Polski rok 1989, krok po kroku

Prof. Andrzej Paczkowski: Gdyby zmiany zachodzące w Polsce załamały się, gdyby w 1989 r. władze wprowadziły na nowo stan wojenny, byłby to także koniec Gorbaczowa. Jego wrogowie w Moskwie tylko czekali na jego klęskę.

27.05.2019

Czyta się kilka minut

Na okładce: przed punktem wyborczym na warszawskim Żoliborzu, 4 czerwca 1989 r.  / JAN MOREK / PAP / JAN MOREK / PAP
Na okładce: przed punktem wyborczym na warszawskim Żoliborzu, 4 czerwca 1989 r. / JAN MOREK / PAP / JAN MOREK / PAP

PATRYCJA BUKALSKA: Gdy dziesięć lat temu rozmawialiśmy w „Tygodniku” na temat oceny roku 1989, mówił Pan, że jeszcze mogą pojawić się nowe ustalenia. Wiemy dziś więcej niż w 2009 r.?

ANDRZEJ PACZKOWSKI: Wydaje mi się, że nie. Jeśli chodzi o polski rok 1989, nie pojawiły się nowe wspomnienia ani dokumenty. Nie pojawiły się też opracowania proponujące nową interpretację, bo do tego potrzebne byłyby właśnie nowe fakty. Opierając się na tym, co zostało już opublikowane i opowiedziane, nie widzę też powodów do zmiany interpretacji.

Mówię o spojrzeniu historyka, który odtwarza motywy, sposób działania i myślenia takimi, jakimi one były wtedy, a nie o perspektywie takiej, jaką widzimy później, znając już konsekwencje.

W tej drugiej kwestii trwa debata na temat Okrągłego Stołu i wyborów z 4 czerwca. W tym i tego, jakie były faktyczne motywy ludzi rządzących w PRL: czy usiedli do rozmów, bo uznali, że nie mają wyjścia, czy chodziło im o gospodarkę, czy jeszcze o coś innego?

Tu akurat do naszej wiedzy dochodzą nowe elementy. W 1985 r. po stronie władz rozważano zmianę ordynacji, jej pluralizacji. Latem 1985 r., przed jesiennymi wyborami do Sejmu, w pewnych gremiach zastanawiano się nad zmianami w sferze politycznej i ustrojowej. Dziś można patrzeć na to jako na dowód, że twórcy systemu stanu wojennego co najmniej od roku 1984-85 zaczynali szukać możliwości jakiejś zmiany. To wtedy zaczyna się droga do próby zreformowania państwa. Nie zmiany ideologii, lecz reformy instytucji państwa, wciąż w ramach ideologii i zależności od Moskwy.

Co dzieje się potem?

Cezurą jest rok 1986: we wrześniu władze ogłaszają amnestię, coś się zaczyna dziać. W Związku Sowieckim trwa głasnost, co w krajach satelickich skłania do reform. W PZPR powstają różne koncepcje. Była tu jednak różnica między Polską a innymi krajami bloku wschodniego: w Polsce mieliśmy okresy „odwilży” i „przymrozków”, ale w obozie władzy nigdy nie zostały całkowicie wyeliminowane grupy uważające, że potrzebna jest jakaś modernizacja systemu. Gdy pojawiała się ku temu możliwość, one się ujawniały. Natomiast takie osoby jak Wojciech Jaruzelski – w latach 80. łączący funkcje szefa partii komunistycznej i państwa – nie myślały perspektywicznie o zmianie systemu. W jego przypadku to było raczej zarządzanie, byle to wszystko jakoś funkcjonowało.

Jak po obu stronach, rządowej i solidarnościowej, wyobrażano sobie zmiany, gdy padł pomysł Okrągłego Stołu? Spodziewano się, że dojdzie do częściowo wolnych wyborów?

Owszem, w 1988 r. pojawiają się takie sugestie. Z kolei, gdy idzie o urząd prezydenta, mówiono o nim już w latach 70. – wtedy to był pomysł „pod” Edwarda Gierka.

A wolne wybory do Senatu?

