Polszczyzna jest saksofonem

Mówię „u nas”, mając na myśli zarówno Polskę, jak i Ukrainę. I nie zaprzeczam, gdy ktoś nazywa mnie „ukraińską pisarką”.

26.03.2017

Czyta się kilka minut

Żanna Słoniowska, Wrocław, 2016 r. / Fot. Rafał Komorowski
Żanna Słoniowska, Wrocław, 2016 r. / Fot. Rafał Komorowski

Wielojęzyczność moich wczesnych lat we Lwowie jawi mi się jako raj utracony, ale przecież wszelkie arkadie przeszłości są tylko iluzją – co nie osłabia ich znaczenia dla naszego życia. Od samego początku byłam otoczona przez trzy języki, z których korzystałam w harmonii. Rosyjski – język domowej codzienności i czytanych bajek. Ukraiński – przedszkole i ulica. Polski z kolei był zarezerwowany do spraw specjalnych: religia, Bóg i przeszłość. Z domu wyniosłam niepisaną regułę, że należy przechodzić na język rozmówcy. Na dodatek tak się złożyło, że w szkole miałam głównie żydowskich kolegów: moje wczesne lata to jedno wielkie i nieuświadomione badanie terenowe nad wielokulturowością.

We Lwowie, po skończeniu ukraińskojęzycznych studiów, pracowałam – po kolei albo i równocześnie – dla rosyjskojęzycznej gazety, ukraińskojęzycznej telewizji i polskojęzycznej stacji radiowej. Wszędzie czułam się u siebie. Potem wyjechałam na kilka miesięcy do Moskwy. „Dziewuszko, czy to jest akcent litewski, ukraiński czy polski?” – pytano mnie. Wtedy doszłam do wniosku, że tożsamość związana z ziemią jest mocniejsza od wspólnoty języka. Monolingwistyczny pejzaż cisnął mi się do głowy. Ratowałam się polskim i ukraińskim rockiem.

Kiedy zamieszkałam w Polsce, miałam podobnie. Mówienie po polsku „ze wschodnim akcentem” wywołuje przeważnie dwa typy reakcji: pogardę lub pobłażliwość – za żadną z nich nie przepadam. Bycieobcym, a szczególnie „tym ze Wschodu”, wciąż jest u nas wyzwaniem.

Miałam dylemat: sprawnie się zasymilować czy nadal hołdować kanciastej tożsamości człowieka pogranicza kultur – nie mylić z pogranicznym zaburzeniem osobowości. Chociaż to ostatnie nieraz mnie dopadało. Pamiętam, jak znajoma pani profesor z Warszawy przestrzegała mnie, że mogę zostać „człowiekiem bez języka”, podobnie jak jeden z żydowskich intelektualistów, który nie poradził sobie z plątaniną polszczyzny, angielszczyzny i hebrajskiego, w którą uwikłał się z racji swojej historii.

Nieraz zadawano mi pytanie, rzekomo mające sprawę rozjaśnić: w jakim języku myślisz? W niczym to nie pomagało, bo myślałam różnie, w zależności od otoczenia. Jeżeli zaś schodziłam głębiej w siebie, to rozumiałam, że myślę przede wszystkim poza słowami. O tej tajemniczej, wspólnej dla wszystkich ludzi przestrzeni przeczytałam u Evy Hoffman, krakowianki żydowskiego pochodzenia, która została znaną amerykańską pisarką i publicystką: „Przypuszczalnie każdy język, jeśli zejdzie wystarczająco głęboko, prowadzi w to samo miejsce”. Hoffman i jej książka „Odnalezione w tłumaczeniu” dodawały mi otuchy.

Z drugiej strony, zobaczenie siebie jako Obcego było doświadczeniem niezwykle twórczym. Nagle moja historia i kontekst kulturowy objawiły się jako materiał warty opisywania i opowiadania. Odkryłam, że Polska i polszczyzna, jednocześnie bliskie i obce, to przestrzenie, w których mogę na nowo mówić o sprawach znanych od urodzenia. Zaczęłam pisać prozę po polsku.

Napisałam i wydałam tu powieść „Dom z witrażem”, do której prawa kupiło wydawnictwo ukraińskie. Pojechałam na festiwal literacki do Lwowa i podpisywałam tam książki. Wtedy wyszło na jaw, że wielu czytelników uważa, że mój debiut został napisany po ukraińsku. Musiałam podjąć kolejną decyzję. Piszę po polsku, wydaję w Polsce, reprezentuję Polskę na festiwalach, ale moje rodzinne miasto zobaczyło oryginał w tłumaczeniu – najprawdopodobniej dlatego, że to książka o ich/naszym mieście. Bliższe mi jest podejście włączające niż wykluczające, dlatego się na to zgodziłam. Od tamtego czasu mówię „u nas” tak o Polsce, jak i o Ukrainie. I nie zaprzeczam, gdy ktoś nazywa mnie „ukraińską pisarką”.

Kiedy zaś filolodzy lub inni eksperci mówią o mojej prozie: „Tak nikt nie pisze po polsku”, biorę to za komplement – niezależnie od tonu wypowiedzi.

Kiedy natomiast te rozważania zaczynają mnie męczyć, wyobrażam sobie, że komponuję muzykę, a w niej najważniejsze są przecież obrazy, emocje, precyzja i rytm. Potem wracam do słów i języka, które są tylko instrumentami. Staram się, by były dobrze nastrojone. ©

ŻANNA SŁONIOWSKA (ur. 1978) pochodzi ze Lwowa, od 14 lat mieszka w Krakowie. Pisarka, dziennikarka, tłumaczka. W 2015 r. zadebiutowała powieścią „Dom z witrażem”, nominowaną do Nagrody Nike oraz uhonorowaną Nagrodą im. Conrada. Książka została przetłumaczona na ukraiński, wkrótce ma również ukazać się po angielsku, rosyjsku i francusku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2017

Artykuł pochodzi z dodatku „Odnalezione w tłumaczeniu (2017)