Polskiej piłki pamięci żałobny rapsod

W naszej porażce na najważniejszej sportowej imprezie wszech czasów nad Wisłą jest coś symbolicznego. Polska piłka cierpi na przypadłość, która zawsze wylezie na wierzch. Jak z tym walczyć?

25.06.2012

Czyta się kilka minut

Różnice między dawnym polskim futbolem a obecnym można dostrzegać na wiele sposobów. W piłce – jak we wszystkim – chodzi o to, żeby dobrze wypaść w „decydującym momencie”. Zauważam jedną podstawową różnicę między przeszłością a teraźniejszością: dziś tzw. „decydujący o wszystkim moment” ma zupełnie inną wagę niż wcześniej.

Kiedyś nasi piłkarze potrafili doprowadzić do „decydujących momentów” z prawdziwego zdarzenia, do meczów o wyjątkową stawkę. Choćby do spotkań o wszystko z Niemcami w 1974 r. i Włochami osiem lat później. To był niebotyczny poziom półfinałów mistrzostw świata. A dziś?

Oczywiście zdarzają się naszym grajkom mecze o wszystko. Niestety, decydują one już nie o tym, czy wygramy prawdziwy mecz o wszystko, a co najwyżej o tym, czy ewentualnie będziemy mieli szansę wystąpić w meczu, który może zdecydować, że zagramy o wszystko...

Szansa wystąpienia w „meczu, który może zdecydować, że zagramy o wszystko” staje się powoli szczytem marzeń. Na większe marzenia mogą sobie pozwolić już tylko nieświadome kilkuletnie brzdące, biegające w radosnym uniesieniu za piłką.

DECYDUJĄCY MOMENT

Niepoprawnym optymistom zawsze wydaje się, że polskich futbolistów stać na wiele. Niestety, potem okazuje się, że w „decydującym momencie” nasi zawodnicy zawodzą (w podobnym brzmieniu słów „zawodnicy” i „zawodzą” nie może być przypadku). Przykro to pisać, ale rozczarowanie w najważniejszym momencie to przypadłość, która przylepiła się do polskiej piłki nożnej jeszcze w momencie, kiedy ta była w kolebce.

Warto sobie uzmysłowić, że od początku do końca tak naprawdę spełniła się tylko jeden jedyny raz. Niestety nie było to na imprezie z futbolowego punktu widzenia najistotniejszej – mam na myśli igrzyska olimpijskie w 1972 r. Nawet dwa lata później, kiedy cały świat zachwycał się piłkarzami Kazimierza Górskiego podczas pamiętnych mistrzostw świata – nie wszyscy polscy kibice znaleźli spełnienie. Wielu fanom apetyt rósł w miarę jedzenia, więc, owszem, doceniali wspaniałą grę, ale brakiem awansu do ścisłego finału po porażce z NRF byli zwyczajnie zawiedzeni.

Z czego dziś wynika nieumiejętność radzenia sobie w „decydującym momencie”?

Być może z przeszłości. Przez dziesięciolecia można było jedynie podskórnie wyczuwać obrzydliwe miazmaty przelewające się gdzieś pod boiskami. Futbolowa korupcja, która rozsiadła się i umościła w polskiej piłce jak kura na grzędzie, wyrządziła zło na wiele sposobów. Jednym z nich jest także to, że mogła dawać futbolistom właśnie swoistą pewność w tym „decydującym momencie”. A teraz muszą szukać ich jedynie we własnych głowach, nogach i sercu.

SUMMER ZA LATĘ

Miałem zamiar napisać płomienny manifest, efektowny plan naprawczy, szczegółowy program sanacji polskiego futbolu. Napisać, co zrobić, żeby było lepiej.

Manifestu nie będzie. Rezygnuję z wykrzyczenia tych samych banałów, formułek i oczywistości, co zawsze, haseł w stylu „trzeba postawić na młodzież”. Jako człowiek zakochany w futbolu mogę jedynie szamotać się w bezbrzeżnym smutku i przedstawić sprawę jasno i bez ogródek: drodzy państwo, możemy liczyć tylko na cud.

Mam oczywiście osobisty pomysł na próbę przemiany, takie pomysły mają chyba wszyscy kibice w tym kraju. Mój jest prosty jak linia pola karnego na Stadionie Narodowym w Warszawie. Dotychczas próbowaliśmy w Polsce przeszczepić zachodnie wzory, naciskając na wybór selekcjonera z zagranicy. Ja posunąłbym się dalej: zróbmy cudzoziemca prezesem PZPN!