To było coś nowego. Propozycja padła w ostatniej chwili. Aleksander Kwaśniewski tłumaczy, że miała to być – z punktu widzenia władz – cena za dyktatorskie w zasadzie uprawnienia prezydenta, którym miał zostać Jaruzelski. Zapewne wszyscy tak myśleli, ale nie podjęto żadnych formalnych (nawet tajnych) ustaleń. To miał być urząd o bardzo dużych kompetencjach, więc wymyślono wolne wybory do Senatu, aby prezydent Jaruzelski z mocnymi kompetencjami był nieco bardziej strawny dla opozycji.

Wolne wybory do Senatu: była to faktycznie inicjatywa Kwaśniewskiego, z nikim niekonsultowana?

On tak twierdzi. Nie mam dowodów, aby było inaczej. Nie przypominam też sobie, żeby taki pomysł pojawiał się wcześniej. Na pewno w dokumentach PZPR nie ma mowy o drugiej izbie parlamentu wyłonionej w wolnych wyborach.

To by świadczyło, że przy Okrągłym Stole spotkały się wprawdzie dwie strony, ale każda była wewnętrznie podzielona.

Oczywiście. Na tym zresztą polegała pewna przewaga strony opozycyjnej: gdy ruszał Okrągły Stół, ona była bardziej zwarta i jednolita niż strona PZPR-owska. Wynikało to też z pewnego mechanizmu: ci, którzy byli przeciwni ówczesnemu mainstreamowi opozycyjnemu, czyli Wałęsie, znaleźli się organizacyjnie poza Solidarnością – jak Solidarność Walcząca, KPN czy Grupa Robocza Andrzeja Gwiazdy. W efekcie podczas rozmów po stronie opozycyjnej nie było przeciwników negocjacji z komunistami. Natomiast Jaruzelski miał po swojej stronie ludzi ze wszelkich możliwych „skrzydeł” w PZPR: i miłośników stalinizmu, i partyjny beton, i reformatorów. Ponadto niektórzy po stronie rządowej, jak szef kontrolowanych przez władze związków zawodowych ­Alfred Miodowicz, próbowali grać na siebie.

Można dziś spotkać zarzut, że fakt, iż tak dużo środowisk opozycyjnych nie zostało zaproszonych do obrad Okrągłego Stołu, dał podstawy do późniejszych podziałów.

Myślę, że te środowiska w znacznym stopniu same się wykluczyły. Nie podporządkowywały się mainstreamowi, miały własne struktury i były przeciw rozmowom. Jeśli ktoś jest przeciwny rozmowom, to do nich nie siada. Przede wszystkim: oni sami nie chcieli w nich uczestniczyć. Choć akurat Grupa Robocza wysyłała sygnały, że gdyby została zaproszona, to mogłaby wziąć udział w rozmowach. Jednak dopiero wybory 4 czerwca pokazały, że z procesu Okrągłego Stołu wykluczyła się znaczna część społeczeństwa.

Jak to rozumieć?

Chodzi mi o tych, którzy 4 czerwca nie poszli do wyborów. Przecież głosowało tylko 62 proc. uprawnionych. Reszta pozostała w domu – albo dlatego, że im nie zależało, albo uważali, że to nic nie zmieni, albo byli niechętni negocjacjom z komunistami. Myślę, że spora część społeczeństwa była po prostu niezaangażowana. To nie było dla nich ważne.

Czy był moment, gdy negocjacje Okrągłego Stołu mogły się załamać?

O ile strona opozycyjna – albo, precyzyjniej: ci po stronie opozycji, którzy zdecydowali się na rozmowy – nie miała żadnego „planu B” na wypadek zerwania rozmów, o tyle strona rządowa miała taki plan. Świadczy o tym np. fakt, że Jaruzelski i Mieczysław Rakowski [od września 1988 r. premier PRL – red.] nie uczestniczyli w negocjacjach. W razie porażki mogliby zrzucić odpowiedzialność na Kiszczaka i Wałęsę. To wzmacniało postawę tych, którzy po stronie opozycji sprzeciwiali się rozmowom: dawało im argument, że oto najważniejsze osoby w państwie po tamtej stronie dystansują się od Okrągłego Stołu. Ale jednocześnie było tajemnicą poliszynela, że Kiszczak cały czas wydzwaniał do Jaruzelskiego i wszystko z nim ustalał.

