. Autor wywiadu rzeki z Agatą Bielik-Robson „Żyj i pozwól żyć”, z Ludwiką Wujec „Związki przyjacielskie” oraz z Agnieszką Graff „Jestem stąd”. Redaktor „Pism politycznych” Jacka Kuronia oraz „Pism politycznych” Stanisława Brzozowskiego. Przełożył m.in. „Co to jest pluralizm?” Jana-Wernera Müllera oraz „Gotowi na przemoc” Pawła Brykczyńskiego. W 2016 r. wydał zbiór wywiadów politycznych „Rok dobrej zmiany”.

POPULIZM JEST CIENIEM POLITYKI przedstawicielskiej – jak przekonuje Jan-Werner Müller – i pojawia się tam, gdzie ten rodzaj rządów popada w kryzys. Występuje również przeciwko demokracji, ponieważ podstawowym gestem tych, którzy się nim posługują, jest wykluczenie z przestrzeni społecznej wielości i złożoności. Rozum populistyczny postrzega i przedstawia rzeczywistość jako miejsce, w którym uobecniona oraz zrealizowana zostaje wola ludu, nie tego empirycznego, lecz symbolicznego, będącego bardziej przedmiotem wiary niźli realną zbiorowością. Czy demokracja przetrwa falę populizmu? Czy możemy się mu skutecznie przeciwstawić?

FOT. NTOINE DOYEN / LEEMAGE / EAST NEWS

JAN-WERNER MÜLLER (ur. 1970) – niemiecki historyk i politolog. Profesor na Wydziale Politycznym Uniwersytetu Princeton w USA. Współpracuje z ważnymi tytułami prasowymi na całym świecie, m.in. „Die Zeit”, „Süddeutsche Zeitung”, „The London Review of Books”, „Foreign Affairs” czy „The Guardian”. W swojej pracy zajmuje się przede wszystkim historią totalitaryzmów europejskich XX w. Autor wielu publikacji, na polski przełożono dwie: „Przeciw demokracji. Idee polityczne XX wieku w Europie” (2016) oraz „Co to jest populizm?” (2017).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2018

Artykuł pochodzi z dodatku „Magazyn Conrad 02/2018