Wiem: przeciwnicy tego pomysłu gwałtownie zaprotestują, zamachają statutami, regulaminami i Bóg wie, czym jeszcze. Wiem, że Polacy nie gęsi i swój język mają, wiem, że ten pomysł jest dalece „niepatriotyczny”, ale pomyślcie: ile dobra polskiemu futbolowi mógłby dać zachodni rzutki menedżer u jego steru. Niezależny i mający wszelkie moce decyzyjne, mogący stworzyć wokół siebie kilka niewielkich grup sprawnych działaczy, zajmujących się konkretnymi problemami.

Jako cudzoziemiec prezes nie miałby większego pojęcia o układach i układzikach, koteriach i koligacjach. Jako profesjonalista kierowałby się jedynie interesem polskiej piłki. Interesem nie rozumianym wyłącznie jako dbanie o kasę związku, który nią zarządza.

Uważam, że w obecnych czasach tylko cudzoziemiec jest w stanie zreformować polski futbol. Chodzi o to, żeby go dostosować do zasad panujących w gospodarce (gospodarka, głupcze!), bo uważam, że choć od upadku PRL-u minęło 23 lata, to nasza piłka nadal mentalnie zagrzebana jest w starym systemie.

Pojawiła się jakaś niezwykła hybryda; mentalności z przeszłości świetnie dziś funkcjonującej, świetnie się mającej dzięki pieniądzom z teraźniejszości, dzięki zarobkom z telewizji i reklam. Oczywiste, że dla ludzi piłki to wystarcza, żeby dalej trwać (przez trwanie rozumiem również atrakcyjne wycieczki na zagraniczne mecze reprezentacji Polski).

DIABEŁ TKWI W PRZEPISACH

W tym momencie się budzę. Niestety, mój osobisty pomysł na próbę przemiany jest niemożliwy do zrealizowania. Nie ma chyba na świecie tak przemyślnie skonstruowanej prawnej maszynerii, która tak skutecznie stałaby na straży ancien régime’u. Futbolowego ancien régime’u oczywiście.

Po pierwsze: o wszystkim decyduje Polski Związek Piłki Nożnej. Jest absolutnym suwerenem. Nikt nie może mu niczego narzucić. Bardzo to przygnębiające, ale z perspektywy czasu wszelkie fale obywatelskiej niezgody na kompletny brak profesjonalizmu w kierowaniu najpopularniejszą dyscypliną i wszelkie próby uświadomienia związkowym elitom, że wierchuszka PZPN jest traktowana jak wróg, wyglądają dziś żałośnie, a czasami wręcz idiotycznie (jak w przypadku bojkotu meczów naszej reprezentacji).

Po drugie: Polski Związek Piłki Nożnej nie jest zainteresowany zmianami. Wiadomo oczywiście, że wszyscy tam chcieliby potęgi polskiej piłki. Ale jeśli nie jest potężna to... trudno. Mimo braku wyników, PZPN nie uważa, żeby zmiany były konieczne. Jest instytucją niereformowalną z zewnątrz, czyli w efekcie niereformowalną w ogóle, po wsze czasy. Bo ci, który w niej tkwią, reformować się nie zamierzają, a ci, którzy po nich nadejdą, nie będą mieli powodów, żeby cokolwiek zmieniać.

Potrzeba reform musiałaby przynieść za sobą zmiany personalne, które są absolutnie nie do przyjęcia. Zmiany personalne to przecież zło, którego należy się wystrzegać. Należy pamiętać o jednej podstawowej zasadzie: w futbolu nie ma demokracji. Jeśli polityka może przygnieść albo wręcz zdyskwalifikować niska pozycja w sondażach, dla szefów PZPN takie sondaże nie mają choćby śladowego znaczenia. Gdyby nawet badania opinii wykazywały, że sto procent Polaków odrzuca ludzi rządzących polską piłką, i tak ponownie wygraliby wybory. Wystarczyłoby tylko zdobyć poparcie tzw. terenu. Tzw. teren nie chce w zamian wiele, ale tego, co ma, nigdy się nie wyrzeknie (oczywiście muszę w tym miejscu zaznaczyć, że mnóstwo ludzi oddanych środowisku pracuje u podstaw, próbujących zapalić światełko, a przekonanie, że w piłce nożnej wszyscy są tacy sami, jest krzywdzące).