A gdyby rozmowy się załamały, co wtedy? Wrócono by do nich za jakiś czas?

Trudno powiedzieć. To akurat nie jest udokumentowane, a odpytywanie uczestników nie wydaje mi się teraz sensowne, bo każdy z nich wyrobił sobie kanon opowiadania o tamtych wydarzeniach i tego się trzyma. Tym bardziej że nie ma możliwości zweryfikowania tego, co mówią. Oczywiście było kilka wystąpień, które mogły doprowadzić do przerwania rozmów. Przede wszystkim wystąpienia Miodowicza, które groziły choćby przesunięciem Okrągłego Stołu. A już raz tak się stało: przecież rozmowy miały zacząć się jesienią 1988 r., a nie w 1989 r. Już wtedy zbudowano odpowiedni mebel.

Dlaczego wtedy się nie zaczęły?

Po stronie rządowej pojawił się pomysł z tzw. drogą chińską: reforma ekonomiczna tak, reforma polityczna nie. To spowodowało wyhamowanie. Widziano w tym szansę na rozwiązanie problemów gospodarczych, a ominięcie tych politycznych.

Co zmieniło się między październikiem 1988 r. a lutym 1989 r., że do Okrągłego Stołu jednak doszło?

Proces przedtransformacyjny postępował także w Związku Sowieckim. Dla Jaruzelskiego stanowiło punkt honoru, aby być najbliższym współpracownikiem Michaiła Gorbaczowa w procesie zmian. On nawet tak powiedział – w 1986 r., po spotkaniu pierwszych sekretarzy krajów bloku – w rozmowie z Gorbaczowem: „Ci czterej są sklerotyczni, już nic nie zmienią, weźmy we dwóch, pchajmy ten wózek”. Użył dosłownie takiego sformułowania. „Ci czterej” to Honecker, Husák, Żiwkow i Ceaușescu, przywódcy Niemiec Wschodnich, Czechosłowacji, Bułgarii i Rumunii. Wiemy o tym, bo Gorbaczow zacytował Jaruzelskiego na posiedzeniu Biura Politycznego KPZR i zostało to zaprotokołowane.

Obóz władzy w PRL, a przynajmniej Jaruzelski i jego otoczenie, a także nie­dorżnięci wcześniej „reformiści” w PZPR, nabierał więc ochoty na zmianę. Jaruzelski był pod presją różnych propozycji i tego, co się działo w Moskwie i na Węgrzech. Zresztą wszędzie komunistyczny monolit zaczynał pękać. W Bułgarii był problem z Turkami, narastał konflikt rumuńsko-węgierski. Gdy w marcu 1988 r., w rocznicę węgierskiej Wiosny Ludów 1848 r., opozycja zorganizowała manifestację w Budapeszcie, przyszło 10 tys. ludzi. Ale w czerwcu, w tym samym miejscu, na organizowany częściowo przez opozycję wiec poparcia dla Węgrów prześladowanych w Rumunii przyszło już 50 tys. ludzi! W 1988 r. miały miejsce rozruchy w Baku między Azerami i Ormianami, zabito ponad sto osób. Ktoś, kto to śledził, czuł, że wszystko pęka i trzeba szukać rozwiązania. A Gorbaczow jasno powiedział: każda partia odpowiada przed swoim narodem.

W Polsce zdecydowano się na Okrągły Stół. Jednak mimo różnych scenariuszy, na jakie przygotowywali się komuniści, wynik wyborów z 4 czerwca ich zaskoczył?

Totalnie! Myśleli, że skoro inicjują zmiany, to będą je kontrolować. Tymczasem okazało się, że są rzeczy niekontrolowalne. Zagrały emocje i Polska weszła w okres niesterowalności. Zapanowanie nad tym było szalenie trudne i tu trzeba przyznać Wałęsie, że mu się to udało.

W 2009 r. mówił Pan, że istniała realna groźba unieważnienia wyniku wyborów z 4 czerwca.

Z punktu widzenia czysto prawnego te wybory były nieważne. W pierwszej turze przepadła tzw. lista krajowa i nie można było wystawiać jej ponownie w drugiej turze. Druga tura dotyczyła tylko poszczególnych okręgów wyborczych, a nie listy krajowej. Wtedy jednak Sejm nie miałby przepisowych 460 posłów. Na tej liście krajowej było 35 kandydatów, przedstawicieli władz, ale 4 czerwca tylko dwóch z nich dostało wymagane ordynacją ponad 50 proc. głosów i weszło do Sejmu. Pozostali zostali skreśleni przez głosujących i był to jasny sygnał, co większość głosujących sądzi o rządzących. Wtedy doszło do drugiego Okrągłego Stołu: postanowiono szybko zmienić ordynację. Wymyślono, że te 33 mandaty z listy krajowej zostaną rozdysponowane między okręgi wyborcze, ale nie na miejsca do wolnego wyboru, lecz na miejsca przydzielone z góry PZPR i jej satelitom. Uczyniono tak między pierwszą i drugą turą! Przecież nie można zmieniać ordynacji w trakcie wyborów!

Czy to był moment, gdy strona rządowa mogła się jeszcze wycofać?

Teoretycznie mogła wykorzystać sytuację, która powstała 4 czerwca po odrzuceniu większości listy krajowej, unieważnić wybory i np. zarządzić następne. Ale co by się wtedy stało? Trudno powiedzieć. Te następne mogłaby jeszcze wyraźniej przegrać.

To był jeden ryzykowny moment. Były kolejne?

Drugi to wybór prezydenta. W lipcu Jaruzelski został wybrany przez Sejm i Senat na prezydenta PRL, przeszedł tylko jednym głosem. Jego wybór to także była próba utrzymania kontroli nad biegiem wydarzeń, zapewnienia, aby obóz władzy nie zaczął kontestować całego procesu zmian. Gdyby Jaruzelski nie został prezydentem, to jestem ciekaw, co by się działo!

No właśnie: co?

Nie mam pojęcia. Nie wiadomo, co zrobiłby sam Jaruzelski. I nic nie wiadomo na temat tego, czy oni mieli jakiś plan awaryjny. Opozycja takiego planu nie miała. Mogła oczywiście domagać się, aby Zgromadzenie Narodowe zebrało się ponownie i dokonało drugiej próby wyboru prezydenta, zgłaszając tym razem np. kandydaturę Lecha Wałęsy.

Sądzi Pan, że po stronie władz wchodziło wtedy w grę rozwiązanie siłowe?

Fizycznie było to możliwe, bo tzw. aparat bezpieczeństwa jeszcze się nie rozsypał. Także wojsko, przynajmniej gdy idzie o kadrę oficerską, było podporządkowane władzy i mogło zostać użyte. Gorzej z PZPR, ona była w kiepskiej kondycji. Ale do wprowadzenia stanu wojennego partia nie jest potrzebna. Można więc wyobrazić sobie ponowny stan wojenny: wojsko, Służba Bezpieczeństwa, milicja – i wystarczy. Nie wiem, czy taki plan istniał. Możliwość była.

Ale...?

Ale nie było ku temu politycznej motywacji. Taki krok zburzyłby nie tylko to, co zmieniało się w Polsce, lecz także to, co działo się w Związku Sowieckim. Miałoby to skutki na wielką skalę. Dlatego nie tylko ambasador USA John R. Davies, ale nawet prezydent George Bush namawiali Jaruzelskiego, żeby startował, a oni już resztę załatwią. Davies osobiście instruował parlamentarzystów Solidarności, co mają zrobić, aby – wobec niechęci do jego osoby, widocznej także wśród niektórych parlamentarzystów strony rządowej – Jaruzelski wygrał, np. poprzez zmniejszenie wymaganego kworum.

A potem, po lipcu 1989?