Z drugiej strony w okręgowych związkach piłki nożnej składających się na PZPN ciągle obowiązuje tzw. model działaczowski, w którym często podstarzali „kombatanci” od lat w ten sam sposób wiernie wypełniają swoje futbolowe obowiązki. Ich wiara we własną wartość i nieomylność bierze się z faktu, że właściwie nigdy nie zajmowali się niczym innym. To prowadzi do konkluzji, że nikt nie ma takiego doświadczenia jak oni, że właściwie są najlepsi.

Po trzecie: PZPN nie musi bać się zmian. Udowodniły to już bezsensowne próby ugrania czegokolwiek przez polskich polityków, którzy wprowadzali kuratorów jeszcze w latach 90. Związek nie musi się bać, bo właśnie w tym kryzysowym momencie uruchamia się diabelska prawna maszyneria, o której wspomniałem wcześniej. W razie siłowego rozwiązania, przez wielu w Polsce ciągle uznawanego za jedyne wyjście, międzynarodowe federacje piłki nożnej (FIFA i UEFA) wyrzucają wszystkie polskie drużyny ze wszystkich możliwych rozgrywek, mało tego – zakazują innym jakiegokolwiek z nami kontaktu. Reprezentacja następcy Franciszka Smudy nie mogłaby wtedy wziąć udziału w eliminacjach do brazylijskiego mundialu i zawalczyć o szansę wystąpienia w „meczu, który mógłby decydować, że zagramy o wszystko”. Śląsk Wrocław nie mógłby zawalczyć o szansę wystąpienia w „meczu, który mógłby decydować” o awansie do Ligi Mistrzów. Itd., itp... To właśnie clou tej diabelskiej maszynerii i żelazna reguła, od której nie ma wyjątków – my, działacze, problemy załatwiajmy we własnym gronie.

PZPN może tak funkcjonować, bo podlega międzynarodowym władzom piłkarskim, a nie państwowym polskim. Tylko związek ma prawo rozstrzygać spory, od jego decyzji odwołać się można jedynie do Trybunału Arbitrażowego przy Polskim Komitecie Olimpijskim lub do FIFA.

W pierwotnym założeniu idea była szlachetna: politycy nie mogli i nie mogą nic przy futbolu majstrować, nie mogą próbować ugrać politycznego kapitału. Oczywiście prezydent albo premier zawsze mogą tupnąć nogą i nikt im nie zabroni. Ale takie tupnięcie zawsze będzie miało poważne konsekwencje, bo...

...po czwarte. Wolicie oglądać polskich piłkarzy w eliminacjach do wielkich imprez z Grzegorzem Latą jako prezesem, czy nie oglądać w ogóle? Ja aż takim ortodoksem nie jestem, żeby nie oglądać w ogóle. Także z tego powodu, że takie poświęcenie NIC NIE DA. Jak to? Dlaczego? To oczywiste. Zdaję sobie sprawę, że w naszym smutnym futbolowym krajobrazie od czasu do czasu słychać głośne nawoływania tzw. oraczy, czyli zwolenników zaorania wszystkiego. Oni myślą sobie tak: „poświęćmy jedne czy drugie mistrzostwa, niech nas wykluczą. Ale zróbmy w tym bagnie porządek, a potem wróćmy nowi, zwarci, gotowi, po prostu lepsi, do światowych rozgrywek”. Niestety, drodzy państwo, to tak nie działa. Moglibyśmy sobie robić reformy choćby i przez 10 lat, rozgonić towarzystwo na cztery wiatry, ale pod skrzydła FIFA wrócilibyśmy dopiero po przywróceniu status quo ante, stanu poprzedniego.

Czyli nawet jeśli przeprowadzimy najlepsze reformy w całej historii futbolowych reform na świecie, to i tak wrócimy do gry dopiero, kiedy się ich wyrzekniemy.

***

Dlatego uważam, że obecnie nic nie da się zrobić. Wszystko nadal będzie po staremu. Może nas uratować jedynie cud, czyli urzeczywistnienie nadziei, że kiedyś narodzi się nadzwyczajne pokolenie piłkarzy, dla którego zmaganie się z codziennością nie będzie kulą u nogi.  

PS. Wiem, że rapsod powinien być pisany wierszem. Niestety, w obecnych czasach o polskim futbolu nie da się pisać wierszem.


PAWEŁ CZADO jest dziennikarzem katowickiego dodatku „Gazety Wyborczej”, autorem „Czadobloga”, jednego z najbardziej cenionych blogów piłkarskich w Polsce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2012