Aż do sierpnia różne ważne osoby z PZPR próbowały jeszcze utrzymać pełnię władzy. W różny sposób. Przecież pomysł, by premierem został Czesław Kiszczak, minister spraw wewnętrznych odpowiedzialny wcześniej za represje, był zwykłą prowokacją. Jak to miało się udać? Dwaj główni autorzy stanu wojennego jako prezydent i premier? Nawet potem, gdy Wałęsa ogłosił już nową koalicję [z udziałem posłów Solidarności oraz ZSL i SD, partii dotąd zależnych od władz PRL – red.], to będący wciąż premierem Rakowski jeszcze próbował walczyć, napisał list otwarty do komórek partyjnych, że trzeba bronić socjalistycznej ojczyzny itd. Nawet Ceaușescu się włączył: w liście do kolegów, przywódców innych krajów bloku wschodniego, przedstawił propozycję pomocy dla zagrożonej socjalistycznej Polski... Ale od nikogo nie dostał odpowiedzi. To było 19 sierpnia. Do końca sierpnia sytuacja była napięta.

Tymczasem także po stronie opozycji kipiało. Szczególnie młodzi ludzie po wyborczym sukcesie z 4 czerwca chcieli więcej i nie widzieli powodu, by trzymać się kompromisowych porozumień.

Było jednak sporo różnych wydarzeń, skłaniających do kontynuacji porozumienia, a także sporo głosów z Zachodu. Mam na myśli nie tylko Chiny i masakrę na placu Tiananmen, ale też stanowisko Amerykanów, którzy drżeli o sytuację w Polsce. Bali się, że jeśli u nas coś strzeli, to nastąpi destabilizacja w całym regionie. Nawet los Gorbaczowa byłby wtedy niepewny. W przypadku nowego stanu wojennego w Polsce Gorbaczow by poleciał – jego przeciwnicy w Moskwie, liczni w aparacie partyjnym i w instytucjach państwa sowieckiego, tylko czekali na jego klęskę.

Jaki scenariusz byłby prawdopodobny w przypadku takiego załamania w Polsce?

Nie sądzę, by doszło do rewolty betonu partyjnego, który zmiata Jaruzelskiego i wprowadza twardą dyktaturę. Bardziej prawdopodobne byłoby cofnięcie się władzy, tak o półtora kroku, by na nowo podjąć próbę opanowania sytuacji przez system konsultacji, od czego Jaruzelski zaczął w 1986 r. Kontynuowano by też pewnie próbę przeprowadzenia ostrej reformy gospodarczej Rakowskiego. W odróżnieniu od Chińczyków nie pod ochroną czołgów, lecz sił umiarkowanych, właśnie poprzez konsultacje. Na pierwszym miejscu taką siłą byłby Kościół.

A czy była możliwa rewolta Solidarności?

Nie wykluczam tego, ale uważam, że przejęcie kontroli nad sytuacją przez obóz władzy byłoby wtedy bardziej prawdopodobne. Najmniej prawdopodobne było przybycie Ceaușescu z „bratnią pomocą” (śmiech).

Gdy dziś analizujemy wydarzenia, krok po kroku, mamy wiedzę o sytuacji międzynarodowej, jakiej wtedy nie mieliśmy. Widzimy, ile determinacji, ale też szczęścia wymagało spokojne przeprowadzenie Polski przez rok 1989.

Ale jednocześnie trudno odtworzyć, które z tych wydarzeń były ważne, a które ważniejsze. Np. słynny „bałtycki łańcuch”: 23 sierpnia 1989 r., w 50. rocznicę paktu Hitler–Stalin, dwa miliony Litwinów, Łotyszy i Estończyków – ciągle obywateli Związku Sowieckiego – ustawiły się w jednej linii, trzymając się za ręce, od Wilna po Tallin. Dwa miliony! To jednak coś znaczy, gdy dwa miliony ludzi wychodzi na ulice miast i polne drogi! I choć nic od tego „bałtyckiego łańcucha” się natychmiast nie zmieniło, było to ostrzeżenie – dla Jaruzelskiego, dla Gorbaczowa – że system naprawdę się rozsypuje. I była to także zachęta dla młodych gniewnych.

„Łańcuch bałtycki”: gdzieś na Litwie, wtedy jeszcze sowieckiej republice. 23 sierpnia 1989 r. / KUSURIJA / CC BY-SA 3.0

Ale nikt nie wiedział, jak daleko można się posunąć. „Łańcuch ­bałtycki” przebiegł spokojnie. Tymczasem w kwietniu 1989 r. podczas demonstracji w Tbilisi armia sowiecka zabiła kilkudziesięciu Gruzinów.

Rok 1989 był bogaty w wydarzenia nie tylko w Polsce...

...i dynamiczny. Tymczasem dziś można usłyszeć zarzuty, że trzeba było u nas zrobić więcej, szybciej. Można było?

Ta krytyka wynika z nieznajomości istoty ówczesnych wydarzeń. Owszem, w grudniu 1989 r., po „aksamitnej rewolucji”, Václav Havel został prezydentem Czechosłowacji. Ale kto wybrał Havla na prezydenta? Parlament wybrany za komuny! A kto był wtedy premierem w Pradze? Marián Čalfa, członek Biura Politycznego partii komunistycznej. Pod koniec roku 1989 Tadeusz Mazowiecki był jedynym niekomunistycznym premierem, szefem władzy wykonawczej.

Na chłodny stosunek wielu Polaków do wyborów z 4 czerwca wpływa też chyba fakt, że patrzymy nie tylko na tych kilka miesięcy, lecz także na kolejne lata transformacji.

Każde wydarzenia są z czasem analizowane także pod kątem tego, co zdarzyło się później. Na rewolucję francuską też patrzymy nie przez pryzmat dnia, w którym zdobyto Bastylię, ale okresu późniejszego, gdy ruszyła gilotyna. Tak samo tutaj: z punktu widzenia dzisiejszej polityki, dzisiejszych emocji, ówczesny punkt startu przestaje być ważny. Ważne jest to, co stało się później. Dlatego tak trudno nam uczynić z tamtych wydarzeń przedmiot dumy, satysfakcji. No i minęło tylko 30 lat: to tyle, co między powstaniem listopadowym a powstaniem styczniowym.

Może różnice w ocenie wydarzeń roku 1989 w Polsce są nieuniknione? Choć są też rzeczy, które oburzają także zwolenników Okrągłego Stołu. Jak można było pozwolić, by Kiszczak aż do wiosny 1990 r. kontrolował tajne służby i palił archiwa?

To był, z jego punktu widzenia, element próby stabilizowania sytuacji. Stabilizacja musiała nastąpić po obu stronach – i po stronie do niedawna opozycyjnej, a od 12 września 1989 r. już koalicyjno-rządzącej, i po drugiej stronie. Skoro prezydent Jaruzelski odpowiada, według prawa, za bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, to powinni mu podlegać ci członkowie władzy wykonawczej, którzy za to bezpieczeństwo odpowiadają. Ministrowie spraw wewnętrznych, obrony i spraw zagranicznych. Można więc powiedzieć, że i tak Jaruzelski oddał MSZ, ministrem został Krzysztof Skubiszewski. To były „bezpieczniki”, które miały zapewnić stabilność zmian. Z tego punktu widzenia – udało się, była stabilność. Ale czy ta stabilność wpłynęła pozytywnie, czy negatywnie na zmiany, to odmienna sprawa. Wtedy jednak, w roku 1989, świat oczekiwał od Polaków, że dokonają zmian stabilnie, w sposób kontrolowany, dający się przewidzieć. Pamiętajmy, że to wszystko dzieje się przed spotkaniem Bush–Gorbaczow na Malcie w grudniu 1989 r., które zostało uznane za zakończenie zimnej wojny Wschód–Zachód.

To prawda, ale także dlatego nie mamy w Polsce konsensu wobec 4 czerwca: dla jednych to święto i powód do dumy, a dla innych dzień hańbiącego kompromisu z komuną.

Proszę pojechać za naszą zachodnią granicę. Owszem, po tym, jak w listopadzie 1989 r. w NRD upadł mur berliński, w pełni wolne wybory odbyły się tam już w marcu 1990 r., podczas gdy u nas dopiero we wrześniu 1991 r. Ale gdy spojrzymy na obecną sytuację, to okaże się, że we wschodniej części Niemiec nadal jest wielka nostalgia za komunistyczną NRD. I to tam postkomuniści – prawdziwi ideo­logiczni postkomuniści, nieporównywalni zupełnie z naszymi – mają nadal spory i wierny elektorat. To są sprawy trudne do przedstawienia w sposób zero-jedynkowy, biało-czarny.

Mity Okrągłego Stołu

Nie trzeba było wspólnie z komunistami pić wódki i pozwalać się przy tym filmować. Wręcz nie należało tego robić. Skutki tego błędu ciągną się do dziś: gdyby nie ta fraternizacja, dużo spokojniej dyskutowalibyśmy dziś o sukcesach i porażkach Okrągłego Stołu

Gdy w 2009 r. pytaliśmy, jak może zmienić się ocena Okrągłego Stołu za dziesięć lat, odparł Pan: „Bardzo często jest tak, że historycy czy niehistorycy oglądają przeszłość z miejsca, w którym tkwią w danym momencie. Jeśli za 10 lat Polska będzie krajem stabilnym i rozwijającym się, otoczenie będzie nieagresywne, a my nie będziemy czuli zagrożenia, to wtedy Okrągły Stół nabierze kształtów powabnych, jako dobry początek drogi. Ale jeżeli Polska będzie przypominała dzisiejszą Ukrainę, to znajdzie się wielu takich, którzy będą mówić, że winny jest temu Okrągły Stół, bo nie było prawdziwej rewolucji”. Czy zapytany o to samo dziś, nadal uzależniłby Pan przyszłą ocenę wydarzeń czerwcowych od aktualnej sytuacji Polski?

Ocena dokonywana w sferze publicznej zawsze będzie zróżnicowana. Natomiast jaki będzie charakter i temperatura debaty wokół tej oceny, to będzie zależało od aktualnych wydarzeń. Tak czy inaczej jestem przekonany, że taka dyskusja będzie trwała nadal, i że za kolejnych 10 lat nadal będziemy dyskutowali o Okrągłym Stole oraz o wyborach z 4 czerwca.

A jak Pan osobiście zapamiętał dzień 4 czerwca 1989 r.?

Byłem wtedy w Londynie. Zostałem mężem zaufania Andrzeja Łapickiego [kandydata do Sejmu z listy Solidarności w Warszawie; na kandydatów w tym okręgu mogli głosować Polacy za granicą – red.] w komisji wyborczej w ambasadzie i od siódmej czy szóstej rano byłem na posterunku. Obserwowałem wszystko, co się działo, łącznie z liczeniem głosów. Frekwencja była raczej marna, przyszło w sumie może półtora tysiąca ludzi. Jakoś w południe wyszedłem na zewnątrz na papierosa. Przed budynkiem stało kilkadziesiąt osób. Jedni już zagłosowali, inni szli głosować, była też pikieta Solidarności Walczącej. Ludzie stoją, gadają, ładna pogoda, atmosfera rozluźniona. I nagle widzimy, jak ulicą idzie pochód. Całą szerokością jezdni, kilkaset osób. Tutejsi Chińczycy. Czoła mieli przepasane czarnymi opaskami, nieśli też kilka prowizorycznie skleconych tekturowych trumien. Różnica czasu między Europą a Pekinem była taka, że było to już po masakrze protestujących na placu Tiananmen. Zrobiła się cisza, jak makiem zasiał. Podnieśliśmy palce ze znakiem zwycięstwa. Taki znak solidarności z Chińczykami. Tyle mogliśmy dla nich zrobić.

Prof. ANDRZEJ PACZKOWSKI (ur. 1938) jest historykiem. W PRL działał w opozycji demokratycznej, m.in. redagował podziemne Archiwum Solidarności. Autor wielu książek, m.in. „Droga do »mniejszego zła«. Strategia i taktyka obozu władzy, lipiec 1980 – styczeń 1982”, „Wojna polsko-jaruzelska”, „Trzy twarze Józefa Światły”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2019